SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 17 стр.


Gdzieś tam, za tą zasłoną, był ogromny NeoSybirsk z jego siedmioma milionami mieszkańców. Zakłady produkcyjne, fabryki, instytuty badawcze; ogromne pieniądze megakorporacji; sięgające chmur wieżowce śródmieścia.

Jednak tutaj byłem tylko ja, coraz bardziej zagubiony w trującym mleku toksycznego oparu. W końcu z szarobiaławej nicości wyłoniła się szarobura ściana bloku, a na niej wymalowany gigantycznymi, odblaskowymi wołami numer, który usiłowałem znaleźć przez ostatnie pół godziny.

Sprawdziłem komunikator: Kulas odczytał wiadomość, którą wysłałem mu, wychodząc z domu. Nic nie odpowiedział, więc chyba będzie u siebie...?

Był, wpuścił mnie nawet dość szybko do klatki. Tym razem postanowiłem wjechać na górę windą; pożałowałem już w połowie drogi, no ale innego wyboru nie było.

– Windą jechałeś, aż stąd słyszałem. Życie ci niemiłe? – przywitał mnie Kulas, kiedy w końcu wszedłem do jego ufortyfikowanej nory.

– Nagły poryw serca, zupełnie irracjonalny. Ty pewnie po schodach biegasz dla zdrowotności, co?

– Tak, każdego ranka. Przyszedłeś, żeby się znęcać psychicznie nad kaleką, Chudy? Bo jakoś nie uwierzę, że miałeś ochotę mnie zobaczyć.

Zrobiło mi się trochę głupio i wstyd.

– Oj, nie gadaj już, Kulas.

– Nie gadam, Chudy. Siedzę tutaj zamknięty, sram przez dziurę w brzuchu. Jak myślisz, kto przyjdzie do mnie z własnej woli?

Kulas ewidentnie miał gorszy dzień.

– No, ktoś na pewno... – bąknąłem.

– Ach, zapomniałem. Przychodzi do mnie baba z pomocy społecznej. Poza tym raz w miesiącu wożą mnie do kliniki na płukanie tego, co zostało z moich narządów wewnętrznych. Świetna zabawa, zapewniam cię, hajlajf normalnie. Nie mogę opędzić się od lasek, które chcą mi zmieniać worki stomijne.

– Muszę sprawdzić jedną firmę – wyrzuciłem z siebie, czując, że gospodarz będzie tylko zwiększać nacisk moralny. Spojrzał na mnie z kwaśnym uśmiechem.

– No widzisz, i od razu wszystko jasne. Wiesz, że przez ostatnie dwa tygodnie byłeś u mnie częściej niż przez ubiegłe dwa lata?

– Kulas...

– Chodź, tylko buty zdejmij, bo znowu babka będzie gderać. Nie lubi, kiedy jest coś do roboty, najchętniej mnie też by do podłogi pod prysznicem przyspawała i tylko włączała wodę. No chodź, mówię.

Wcisnąłem się do kuchni, stanąłem w drzwiach – jedynym wolnym kawałku przestrzeni. Kulas otworzył lodówkę, od dołu do góry zawaloną najtańszym żarciem w plastiku, wyciągnął pierwszy z brzegu pakiet i wrzucił do antycznej mikrofalówki. Nalał sobie wody do brudnej szklanki, pokazał ruchem ręki: do salonu.

Usiadłem pokornie na swoim miejscu petenta, a on przejechał przed monitory. Szeloba usłużnie zebrała śmieci z poprzedniego posiłku i nawet z pewną gracją rzuciła je na stertę w rogu.

– To co potrzeba, Chudy? – rzeczowo zapytał Kulas.

– Jedna ze spółek Sobkowa, które były na wykresie. Pokaż listę.

– Nie sądzisz chyba, że zostawiłem sobie kopię?

Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Wreszcie Kulas skapitulował, z ciężkim westchnieniem wywołał na holoprojektorze jeden z plików. Pokazałem palcem na właściwą strukturę.

– Pełny raport finansowy – zażądałem.

– Trudno i drogo...

