Echo z otchłani - Mróz Remigiusz 2 стр.


Jaccard spojrzał na mechanika.

– Brak odpowiedzi – oznajmił Hallford.

– To samobójstwo – dodał dowódca.

Nozomi z trudem przełknęła ślinę, obserwując oddalającą się jednostkę.

– Jest ze mną Ellyse, więc jeśli chcesz, możesz się z nią pożegnać.

Wciąż odpowiadała mu jedynie cisza. Jaccard pokręcił głową, a potem nachylił się nad wyświetlaczem Gideona. Tymczasem do maszynowni dotarła Channary Sang z berettą w gotowości.

– Co się dzieje? – zapytała.

Loïc zignorował ją i zwrócił się do głównego mechanika:

– Dokąd lecą? Masz trajektorię?

Hallford kiwnął głową, wyświetlając na głównym ekranie kurs wahadłowca. Cienka linia prowadziła z hangaru Kennedy’ego na półkulę południową, gdzieś pomiędzy Afrykę a Amerykę Południową.

– Tristan da Cunha – powiedział Gideon, robiąc zbliżenie. Ich oczom ukazała się niewielka wulkaniczna wyspa, niemal w całości górzysta. Jedynym płaskim terenem było północno-zachodnie wybrzeże. – Stamtąd przyszedł pierwszy SOS.

– Co wiemy o tym miejscu?

– Niewiele – odparł kocmołuch, kręcąc głową. – Gdy Kennedy opuszczał Ziemię, było tam kilkuset mieszkańców. Wszyscy cierpieli na szereg chorób wynikających z ograniczonej puli genetycznej. Zbyt dużo bliskiej krwi się mieszało, co nie jest niczym dziwnym, jeśli wziąć pod uwagę, że było to jedno z najbardziej izolowanych, ale wciąż zamieszkanych miejsc na świecie.

– I zapewne dlatego przetrwało to, co się tu zdarzyło – skwitował Loïc. – Pytanie, co teraz tam jest.

Ellyse pomyślała, że Håkon niebawem się tego dowie, i uznała, że nie ma zamiaru pozostać bierna.

– Musimy za nimi ruszyć – odezwała się.

Channary Sang spiorunowała ją wzrokiem.

– Nimi? – zapytała. – Twój chłoptaś zabrał tego zawszonego kundla?

– Obawiam się, że tak.

Jaccard skinął na Gideona, a ten dla formalności upewnił się, czy ich przypuszczenia były trafne.

– Kriokomora pusta – powiedział. – I podpisuję się pod pomysłem Ellyse, panie majorze. Musimy…

– Jedyne, co musimy, to nie podejmować zbędnego ryzyka – uciął Loïc. – Nie wiemy, co tam się wydarzyło. Nie wiemy, co zastaniemy na powierzchni. Być może znajduje się tam to, co zniszczyło naszą planetę. I nie ma tam ani jednego człowieka.

– A może to tylko automatyczny sygnał SOS i nic ponadto – zauważyła Nozomi.

Przez moment milczeli.

– Trzeba powiadomić pozostałych – odezwała się w końcu Ellyse. – I jeśli nadal respektujemy hierarchię służbową, decyzja należeć będzie do pułkownik Romanienko z ISS Galileo.

– Oczywiście – odparł Jaccard.

3

Przy podejściu do wyspy Håkon bacznie obserwował wskazania sensorów i ostatecznie uznał, że tutejsze wiatry znacznie przerastają jego umiejętności pilotażu. Tristan da Cunha przez lata stanowiła miejsce niezdobyte dla środków powietrznego transportu – dostać można było się tu jedynie drogą morską.

– Przejmij stery – powiedział do Dija Udina.

– Dlaczego?

Lindberg spojrzał na niego spod byka.

– Bo jesteś nawigatorem. Lepiej sobie poradzisz.

– Nie, dziękuję.

– Co?

– Przyprowadziłeś nas tutaj, to teraz przyziem tego gruchota. Mnie tam na życiu nie zależy, Jaccard i tak mnie w końcu dorwie.

