SybirPunk Vol.1 - Gołkowski Michał 6 стр.


Pstryknąłem włącznikiem zasilania i przełączyłem dźwigienkę aktywnego wyciszenia.

Nagle świat zewnętrzny ucichł. Nie było łomotania, wrzaski ścichły, przepadły jęki i sapanie, nawet spazmatyczny szloch i wysokie wrzaski rozpuściły się w kojącej ciszy jednostajnego białego szumu, zalewającego uszy miękką kurtyną niczego.

Ściągnąłem kurtkę, zzułem i wrzuciłem do dezynfektora zakurzone buty. Wsunąłem nogi w lekko przybrudzonych, ale nadal białych skarpetach w gumowane klapki, po czym rozwaliłem się na kanapie z paczką jedzenia w jednej i flaszką czystej w drugiej ręce.

Za oknami migotało neonami i światłami samochodów miasto, budzące się po skwarnym dniu do dusznej nocy, a ja musiałem na spokojnie pomyśleć.

Nie włączałem nawet światła, siedząc sobie w ciszy i ciemności. Wysoko przetworzona żywność o trudnym do określenia, ale lekko pikantnym smaku i miłej, włóknistej konsystencji przyjemnie chrupała w ustach, wódka powoli wsączała się w żyły, spłukując z organizmu nagromadzony w nim od rana syf.

Tak, oczywiście – to bzdura była z tą wódką, co niby odkaża człowieka. Ale jak wieczorem nie wypiłem, to potem nie byłem w stanie normalnie zasnąć... I nie to, że w towarzystwie mi się chciało czy coś. Nie na umór. Ot, tak właśnie, intymnie, w samotności.

Włączyłem do prądu przywieziony od Kulasa adapter, podpiąłem wygrzebany z czeluści szafy projektor holograficzny. Obraz był słaby, więc zasłoniłem okno. Wreszcie usiadłem, zapaliłem papierosa i zacząłem jeden po drugim przeglądać pliki.

– Marco Valenta... – mruknąłem w zadumie, patrząc na zdjęcie uśmiechniętego typka o lekko nalanej twarzy, w nienagannie skrojonej marynarce z tęczowłókna.

Z jednej strony nie wyglądał na oszusta, co wyłudza pieniądze od oligarchów. Z drugiej to właśnie oszuści nigdy na takich nie wyglądają... Z ciężkim westchnieniem przełączyłem się na pliki z diagramami wzajemnych powiązań firm.

Ktoś się nieźle nagłowił, żeby to wszystko tak rozpisać. Widać było, że robiono to w jakimś relatywnie prostym programie graficznym, bez udziwnień i bajerów; przełączyłem projektor w tryb trójwymiaru, wyciągnąłem z podstawki rysik i zacząłem mozolnie, kawałek po kawałku rozkładać płaskie drzewka zależności na struktury trójwymiarowe.

Ktoś inny pewnie otworzyłby to wszystko naraz, tak jak Kulas założył szpanerskie okulary i rękawice, po czym błyskawicznie scalił to w jedną, zintegrowaną, wielowarstwową i multimedialną prezentację. Klik, i widzisz firmy; klik, i masz ludzi; klik, i całość przesuwa się w czasie.

No a ja tak nie umiałem. Ja musiałem obejrzeć wszystko po kolei, przyswoić, zrozumieć. „Mono” przezywali mnie jeszcze koledzy w szkole; że niby tylko jednym kanałem potrafiłem nadawać.

Za to jak wziąłem się za coś, to reszta świata dla mnie nie istniała.

Huknęły odbijające się od ściany drzwi – to Kusto przyszedł w końcu do mnie. Nie spojrzał nawet, nie starczyło mu odwagi cywilnej, tylko od razu władował się na kanapę, ułożył obok, wsunął mi łeb na kolana i zaczął śmierdzieć.

– No cześć, zasrańcu. – Podrapałem go za uszami lewą ręką. – I kto to się spaskudził na korytarzu, co...? Kto jest niegrzeczną psiną, kto nie potrafi sobie łapami dupska przytrzymać? Komu tyle razy tłumaczyłem, że nie sramy w domu?

