Jak zawsze przed zebraniem, Izia był starannie uczesany, miał wykrochmalony kołnierzyk i lśniące bielą mankiety. Wąski wyprasowany krawat z niezwykłą precyzją zwisał na linii nos-pępek. Ale Andrzej i tak wolałby zobaczyć teraz Donalda albo Kensi.
— Właź, gaduło — powiedział. — Coś dzisiaj tak wcześnie przyszedł?
— Wiedziałem, że u ciebie jest kobieta — odpowiedział Izia, pocierając race i chichocząc — dlatego tak się. spieszyłem.
Weszli do stołowego i Izia zamaszystymi krokami ruszył w stronę Selmy.
— Izia Katzman — przedstawił się aksamitnym głosem. — Śmieciarz.
— Selma Nagel — leniwie odezwała się Selma, wyciągając rękę. — Dziwka.
Izia zarechotał z zachwytem i delikatnie pocałował wyciągniętą dłoń.
— Byłbym zapomniał! — zawołał odwracając się do Andrzeja, a potem znowu do Selmy. — Słyszeliście? Rada pełnomocników rejonowych rozpatruje projekt decyzji… — uniósł palec i podniósł głos: — „O poprawie sytuacji powstałej w związku z obecnością w granicach miasta znacznych grup psogłowych małp”… Uff! Zaproponowano, żeby zarejestrować wszystkie małpy, wyposażyć je w metalowe obroże i blaszki z imionami, po czym przypisać do instytucji i osób prywatnych, które będą za nie odpowiedzialne! — zachichotał, chrząknął i cienko wyjąc zaczął pięścią prawej ręki walić w otwartą lewą dłoń. — Coś pięknego! Wszyscy porzucili swoje zajęcia i wzięli się za produkcję obroży i blaszek. Mer bierze pod swoją osobistą opiekę trzy dojrzałe płciowo pawiany i wzywa ludność do pójścia w jego ślady. Weźmiesz sobie pawianicę, Andrzej? Selma będzie się sprzeciwiać, ale cóż, takie są wymagania Eksperymentu! Jak wiadomo, Eksperyment to Eksperyment. Mam nadzieję, Selmo, że nie ma pani wątpliwości, że Eksperyment to właśnie Eksperyment — nie ekskrement, nie eksponent, nie permanent, ale właśnie Eksperyment?…
Andrzejowi z trudem udało się przebić przez bulgot i jęki:
— No, już zaczął ględzić!…
Tego właśnie najbardziej się obawiał. Na nowego człowieka taki nihilizm i naplewizm mógł mieć bardzo destrukcyjny wpływ. Pewnie, że to wyjątkowo nęcące: łazić od domu do domu, chichotać, pluć na wszystko i wszystkich, zamiast zacisnąć zęby i…
Izia przestał chichotać i wzburzony przeszedł się po pokoju.
— Możliwe, że ględzę — powiedział. — Możliwe. Ale ty, Andrzej, jak zwykle nic nie rozumiesz z psychologii władzy. Jak myślisz, co jest celem władzy?
— Rządzić! — Andrzej przyjął wyzwanie. — Rządzić, a nie trajkotać i mleć ozorem. Koordynować działania obywateli i organizacji…
— Stop! Koordynować działania — ale w jakim celu? Co jest ostatecznym celem koordynacji?
Andrzej wzruszył ramionami.
— Przecież to podstawy. Ogólny dobrobyt, porządek, stworzenie optymalnych warunków postępu…
— Otóż to!… — Izia uniósł palec, otworzył usta i wytrzeszczył oczy. — Otóż to! — powtórzył i znowu zamilkł. Selma patrzyła na niego z zachwytem. — Porządek! — wygłosił Izia. — Porządek! — Jeszcze bardziej wytrzeszczył oczy. — A teraz wyobraź sobie, że w powierzonym ci mieście pojawiły się niezliczone stada pawianów. Przepędzić ich nie możesz. Karmić ich wszystkich też nie — brakuje żarcia i rezerw. Pawiany żebrzą na ulicach — okropny nieporządek, u nas nie może być żebraków! Pawiany brudzą, nie sprzątają po sobie, a nikt nie ma zamiaru po nich sprzątać. Jaki z tego wniosek?