– Bierz ten wolant.

Alhassan mruknął coś pod nosem, ale przejął kontrolę nad promem. Håkon nie sądził, by czymkolwiek ryzykował, oddając mu sterowanie. Nie było żadnego sposobu, by Dija Udin zagroził załodze Kennedy’ego lub innych statków.

Boczny podmuch szarpnął wahadłowcem, a Alhassan puścił wiązankę przekleństw. Podziałała na astrochemika krzepiąco. Gdyby towarzysz zaczął się modlić, jak niegdyś przed Terminalem, poczułby się zaniepokojony.

– Posadzisz nas?

– Tylko jeśli wybierzesz inne miejsce. Ta wyspa to pieprzony wulkan.

– Nie, musimy wylądować tutaj.

– Skrawek ziemi jak każdy inny.

– Niezupełnie.

Sam nie wiedział, skąd płynie przekonanie, że właśnie tutaj powinni się znaleźć. Z pewnością koncha miała z tym coś wspólnego – tyle że jej nosiciel nie miał pojęcia co. Kolejne podmuchy sponiewierały statek, a załogantami rzuciło na boki. Szybko przekonali się, że to jedynie początek. Im bliżej górzystej wyspy się znajdowali, tym bardziej nimi targało.

By utrzymać prędkość i trajektorię podejścia, Alhassan zaczął szarpać się z wolantem. Håkon obserwował to z rosnącym niepokojem.

– To… jest… kurwa… daremne… – poinformował go Dija Udin, w przerwach zapierając się z całej siły.

– Uda się – odparł Skandynaw, łapiąc się bocznego panelu.

– Nie masz… pojęcia, o czym… mówisz.

– Widzę, że zbliżamy się do ziemi. Jest do…

Promem rzuciło na bok, a Alhassan nie zdążył w porę skontrować. Odchyliło ich od poziomu na tyle, że gdyby znajdowali się tuż nad powierzchnią, z pewnością by w nią zaryli.

– Widzisz? – zapytał nawigator. – Jeden taki podmuch i będzie po nas.

Dopiero teraz Håkon zreflektował się, że szalejące tu wiatry nie mogą mieć wiele wspólnego z wichrami wiejącymi niegdyś nad Tristan da Cunha. Klimat planety musiał się zmienić, a prądy powietrzne się nasiliły, sprawiając, że miejsce to stało się jeszcze bardziej niedostępne.

Lindberg przestał o tym myśleć, gdy rozległ się komunikat ostrzegawczy o zderzeniu z ziemią. Komputer pokładowy beznamiętnym głosem oznajmiał, że ta znajduje się tuż pod nimi.

– Podciągnij maszynę. W górę, w górę.

Poniewierany Håkon obrócił się do pilota.

– Słyszysz to?

– Podciągnij maszynę.

– Słyszę aż za dobrze.

– W górę, w górę.

– Nie rozbijesz nas?

– Trudno powiedzieć.

Wahadłowiec niemal otarł się o urwisko, a potem przechylił na bok. Lindberg widział już ziemię – odległość była zdecydowanie za mała.

– Wyrównaj, wyrównaj.

– Masz za duży odchył!

Dija Udin zaklął pod nosem, siłując się z wolantem. Skandynawowi przeszło przez myśl, że nie wygląda to najlepiej. Zaraz potem przestał snuć takie rozważania, bo gdy minęli zbocze góry, zerwała się jeszcze większa wichura.

– Fønvind

– Co?! – Alhassan starał się przekrzyczeć huk.

– Wiatr fenowy…

– Nie słyszę cię, sukinsynu! – ryknął Dija Udin, odpalając boczne silniki manewrowe, by prom poradził sobie z kolejnym podmuchem. Håkon nie wiedział nawet, czy odbili w dobrą stronę. Cały statek się trząsł, a on skupiał się jedynie na tym, by nie uderzyć głową w któryś z paneli. Zaparł się w fotelu i z trudem przepchnął ślinę przez wyschnięte gardło.