Wielkie cielsko sapnęło tylko ciężko: no co poradzisz, Saszka? Takie psie życie.

Zatrzymałem na chwilę jeden slajd, zbliżyłem: Daniłow, prezes rady nadzorczej K-Mer Corp. Zdjęcie już znajomej twarzy w niebieskich okularkach na niebieskim tle. Inaczej to się czuje, jak rozmawiać z człowiekiem na żywo, a inaczej, jak go zobaczyć w takich papierach.

Czyli mój znajomy z K-Merowa był naprawdę, ale to naprawdę ważną szychą w jednej z największych, a na pewno najistotniejszej firmie naszego obwodu. Firmie na tyle wielkiej i potężnej, że nikt nie odważył się wejść jej w drogę, żeby nie zostać rozjechanym przez dwustutonowy automatyczny kombajn odkrywkowy do węgla... I zarazem na tyle nierozważnej, żeby na piękne oczy dać kasę oszustowi?

Przeklikałem parę slajdów, znalazłem ten, gdzie były podane szczegóły feralnej transakcji. Trzydzieści milionów bez kilku groszy... Niemała sumka, nie ma co. Tylko na jakiej podstawie? Bo tutaj mam wskazane tylko lakonicznie: powstało zadłużenie, niespłacone na dzień taki i taki.

Sprawa była niby typowa: ktoś dostaje gotówkę, zobowiązuje się oddać. Nie oddaje i cześć... Nie to, że ukradł, ale jest winny.

Poczułem, że tyłek zaczyna kleić mi się do syntoskórowej kanapy, więc włączyłem aktywny nadmuch siedzeń. Zaszumiało, przez perforowany materiał zaczęło sączyć się strużkami zasysane przez wloty u dołu powietrze. Ech, powinno być chłodniejsze, ale moduł klimatyzacji zepsuł się rok temu i jakoś tak nie złożyło się, żeby go naprawić.

Pociągnąłem jeszcze łyk ze szklanki, powoli układając sobie w głowie scenariusz wydarzeń.

Tamci, to jest menedżerowie niższego stopnia, pewnie przez miesiąc próbowali zamieść to pod dywan, ale w końcu smród doszedł do niebieskiego szefa. Daniłow dostał piany na pysku i zapowiedział, że teraz on się tym zajmie – tak mi to przynajmniej sam opowiedział.

Odchyliłem się w tył na oparciu, założyłem ręce za głowę. Ale dlaczego akurat ja? Daniłow mówił coś o ludziach, którzy mnie rekomendowali, i że mam doskonałe referencje. Podał nawet nazwę agencji, dla której pracowałem jako detektyw... Ciekawe, czy moja licencja jest w ogóle jeszcze ważna, tak swoją drogą.

No pracowałem z nimi, owszem. Dałem radę ogarnąć jeden temat. Zapłacili nieźle, bo ładnie im to wyrysowałem, mimo że roboty miałem z tym dosłownie dwa telefony. Tylko to było tak dawno, że nawet nie byłem pewien, ile lat temu.

I on trafił akurat do nich. A oni polecili akurat mnie.

No dobra, spoko. Brzmi legitnie.

Kusto zaczął wpychać mi się na kolana, więc zsunąłem go kawałek, osuszyłem do końca szklankę i wróciłem do przeglądania wykresów.

Coś tu było nie tak, ten cały Valenta jak gdyby tę kasę po prostu od nich dostał! Nie przekręcił ich, nie wsadził na minę, nie wymusił, nie oszukał. Ktoś mu te trzydzieści baniek dał na talerzu.

Otworzyłem plik z danymi księgowymi za dany okres, zacząłem wiersz po wierszu przeglądać rekordy.

Tak, głównym mącicielem w tej sprawie nie był w ogóle duży K-Mer, tylko jakaś jego satelicka spółka zależna. Niby stuprocentowa własność, a jednak mająca swoistą autonomię, co tłumaczyło łatwość, z jaką jej dyrektor przerzucił na konto oszusta takie pieniądze.