– To pierwsze załatwiasz ty, drugie ja. Potrzebuję kompletu danych o tym, co robili, z kim robili, za ile robili. Kto im płacił, za co, i w ogóle. Strumieni kapitału, o.

Kulas skrzywił się znowu.

– Przepływów finansowych. Ty wiesz, że to jest w centralnym rejestrze finansowym, nie?

– Już wiem. Dawaj, nie przeciągaj, Kulas. Ten sprzęt jest wart więcej niż całe moje mieszkanie i samochód, raczej ci tego opieka społeczna nie zafundowała, więc nie pierwszy raz to robisz. – Pokazałem na stojące i wiszące na każdym dostępnym kawałku powierzchni komputery. – Na pewno masz tam dojście.

– Długo i drogo w takim razie. Na jutro.

– Kulas, na już. Na zaraz, na wczoraj. Nie będę do ciebie tutaj przez pół miasta dymać, żeby się przyjacielsko posprzeczać.

Przez jego twarz przemknął najlżejszy cień uśmiechu. Chyba po raz pierwszy, odkąd byłem u niego w szpitalu po tamtej akcji lata temu, widziałem, jak się uśmiecha.

– Zepsuł ci się transport? – zapytał miękko, prawie współczująco.

– Wypluj to słowo, człowieku. Jak on się zepsuje, to chyba tylko benzyną podlać, podpalić i do rzeki zepchnąć, bo do mercedesa części dostać... Mgła jest przecież, nawet go nie odpalałem.

– Ano. – Wychylił się zza monitora i spojrzał w kierunku, gdzie za zwałami sprzętu było okno.

– To jak, Kulas? Kasa jest, tylko zrób swoją magię.

– Poczekaj w kuchni i zamknij drzwi.

Posłusznie wyszedłem z salonu, przymknąłem za sobą, wlazłem do ciasnej przestrzeni zagraconej kuchenki.

Kulas stłoczył tutaj meble z całego mieszkania, zostawiając sobie tylko dojście do lodówki i podgrzewacza... Który już dawno się wyłączył, więc wyjąłem z niego gorące pudełko, wyszukałem w jednej z górnych szafek w miarę czysty talerz i przełożyłem. Nawet łyżkę wygrzebałem z szuflady, żeby jakoś to wyglądało.

Syf koszmarny, myślałem, przeskakując wzrokiem z jednego rupiecia na drugi. Spod stert śmieci i pudeł przezierały obdrapane szafki, leżały tu jakieś worki, zafoliowane wielopaki suchego żarcia, jak dla psa, ale chyba ludzkiego... Zacieki na kuchence, ciemne plamy kopcia na suficie.

Jeśli mieszkanie mówiło coś o życiu właściciela, to lokum Kulasa było syfne, zagracone i paskudne, natomiast doskonale spełniało swoją funkcję techniczną. A moje...? Moje było idealnie czyste, równe i puste.

Słyszałem, jak Kulas gada z kimś przez komunikator, chyba się kłócąc czy coś. Potem huknęło, jak gdyby walnął pięścią w blat, znów podniesiony głos... W końcu zapadła cisza.

– No chodź! – zawołał mnie.

Szeloba otworzyła mi drzwi, Kulas jak zwykle gapił się w monitory.

– I jak, dasz radę? Bo wiesz, czas to pieniądz.

– Przypomnę ci te słowa, Chudy. Siadaj i oglądaj.

Szeloba przysunęła mi krzesło, odwróciła jeden z monitorów w moją stronę. Siadłem, kliknąłem wskaźnikiem... Byłem w środku, w bazie centralnego rejestru!

– Kulas, jesteś bogiem.

– Słabo opłacanym awatarem, Chudy. Dawaj, masz kwadrans, potem kumpel musi znów podłączyć zabezpieczenia.

Wstukałem na szybko nazwę firmy, otworzyłem odnośny wpis. Paluchy aż świerzbiały, żeby pogrzebać coś jeszcze, czułem się jak dziecko wpuszczone do sklepu z zabawkami... Ale co zrobić? Miałem tu bardzo konkretną robotę do odwalenia.