Sygnały alarmowe wyły w najlepsze, a beznamiętny głos nadal oznajmiał, że pilot powinien jak najprędzej podciągnąć maszynę. Lindberg pomyślał, że brzmi to jak odczytywanie epitafium.

Potem statkiem rzuciło mocno w górę. Skandynaw uderzył o sufit i poczuł wilgoć na czubku głowy. Jego zmysły ledwo zarejestrowały rozchodzący się stamtąd ból, a kolejne szarpnięcie wyrwało go z fotela. Przetoczył się po podłodze, która nagle stała się pochyła.

Ostatnim, co pamiętał, było uderzenie w podstawę siedziska.

4

Nie najlepsze lądowanie, skwitował w duchu Dija Udin. Z trudem opuścił kadłub, uważając, by nie zranić się powyrywanymi elementami poszycia. Wyszedłszy na zewnątrz, uznał, że już nigdzie nie polecą. Zniszczenia przekraczały możliwości naprawy.

– Żyjesz? – zapytał.

Nie otrzymał odpowiedzi. Rozejrzał się wokół, orientując się, że mógł trafić gorzej. Wbili się w hałdę ciemnego piachu, tymczasem już kawałek dalej znajdowały się postrzępione skały.

– Pytałem o coś, sukinsynu – dodał, nadal lustrując wzrokiem okolicę. Spodziewał się, że jeśli przetrwała tu jakaś grupa ludzi, mieszkańcy natychmiast popędzą do wraku. Wyspa była niewielka i niemal w całości zajęta przez wulkan – cały płaski teren w północno-zachodniej części można było przemierzyć truchtem.

Stwierdziwszy, że w pobliżu nikogo nie ma, Alhassan wrócił do roztrzaskanego wahadłowca. Podciągnął się na poszyciu i zajrzał do środka.

– Jeśli wyzionąłeś ducha, a ja tego nie widziałem, będę niepocieszony.

– Żyję… – odparł słabo Håkon.

– To wychodź. Pogoda piękna jak na Rah’ma’dul.

– Albo na Quae’hes.

– Gdzie?

– Tej planecie z pulsarem. Nie pamiętasz?

– Od tamtych przeskoków w czasie wszystko mi się zaczęło merdać. Wychodzisz?

Lindberg z trudem opuścił statek, w ostatnim etapie korzystając z wyciągniętej ręki Dija Udina. Ten dostrzegł, że towarzysz ma liczne urazy – wszystkie jednak zdawały się powierzchowne.

– Masz ryło zalane krwią – poinformował go. – Usiądź.

Posadził Lindberga przy promie, a potem jeszcze raz skontrolował okolicę. Do tej pory z pewnością ktoś powinien się tu zjawić.

– Daleko stąd jest to miasto? – zapytał Alhassan.

– To dość durne pytanie, nawet jak na ciebie, skoro nie wiem, gdzie się rozbiliśmy.

– W hałdzie piachu.

– Aha.

Håkon dotknął rękawem rozciętego łuku brwiowego, krzywiąc się. Ubranie natychmiast zabarwiło się na czerwono.

– Jedyne miasto, Edynburg Siedmiu Mórz, znajduje się na północy. Jeśli posadziłeś nas na równym terenie, to może dzielić nas od niego maksymalnie kilka kilometrów.

Lindberg przymknął oko, gdy strużka krwi spłynęła mu z czoła.

– Głębokie mam rozcięcia? – zapytał.

– Nie wiem.

– Sprawdź.

– Nie chcę patrzeć na twoją facjatę. Teraz wygląda gorzej niż kiedykolwiek wcześniej.

– Uratowałem ci tyłek, Alhassan, mógłbyś…

– Dobra, już dobra – uciął nawigator, po czym obejrzał obrażenia kompana. – Wezmę ze statku apteczkę – dodał, podnosząc się. – I dlaczego w ogóle mi pomogłeś?

– Bo wierzę, że możesz okazać się przydatny. Przecież ci mówiłem.