– Sobkow... Pavel... – wstukałem w klawiaturę wyszukiwarki strumieniowej. – Opa, suka bliadź mać twaju.

Cały ekran zajęło imponująco szczegółowe zdjęcie z lekko podkręconym kontrastem. Podkręconym na tyle, żeby pięknie wyłapać głęboki brąz kanap w saloniku VIP lotniska, błysk potłuczonego szkła zaścielającego podłogę i wyjątkowo malowniczy bryzg krwi, ciągnący się od rozsmarowanej po dywanie głowy trupa w pięknie skrojonej, białej kurtce. Obok leżało jeszcze jedno ciało z przestrzeloną na wylot kamizelką kuloodporną wysokiej klasy i nogi kolejnego w ciężkich, wojskowych butach na wzmocnionym obcasie.

Przeleciałem na szybko tekst, kliknąłem filmik z kamery bezpieczeństwa. Jakość była, oczywiście, podła, natomiast przez okno widać było pod dziwnym kątem, jak tamci wchodzą do saloniku, rozsiadają się... A potem ktoś wchodzi przez drzwi i wyjmuje ich jednego po drugim.

Szybko, sprawnie, skutecznie. Nawet z pewną lekką, taneczną gracją, powiedziałbym. Przewinąłem w tył, w przód. W tył, po klatce w przód.

Ochroniarz przy Sobkowie strzela serią, kilka kul sięga zabójcy. Ten pada na ziemię, potem powłóczy nogą... A już chwilę potem doskakuje do Sobkowa jakby nigdy nic. Biznesmen spogląda w górę, chyba prosi o życie, bo porusza ustami...

Strzał, wypikselowany na filmie bryzg.

Nie spuszczając oczu z ekranu, nalałem sobie kolejną szklankę, od razu wychyliłem połowę.

Wedle doniesień zabójstwo miało miejsce ubiegłej nocy. Nie pierwsze, nie jedyne i nie ostatnie w NeoSybirsku; sam znałem kilku ludzi od mokrej roboty, i nawet mnie zdarzało się z niejednego pieca chleb jeść, cokolwiek to stare porzekadło miałoby znaczyć – natomiast tutaj był to kolejny niepokojący zbieg okoliczności.

Bo to oznaczało, że z człowiekiem, który na piękne oczy przelał Valencie prawie trzydzieści dużych kółek, już nie pogadam. Ile to trzeba by pracować, żeby zarobić takie pieniądze, ha? Albo całe życie, albo zrobić jeden złoty...

...strzał.

Cholera, znowu zapomniałem o Cesarzu. A przecież towar dla niego właśnie powoli przegrzewał się w bagażniku. Już noc, ja po kielichu... Wyciągnąłem z kieszeni komunikator, wybrałem numer.

– Chudy, gdzieżeś ty się podziewał! – zatrzeszczał douszny głośniczek. – To ja tutaj czekam...!

– Cesarz, będę za pół godziny. Tam gdzie zwykle.

– Człowieku, ja tu klienta mam!

– Komplikacje były. Pół godziny. Na razie – uciąłem jego biadolenie.

Pół godziny. Trochę na wyrost powiedziałem, ale trudno, najwyżej poczeka. Wyjąłem z odkażacza gorące, parujące buty, wciągnąłem kurtkę na grzbiet. Wyświetlacz w kołnierzu zamigotał, wyświetlił napis po francusku: system nie naładował akumulatorów do końca, możliwe jest suboptymalne działanie układów, skontaktuj się z obsługą techniczną.

– Jasne, już lecę, pędzę... Kusto, nie sraj w domu! Wrócę niedługo.

Zbiegłem po schodach, po drodze przywitałem się z sąsiadką z naprzeciwka, wracającą właśnie z trzeciej zmiany w pracy, i wypadłem na dwór. Chuligani z ławeczki już się zmyli, wyruszając zapewne na nocne łowy w kierunku sąsiednich dzielnic, z którymi od lat mieliśmy nieustającą kosę... A ja piknąłem alarm, wskoczyłem za kierownicę merca i majestatycznie, na wstecznym wytoczyłem się z powrotem na ulicę.