Tak, jest sobie nasza firma, jest zakres działalności. Data założenia, skromniusi kapitał zakładowy. Założyciele, udziałowcy.

O proszę! Już na wejściu niespodzianka, bo mam tam i Sobkowa, i – uwaga, werble, fanfary, czymkolwiek takowe są! – kolegę Matwieszuka. Ramię w ramię, zgodnie, bratersko założyli sobie taką malusią, tyci-tyci spółeczkę. Oczywiście potem przekazali, oddali dalej za przysłowiowy bezcen komuś, ten sprzedał dalej... Ale ja nie miałem już cienia wątpliwości, że każda z tych osób była precyzyjnie dobrana.

Orbita rozszerzała się, wzbogacała o kolejne ciała niebieskie. To już była cała konstelacja.

No i co dalej z taką firmą? No mają jakieś tam kontrakty i kontrakciki, obsłużyli dwa razy w tym roku jakąś kliniczkę prywatną, sprzedali wyniki badań. Tylko co z tego? Przecież nie tak się robi pieniądze!

Na pewno nie takie, za które Sobkow dostaje dodatkowy otwór wentylacyjny w głowie.

Wiedziony nagłym impulsem przełączyłem na wartość rynkową: niewiele ponad czterdzieści tysięcy. No dobra, dziesięciokrotnie ją zwiększyli, ale przez trzy lata to nic wielkiego.

Aktywa... O cie choroba jasna.

Lista ledwie zmieściła się na ekranie, rządek cyfr zamigotał u dołu i ustawił się w tak trudnej do uwierzenia wartości, że aż musiałem ręcznie przeliczyć miejsca rzędów wielkości.

Wciągnąłem ze świstem powietrze, aż Kulas spojrzał na mnie z ukosa. No dobrze, to nadal były nie były miliardy, tylko miliony, ale już idące w setki! Co oni tam takiego robili?!

Firma miała stosunek wkładów finansowych do zysków jak... jeden do tysiąca? Do dziesięciu tysięcy? Finansowało ją kilkanaście różnych spółek, za każdym razem wpisujących w umowie jakieś ogólniki: no tak, damy wam ogromną kasę, a wy postarajcie się coś z tym zrobić. No, jak zarobicie, to mamy prawo się upomnieć o jakiś tam ułamek zysków.

Oho, to było piękne: „Strony zgodnie postanawiają, że niniejsza Umowa zostaje zawarta, zaś przyszły zwrot z inwestycji określany będzie, wychodząc ze stanowiska obopólnej korzyści, biorąc pod uwagę długoterminowy charakter budowanych stosunków”. Czyli co? Że jeśli ktoś ich zapyta: ej, czemu wpompowaliście w to kasę, nie dostając nic w zamian? To oni odpowiedzą: bo zarobimy później, wszystko gra? Chyba tak.

Powiększyłem okno, zacząłem przerzynać się przez listę. Sprzęt badawczy, surowce, wyposażenie, materiały, jakaś aparatura, więcej sprzętu, wirówki, mikroskopy, coś, czego nawet nie umiałem przeczytać, szkło do... czegoś... jeszcze jakieś coś... Faktycznie tam coś robili, o dziwo, bo nie handlowali sprzętem, tylko go używali.

Dobra, to rzeczywiście było Bardzo Mądre Laboratorium. Na tyle mądre i dobrze dokapitalizowane, żeby można było w nim robić trefne leki, którymi potem będzie się zarzucać rynek i od których w końcu umierają ludzie.

Sprawdziłem listę ostatnich operacji finansowych spółki. Wedle tego, co przekazał mi Daniłow, w ostatnich tygodniach spółka zakupiła nowego sprzętu... za trzydzieści milionów bez kilku groszy. Na sumę idealnie pasującą do wierzytelności, którą Valenta przekazał Sobkowowi.

Co ciekawe, zakupiła na kredyt. I przez pewien czas – krótki, ale mimo wszystko – znajdowała się w stanie niewypłacalności, dopóki wpłaty od innych struktur nie pokryły w całości tej dziury.