— No, w każdym razie nie taki, żeby zakładać im obroże — za konkludował Andrzej.
— Dobrze! — zawołał Izia z aprobatą. — Pewnie, że nie chodzi o obroże. Pierwszy narzucający się sensowny wniosek: ukryć istnienie pawianów. Udawać, że ich w ogóle nie ma. Ale to, niestety, niemożliwe. Za dużo ich się kręci, a nasza władza jest na razie jeszcze do obrzydzenia demokratyczna. I tutaj pojawia się doskonała w swojej prostocie idea: uporządkować obecność pawianów! Uprawomocnić chaos i bałagan i w ten sposób uczynić je elementem porządku, cechującego rządy naszego dobrego mera. Zamiast żebrzących i łobuzujących stad — miłe domowe zwierzątka. Wszyscy lubią zwierzęta! Królowa Wiktoria lubiła zwierzęta. Nawet Beria lubił podobno niektóre zwierzęta, nie mówiąc już o Hitlerze…
— Nasz król Gustaw też lubi zwierzęta — wtrąciła Selma. — Ma koty.
— Pięknie! — wykrzyknął Izia, uderzając pięścią w dłoń. — Król Gustaw ma koty, Andrzej Woronin — osobistego pawiana. Ajeśli bardzo lubi zwierzęta, to nawet dwa pawiany…
Andrzej splunął i poszedł do kuchni przejrzeć zapasy. Gdy tak szperał w szafkach, rozwijając i ostrożnie wąchając jakieś zakurzone paczki z zaschniętymi, pociemniałymi resztkami, w stołowym nieprzerwanie huczał głos Izi, słychać było dźwięczny śmiech Selmy oraz nieodłączne chrząkanie i bulgotanie jej rozmówcy.
Nie było nic do żarcia: górka ziemniaków, które zaczęły już rosnąć, wątpliwa puszka kilek i bochenek chleba o konsystencji kamienia. Andrzej zajrzał do szuflady w stole i przeliczył gotówkę. Było akurat tyle, żeby starczyło do pensji, pod warunkiem że będzie oszczędzał i przestanie przyjmować gości, a nawet przeciwnie, sam zacznie w gości chodzić. Do grobu mnie wpędzą, pomyślał ponuro. Do licha, musi starczyć. Zaraz wszystkich oskubię. Co ja jestem — gar-kuchnia, czy co? Pawiany!
W tym momencie znowu ktoś zapukał do drzwi. Andrzej, uśmiechając się złowieszczo, poszedł otworzyć. Przelotnie zauważył, że Selma siedzi na stole, dłonie podsunięte pod siebie, wymalowane usta od ucha do ucha — a to suka! Izia peroruje, wymachując małpimi łapami, a wszelkie oznaki jego elegancji zniknęły — węzeł krawata pod prawym uchem, włosy stoją dęba, a mankiety poszarzały.
Okazało się, że przybył eks-podoficer Wermachtu Fritz Heiger ze swoim osobistym kumplem — szeregowcem tegoż Wermachtu Ottonem Friżą.
— Jesteście — powitał ich Andrzej z krzywym uśmiechem.
Fritz natychmiast odebrał to powitanie jako atak na godność niemieckiego podoficera i twarz mu skamieniała, a Otto, człowiek miękki, o nieokreślonych cechach ducha, tylko trzasnął obcasami i uśmiechnął się przypochlebnie.
— Co to za ton? — chłodno zainteresował się Fritz. — Może mamy sobie pójść?
— Przyniosłeś coś do żarcia? — zapytał Andrzej.
Fritz w skupieniu poruszył dolną szczęką.