Bieg zgrzytnął, koła zapiszczały po rozgrzanym asfalcie i znów byłem na trasie.

NeoSybirsk nocą wcale nie robił się spokojniejszy, bynajmniej.

Grzałka słońca już dawno zgasła, więc opcja grillowania nie paliła skóry bezlitosnym żarem, ale dobrze nagrzany piekarnik betonowych bloków wciąż trzymał temperaturę, teraz oddając ciepło nagromadzone przez cały długi, niewyobrażalnie długi dzień.

Po ulicach snuły się mniej lub bardziej liczne grupy młodzieży, która wreszcie wyrwała się z ciasnych, dusznych klitek mieszkań i teraz chciała jak najgłębiej zanurzyć się w wir mętnej wody nocnego miasta, pozwalający zapomnieć o dniu już przeżytym i nie myśleć o konieczności poradzenia sobie z dopiero nadchodzącym.

Mknąc środkiem prospektu, miałem ich wszystkich jak na dłoni: ubranych w odblaskowe, a czasami też świecące ciuchy, imitujące to, co widywało się na przemycanych z Zachodu grafikach. Uczesanych w przedziwne, kolorowe fryzury, niczym postawione pióropusze egzotycznych ptaków, które od dawna oglądało się już tylko w muzeach... o ile ktoś do nich jeszcze chadzał. Głośnych, natarczywych, buńczucznych i zbuntowanych.

Ubranych w porwane spodnie, tego samego dnia rano wyprane i wyprasowane przez troskliwą mamusię. Nierzadko noszących pod kurtkami puste kabury, byle tylko kształt odznaczał się pod pachą; wymachujących na pokaz tępymi nożami o niklowanych klingach. Bananową młodzież naszych czasów, usilnie próbującą wyglądać na groźniejszą niż w rzeczywistości.

Gdybym ja miał stanąć pomiędzy nimi, to pewnie nie byłoby mnie widać. Szary, obdrapany samochód; równie szary i obdrapany człowiek, ubrany w wysłużoną kurtkę koloru khaki z odprutymi znakami wyróżniającymi i ledwie widocznymi ciemniejszymi śladami po dystynkcjach.

Na całe szczęście nie musiałem jednak tego robić, prowadząc przyjemnie mruczącego silnikiem ćwierćwiekowego mercedesa na południe, ku Zaporze.

Zwolniłem, widząc w zasadzie typową scenkę rodzajową: trzech chuliganów właśnie kroiło przypadkowego przechodnia w ciemnym zaułku. Dwaj wielcy, przypakowani, i jeden mniejszy z tyłu – jak mózg i zaciśnięte pięści.

Błysnął elektroparalizator, jeden z dużych upadł na ziemię – ofiara nawet próbowała się bronić. Rzadki w tych czasach przejaw mocno staromodnej odwagi. Większość ludzi na tyle przywykła do bycia gnojonymi, że odbierała to jako naturalną wręcz kolej rzeczy: ot, czasem ktoś gnoi ciebie, a czasami ty jesteś gnojony przez kogoś.

Przez chwilę zdawało się, że starcie może zakończyć się remisem, bo napadnięty zupełnie przytomnie zaczął uciekać. Drugi napastnik jednak zdążył chwycić go za kołnierz, zamachnął się i uderzył nadmiernie odważnego w brzuch. Zaraz potem błysnęło ukryte w pochewce na przedramieniu ostrze. Nieszczęśnik zgiął się i osunął po ścianie, wtedy od razu doskoczył do niego chudy, zapewne wstrzyknął ofierze adrenalinę z jednorazowej ampułki.

No tak, bo teraz były zabezpieczenia: jak umierasz, to twój czip się dezaktywuje. Wprowadzili to po słynnej aferze z „martwymi duszami”, kiedy leżący w kostnicach denaci zaczęli kupować pracownikom szpitali luksusowe prezenty. No więc jeśli kogoś się chciało obrabować, to ten musiał wciąż żyć.