Odchyliłem się, aż krzesełko zatrzeszczało niepokojąco, i założyłem ręce za głowę.

Czyli co? Valenta skonsolidował sobie wierzytelność, jaka nagromadziła mu się z działalności ze spółkami K-Mer Corp. Matwieszuk mu to klepnął, ten dał Sobkowowi te pieniądze, czy też potencjalne pieniądze, a tamten wpompował je w firmę.

Już w tym miejscu ich rozegrał, bo w zasadzie dał jednemu coś, co wirtualnie winien był mu drugi.

A potem co? Potem się mogli pokłócić, Sobkow wystawił go do wiatru, a nasz Marco zemścił się... topiąc gubernatora.

Nie no, bez sensu.

– Kulas... – odezwałem się, chcąc wyartykułować myśl, zanim ta ucieknie. – Kulas, weź mi sprawdź, w jaki sposób gubernator łączy się ze sprawą podsłuchów Valenty.

– Chudy. Jeśli od tygodnia mieszkasz w piwnicy, to pozwól, że streszczę ci wydarzenia.

– Nie, nie tak! Czekaj. W jaki sposób gubernator łączy się z Sobkowem, o! Czy może ktoś coś podawał, że tamten był nagrany?

Kulas zamachał palcami w powietrzu, przewinął holoekran.

– A-ha, niewykluczone. „Pomiędzy nazwiskami nagranych pojawia się kilku dyrektorów spółki węglowej K-Mer Corp, między innymi... bla, bla, bla... Pavel S.”, o!

No tak, rzeczywiście, pomyślałem sobie: widziałem przecież nazwisko Sobkowa jeszcze w plikach od Kojota. Zagmatwane to, można się pogubić... Ale przynajmniej sprawdziłem hipotezę z dwóch stron.

– No dobra, a... a możesz mi poszukać, czego miały dotyczyć nagrania? Może jakiś szurowski portal coś wyniuchał. – Od razu zawęziłem zakres zapytania, bo widziałem jego minę.

– Chudy, zawracasz mi dupę, wiesz? Dupę, której nie mam.

– Dawaj, wypoleruję ci w podzięce miskę. – Wyszczerzyłem się w uśmiechu.

– Od środka, towarzyszu kapitanie, od środka – zamruczał, wgryzając się w przepływ Strumienia.

Ekrany na chwilę wypełniły doniesienia medialne, blogi, serwisy informacyjne, archiwa wiadomości, transmisje i relacje.

Siedziałem cicho, starając się nie przeszkadzać. Kulas był najlepszym łącznościowcem, jakiego znałem, i autentycznie potrafiłem mu zaufać. To fakt, że na dobre dwa lata cokolwiek o nim zapomniałem... Ale okazuje się, że śmierć kilku gnid to niewygórowana cena za odnowienie takiego kontaktu. Widać też było, że przez ten czas pogłębił swoje umiejętności, i teraz został autentycznym drapieżnikiem Strumienia.

Strumień to w ogóle dziwna rzecz. Taka sobie nasza niby-wewnętrzna sieć, spinająca całą Federację w jeden organizm. Teoretycznie otwarta na widoczny z niej Internet, obejmujący większą część cywilizowanego świata; praktycznie zamykająca nas, jak szklane akwarium wrzucone do oceanu. Co prawda żaden rekin tych naszych złotych rybek nie zje, ale i rybki prędzej czy później zdechną z głodu, jeśli właściciel nie będzie im dosypywał jedzonka.

Właściciel, owszem, dobrze się swoimi rybkami opiekował, karmił je, czasami nawet zmieniał wodę... A rybki w większości były szczęśliwe.

Poza takimi osobnikami jak chociażby Kulas.

– „Znany dyrektor spółki córki węglowego olbrzyma K-Mer Corp, Pavel S., narzeka na restrykcyjną politykę gubernatora” – tryumfalnie obwieścił gospodarz zanurzony po sam czubek głowy w nurt informacji. – „Dlaczego ten sk, kropki, kropki, kropki się doje, kropki, kropki, kropki, do naszych biznesów, niech się odp, kropki, kropki, kropki”, to cytat.