— Do żarcia? — odpowiedział pytaniem. — Mmm… jak by to powiedzieć… — popatrzył pytająco na Ottona. Fritz, nieśmiało się uśmiechając, od razu wyciągnął z kieszeni bryczesów płaską butelkę i podał ją Andrzejowi jak przepustkę — etykietką do wierzchu.
— No, dobrze… — zmiękł Andrzej i wziął butelkę. — Ale weźcie pod uwagę, chłopaki, że do żarcia nie ma absolutnie nic. Może chociaż macie forsę?
— A może jednak wpuścisz nas do domu? — zapytał Fritz. Przekrzywił głowę uchem do przodu: słuchał kobiecego śmiechu w stołowym.
Andrzej wpuścił ich do przedpokoju i zarządził:
— Forsa. Forsa na stół!
— Nawet tutaj nie udaje się nam uniknąć reparacji, Otto — powiedział Fritz, otwierając portfel. — Masz! — wcisnął Andrzejowi kilka banknotów. — Daj Ottonowi jakiś koszyk i powiedz, co ma kupić, on pójdzie.
— Czekaj, czekaj, nie tak prędko. — Andrzej zaprowadził ich do stołowego. Gdy stukały obcasy, schylały się przylizane fryzury i rozbrzmiewały wojskowe komplementy, Andrzej odciągnął Izie i, nie pozwalając mu się opamiętać, przeszukał mu kieszenie, czego Izia chyba nawet nie zauważył — bronił się słabo i przez cały czas wyrywał się, żeby dokończyć dowcip. Zabierając wszystko, co udało mu się znaleźć, Andrzej odszedł na bok i zaczął liczyć zdobycz. Nie było tego zbyt dużo, ale i niemało. Obejrzał się. Selma cały czas siedziała na stole, majtała nogami i śmiała się. Melancholia zniknęła. Fritz przypalał jej papierosa, Izia, dławiąc się i pogwizdując, szykował nowy dowcip, Otto, czerwony z przejęcia i niepewny swoich manier, ruszał wielkimi uszami, stojąc na baczność pośrodku pokoju.
— Obejdą się bez ciebie…
Andrzej wziął go za rękaw i pociągnął do kuchni. Otto nie sprzeciwiał się, był chyba nawet zadowolony. Gdy tylko znalazł się w kuchni, od razu zaczął działać. Wziął od Andrzeja koszyk na warzywa, wytrząsnął z niego śmieci do wiadra (Andrzejowi nigdy nie przyszłoby to do głowy), szybko i zręcznie wyścielił dno starymi gazetami, błyskawicznie znalazł kobiałkę, którą Andrzej zgubił w zeszłym miesiącu, ze słowami „Może będzie sos pomidorowy…” włożył do koszyka słoik po kompocie (przedtem go opłukał), na wszelki wypadek wetknął kilka złożonych gazet („A może nie będą mieli w co zapakować…”). Cała praca Andrzeja ograniczyła się do przełożenia pieniędzy z kieszeni do kieszeni, niecierpliwego przestępowania z nogi na nogę i smętnego:
— No już dobrze… Starczy… Chodźmy już…
— To ty też idziesz? — zdziwił się z szacunkiem Otto, kończąc przygotowania.
— Tak, a co?
— Mogę iść sam.
— Sam, sam…We dwóch będzie szybciej. Ty staniesz przy ladzie, a ja pójdę do kasy…
— No tak — zgodził się Otto. — Tak. Oczywiście.
Wyszli kuchennym wyjściem. Na schodach przestraszyli pawiana — biedak wyleciał przez okno, nawet się o niego przestraszyli, ale nic mu się nie stało — wisiał na schodkach pożarowych i szczerzył zęby.
— Trzeba by mu dać jakieś resztki — powiedział Andrzej w zadumie. — U mnie w domu resztek starczy dla całego stada.
— Iść przynieść? — zaoferował się Otto.
Andrzej tylko na niego popatrzył, powiedział „Spocznij!” i poszedł dalej. Na schodach już śmierdziało. Zresztą zawsze tu śmierdziało, ale teraz pojawił się nowy odcień odoru. Schodząc piętro niżej, znaleźli jego źródło, i to nawet niejedno.