Morał z tego taki, że ofiary coraz rzadziej ginęły w trakcie napadów, a coraz częściej tuż po nich. Tak samo tutaj: wepną się na krótko w jego czip, zhakują zabezpieczenia i rozpoczną serię trefnych mikrotransakcji, nieprzekraczających sumy, przy której konieczne jest potwierdzenie nosiciela.

Proste? Proste. Klasyka napadówki, nie ma co. I teraz będą go doić tak długo, jak długo system im pozwoli.

Duży obrócił się w moją stronę, spojrzał wymownie, ale tylko dodałem gazu: nie moja sprawa.

Minąłem w końcu ostatnie wielopiętrowce, wjechałem do dzielnic podmiejskich. Od razu zwolniłem, włączyłem półautopilota, żeby komputer wraz ze mną rozglądał się na boki. Tutaj zespawane z żelaznych blach płoty wolnostojących chatynek z byle czego niemalże dochodziły do asfaltowej jezdni. W dowolnym z niezliczonych zaułków mógł chwiać się ućpany pijaczek, który wymyśli sobie, że akurat musi przebiec przez ulicę. Teraz, w tej chwili, koniecznie, już.

Raz mi się taki władował prosto pod samochód. Nic by się nie stało, ale miał założone serworamiona na barkach... Nie dość, że mi wybił szybę samym uderzeniem, to jeszcze potem chciał się tłuc i poharatał dach. Dobrze, że miałem akurat pałę elektryczną; dwa strzały i się złożył, jeszcze mu portfel zabrałem w ramach łupów wojennych.

Zahamowałem ostro, kiedy na skrzyżowaniu przed samą maską mignął mi rozjarzony neonowymi wykończeniami trójkołowiec, na którym siedziało co najmniej pięć osób. Rozwrzeszczane mordy, twarze podświetlone od dołu ultrafioletem, ręce wzniesione ku niebu gestem ekstazy – i organizmy do granicy ryzyka napompowane dopalaczami.

Nie zdążyłem nawet przerzucić nogi z hamulca na gaz, kiedy do bocznej szyby samochodu dosłownie przykleiła się twarz dziecka, drobna piąstka zapukała w szkło.

– Pan da cukierka, da drobne... – odczytałem z ruchu warg.

Drugi berbeć już zabiegał mi drogę z przodu, trzeci przykleił się do okna po prawej stronie, skutecznie zasłaniając lusterko boczne.

Nie ze mną te numery. Powoli, ale stanowczo ruszyłem naprzód. Dzieciak położył mi się na masce doskonale wyuczonym gestem, ale ja jechałem naprzód – już teraz widząc, jak biegnący ku obydwu burtom maszyny cwaniacy z kluczami do kół zwalniają, prostują się i unoszą ręce gestem zawodu.

Przejechałem przez skrzyżowanie, gnojek cały czas wisiał mi na masce. Tamci chyba zorientowali się, że porwałem jednego z członków gangu, bo któryś puścił się za mną w pogoń, prawie wpadł pod jadącą ciężarówkę...

Przyspieszyłem. Dzieciak zaczął krzyczeć, łzy ciekły po umorusanej twarzy o fenotypie tak wymieszanym, że trudnym do sklasyfikowania.

Odjechałem dwie przecznice, w końcu zahamowałem gwałtownie, zrzucając pasażera na gapę. Poderwał się od razu, kopnął mi przedni zderzak, napluł na szybę, z wściekłością uderzył dłonią w lusterko i czmychnął pomiędzy rdzewiejące rudery.

Wykręciłem kierownicę i z rykiem silnika wyskoczyłem z powrotem na drogę, bo z ławeczki już podnosiła się do mnie kolejna ekipa.

Tutejsi nie byli wcale ani gorsi, ani szczególnie głupsi niż ktokolwiek inny w NeoSybirsku. Może prostsi, tak, więc i metody mieli mniej skomplikowane, ale cel był ten sam: przeżyć. Zdobyć środki dla siebie i dla rodziny, jakoś dociągnąć do kolejnego sezonu. Nakraść z wagonów tyle węgla, żeby starczyło na przetrwanie zimy.

Назад Дальше