– Źródło? – Przysunąłem się bliżej, zaglądając mu przez ramię.

– Jakiś niszowy portal dla miłośników teorii spiskowych. Twierdzą, że dostali część nagrań od swojego źródła w organach mundurowych. Zresztą tutaj niżej w dyskusji jest mowa, że kogoś za to aresztowali, widzisz?

Spojrzałem. Faktycznie, pojawiało się nawet nazwisko, adres zameldowania... Aż strach, że takie rzeczy hulały sobie swobodnie w sieci.

– No dobra, Kulas, a czy możesz...

Nie dokończyłem, bo nagle zawibrował mi zegarek. Zerknąłem tylko na wyświetlacz: oho. To trzeba odebrać na spokojnie.

Pożegnałem się z moim specem od informacji, na odchodne przyłożyłem czip do jego samorobnego terminala płatniczego, nawet nie patrząc na sumę, potwierdziłem przelew. Jak tylko zamknęły się za mną drzwi i szczęknęły zamki, od razu oddzwoniłem pod ostatni kontakt.

– Mykoła! – Uśmiechnąłem się, kiedy na ekranie wyświetliła się pyzata, doskonale znajoma twarz. – No co tam?

– A, dzień dobry, panie Aleksandrze, witam... Nie przeszkadzam?

Rozwalał mnie ten człowiek. Zawsze, za każdym razem pytał, czy aby nie przeszkadza. Nawet jak mu się wiosną palił warsztat, to od tego zaczął: czy nie za późno dzwoni.

– Nie, nie... – starałem się mówić półgłosem, bo dźwięk niósł się po klatce echem. – Co tam?

– No, panie Aleksandrze, bo ja mam kolejną partię gotową. To kiedy by pan mógł odebrać?

Zakląłem w myślach.

– Zaraz, niech pomyślę... Dziś nie mam samochodu, wie pan. Może jutro bym jakoś spróbował?

– Ojej...

– Tak? – starałem się, aby mój głos brzmiał na tyle spokojnie, na ile było to możliwe.

Szlag! Akurat, kiedy Cesarz mi mówił, że rynek ma kłopoty, ten zaczynał dosłownie szczać syntohormonami!

– No bo wie pan, naprawdę dobra partia wyszła. Lepsza niż fabryczna. A ja tu mam zepsutą chłodziarkę, pamięta pan? I przydałoby się, żeby to jak najszybciej odebrać, bo się rozwarstwi.

Uśmiechnąłem się, żeby przykryć grymas desperacji.

No i co ja mam z nim teraz zrobić? Co powiedzieć, żeby nie wyjść samemu na idiotę i nie wystawić człowieka do wiatru? Jak wytłumaczyć, że nie tylko nie dam rady przyjechać dziś, ale też że mogę nie mieć obecnie zbytu na produkowany dla mnie towar?

– Ile tego? – zapytałem, zmieniając temat.

– Cztery kanistry wyjdą, jak zwykle. I po kosztach się udało, bo trochę udoskonaliłem proces.

Westchnąłem ciężko. Mówienie prawdy potrafiło boleć, podobnie jak zrywanie plastra. Jedno i drugie trzeba było robić szybko.

– Mykoła...

– Tak, panie Aleksandrze?

– ...spróbuję zajrzeć dziś wieczorem – powiedziałem, sam nie wierząc we własne słowa.

Gadał coś jeszcze, ale ja pożegnałem się, wyłączyłem komunikator. Oparłem się czołem o ścianę, przymknąłem oczy.

Nie potrafiłem. Nadal nie umiałem powiedzieć komuś, z kim miałem umowę, że okoliczności zewnętrzne były takie, że nic z tego, i niech się człowiek goni na bambus. A powinienem był! Co mnie to obchodzi, że on robi swoje? Ja też robię swoje, a Cesarz nagle do mnie: no sorry, Chudy, ale okoliczności się zmieniają. No były ustalenia, ale już nie są.

Назад Дальше