Dija Udin wszedł do kadłuba i zaczął przewracać pojemniki z racjami żywnościowymi.

– Równie dobrze sam mógłbyś sprawdzić, skąd ten pośpiech w wysłaniu Kennedy’ego. Alhassan zda się psu na budę.

– Jesteś przedstawicielem prastarej rasy – zaoponował Håkon słabym głosem.

– Tylko jednym z wielu klonów. W ogólnym rozrachunku jestem wart tyle, co Murzyn na polu bawełny w dziewiętnastowiecznej Wirginii.

– To porównanie nie od parady? – zainteresował się Skandynaw.

– Co?

– Mówiłeś mi kiedyś, że przebywałeś na Ziemi od dziewiętnastego wieku.

– Fakt, mówiłem – potwierdził Dija Udin, znajdując w końcu to, czego szukał. – Pamiętam też doskonale, w jakich okolicznościach. Torturowałeś mnie, sukinsynu.

– Który to był dokładnie rok, kiedy się tu zjawiłeś?

– Tysiąc osiemset czterdziesty pierwszy. Piękne czasy. Dwie Kanady połączyły się w jedno państwo, a Harrison został prezydentem USA. Biedny stary skurczybyk, kojfnął już w trzydziestym którymś dniu kadencji.

– Dija Udin…

– Thomas Cook zaczynał swoją działalność – ciągnął dalej rozrzewniony Alhassan. – Zorganizował pierwszą wycieczkę turystyczną na trasie z Leicester do Loughborough. Niestety cel był całkowicie haniebny. Pierwsi turyści chcieli dostać się na zlot abstynentów. Wyobrażasz sobie?

– Dija Udin…

– Czego? – zapytał, podciągając się na kawałku metalu.

Ledwo spojrzał na zewnątrz, a nie musiał już czekać na odpowiedź. Przed Håkonem stało kilkanaścioro ludzi, którzy przywodzili na myśl raczej mieszkańców jednej z planet dostępnych przez Terminal niż mieszkańców Ziemi. Dolną część ich twarzy zakrywały czarne, masywne maski, które w miejscu ust miały niewielką kratkę. Białka oczu mieli pokryte siatką czerwonych naczynek, a tęczówki i źrenice jakby wyblakłe. Kształt głowy także był nienaturalny niczym zduszony imadłem z obu stron.

Alhassan ostrożnie przełożył nogę przez kawałek poszycia, a potem opuścił się na piasek. Widział, że przybysze trzymają w dłoniach niewielkie urządzenia przypominające niegdysiejsze piloty. Nie ulegało wątpliwości, że to broń – na razie niewycelowana w nikogo.

– Co to ma być? – zapytał Dija Udin.

– Gospodarze, najwyraźniej.

– Nie wyglądają mi na twoich pobratymców.

– Bo przez kilkaset lat nie dostali nowej krwi – odparł astrochemik, gdy Alhassan przykucnął obok i podał mu apteczkę. – Jeszcze zanim rozpoczęła się Ara Maxima, ograniczona pula genetyczna tej wyspy doprowadziła do masowego występowania astmy i jaskry.

– W takim razie problem się pogłębił. Teraz mają jajowate łby.

– Jak faraonowie.

– Co?

– Egipskie rodziny królewskie nie mieszały krwi z ludźmi o niższym statusie społecznym, przez co zawierano małżeństwa wyłącznie z krewnymi. Zaowocowało to jajowatym kształtem głowy, który możesz zaobserwować na niektórych dziełach sztuki z Osiemnastej Dynastii.

– Żartujesz sobie?

– Nie.

– Mam na myśli to, że paplasz w najlepsze, a ci ludzie mają broń.

– Widzę, że mają – odparł Håkon, otwierając apteczkę. Wyjął z niej laserowy skaner i przesunął nim po miejscach, które ucierpiały najbardziej. Mieszkańcy Tristan da Cunha przyglądali się temu z obojętnością, podczas gdy Alhassan bacznie lustrował ich wzrokiem.

Nadal nie odzywali się słowem. Stali w bezruchu, jakby było im wszystko jedno, kim są nieproszeni goście.

– Pomóż mi wstać – powiedział Lindberg, gdy skończył diagnozę.

Alhassan niechętnie posłużył mu ramieniem, po czym ustawili się naprzeciw gospodarzy.

– Halo? – zapytał Dija Udin, patrząc w wyblakłe oczy jednego z nich. Od razu zrozumiał, że nie usłyszy żadnej odpowiedzi. Håkon również musiał zdawać sobie z tego sprawę – a mimo to podjął próbę nawiązania kontaktu. Przedstawił ich i oznajmił, że nie mają wrogich zamiarów.

Tubylcy nadal milczeli, nie poruszając się.

– Dziwna banda – ocenił Alhassan. – Trudno powiedzieć, o co im chodzi.

Skandynaw odepchnął go, a następnie uniósł otwarte dłonie. Gdy zaczął się do nich zbliżać, Dija Udin przygotował się na najgorsze.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł – powiedział.

– Nie widzę innego wyjścia – odparł Håkon. – Musimy nawiązać kontakt.

– Może lepiej stacjonarnie.

– Martwisz się o swojego wybawcę, Alhassan?

– Niezbyt. Po prostu logicznie rozumuję, że lepiej byłoby, gdybyśmy obaj przeżyli.

Naukowiec zatrzymał się o krok od mieszkańców wyspy. Ci zdawali się wreszcie dostrzec przybyszy. Spojrzeli na nich zamglonym wzrokiem, jednak nadal się nie odezwali. Dija Udin zarejestrował, że jeden z nich uniósł nieznacznie broń. Pożałował, że służbowe beretty zostały gdzieś we wraku.

– Nazywam się Håkon Lindberg – powtórzył Skandynaw. – Byłem astrochemikiem na pokładzie ISS Accipitera, statku wchodzącego w skład misji Ara Maxima. Z pewnością o niej słyszeliście.

Stojący naprzeciw Håkona tubylec dał krok w tył. Zaraz później to samo zrobiła reszta, z wyjątkiem jednego. Najwyraźniej był to przywódca, bo gdy ruszył w przód, mijani mieszkańcy skłonili się lekko. Załoganci Kennedy’ego zrobili to samo.

– Czego tu szukacie? – zapytał chrapliwym, zniekształconym głosem. Posługiwał się lingua universalis, choć z dawną brytyjską manierą.

– Dobre pytanie – odparł Dija Udin.

Tubylec nawet na niego nie spojrzał. Wbijał beznamiętny wzrok w oczy Lindberga. Ten najwyraźniej poczuł się skołowany, bo nie był w stanie dobyć głosu.

– Nasz prom się rozbił – wyręczył go Alhassan, machnąwszy ręką w kierunku gruchota. – Co można też było ustalić drogą dedukcji.

– Czego od nas chcecie?

– Niczego – odparł Dija Udin.

– Przysłali was z Amalgamatu?

– Z czego?

– Nie wystarczy wam, że wyzyskujecie nas do cna? – zapytał mężczyzna, obracając się i wskazując rozległe pastwiska za sobą. Alhassan potrzebował chwili, by dostrzec owce i inne zwierzęta stadne.

– Nie rozumiem – odparł.

– Czego jeszcze chcecie?

– Od was? Niczego. Chyba że umiecie składać do kupy rozbite wahadłowce.

Gospodarz nie wyglądał na przekonanego, choć miał przed sobą namacalny dowód na to, że w istocie ma do czynienia z rozbitkami.

– Nie mamy z czego żywić dzieci – dodał mężczyzna. – Z każdym kolejnym pokoleniem nasze problemy stają się coraz większe… a wy nigdy nie przysłaliście nawet swojego wysłannika. Wciąż bezzałogowe łodzie. – Człowiek z maską urwał, po czym spojrzał na zniszczony prom. – Tym razem coś poszło nie tak, prawda? Tylko dlatego tu jesteście.

Назад Дальше