— Tak, Wan będzie miał się czym zająć — odezwał się Andrzej. — Nie daj Boże zostać teraz dozorcą. Ty co teraz robisz?
— Jestem towarzyszem ministra — smętnie odpowiedział Otto. — Już trzeci dzień.
— Jakiego ministra? — zainteresował się Andrzej.
— Tego… wykształcenia zawodowego.
— Ciężko?
— Nic nie rozumiem — powiedział przygnębiony Otto. — Strasznie dużo papierów, rozkazy, sprawozdania… kosztorysy, budżety… U nas nikt nic nie rozumie. Wszyscy biegają, pytają… Czekaj, dokąd idziesz?
— Do sklepu.
— Nie. Chodźmy do Hoffstattera. U niego jest taniej, a poza tym w końcu to Niemiec…
Poszli. Hoffstatter miał na rogu Głównej i Staroperskiego coś pośredniego pomiędzy warzywniakiem i sklepem spożywczym. Andrzej był tutaj parę razy i za każdym razem odchodził jak niepyszny: u Hoffstattera towaru było mało, a w dodatku sprzedawca sam wybierał klientów.
Sklep był pusty, na półkach w równych rzędach stały jednakowe puszki z różowym chrzanem. Andrzej wszedł pierwszy i Hoffstatter, podnosząc znad kasy obrzmiałą bladą twarz, powiedział: „Zamykam”. Ale w tym momencie podszedł Otto, który zaczepił koszykiem o klamkę, i blada twarz rozpłynęła się w uśmiechu. Zaniknięcie zostało, oczywiście, odłożone. Otto i Hoffstatter skryli się we wnętrzu sklepu, gdzie zaskrzypiały i zaszurały przesuwane skrzynki, zabębniły przesypywane ziemniaki, dźwięknęło napełniane szkło, zabrzmiały przytłumione głosy…
Andrzej z nudów rozglądał się po sklepie. Tak, prywatny interes pana Hoffstattera wyglądał żałośnie. Waga nie przeszła odpowiedniej kontroli, z warunkami sanitarnymi też nie było najlepiej. Zresztą co mnie to obchodzi, pomyślał Andrzej. Gdy wszystko będzie już urządzone jak należy, tacy jak Hoffstatter po prostu znikną. Można nawet powiedzieć, że już teraz prawie ich nie ma. W każdym razie i nie są w stanie obsłużyć każdego klienta. Ale się zamaskował, chrzanu i wszędzie nastawiał. Można by napuścić na niego Kensiego — czarny rynek będzie tu urządzał, nacjonalista parszywy. „Tylko dla Niemców…”
Otto wyjrzał z głębi sklepu i zaszeptał:
— Pieniądze, szybko!
Andrzej pospiesznie podał mu zmięte banknoty. Otto, równie spiesznie, odliczył kilka sztuk, resztę oddał Andrzejowi i znowu zniknął. Po minucie zjawił się z powrotem, z rękami obciążonymi pełną kobiałką i pełnym koszykiem. Z tyłu zamajaczyła księżycowa fizjonomia Hoffstattera. Otto pocił się obficie i nie przestawał uśmiechać, a Hoffstatter dobrodusznie powtarzał:
— Przychodźcie, przychodźcie, młodzi ludzie, zawsze do usług, zawsze do usług prawdziwych Niemców… A panu Heigerowi przekażcie specjalne pozdrowienia… W przyszłym tygodniu obiecano mi przywieźć trochę świniny. Proszę powiedzieć panu Heigerowi, że odłożę dla niego ze trzy kilo…
— Tak jest, panie Hoffstatter — odpowiadał Otto. — Wszystko przekażę, proszę się nie niepokoić, panie Hoffstatter… I proszę nie zapomnieć przekazać serdecznych pozdrowień Elzie… od nas, a zwłaszcza do pana Heigera…
Wykonywali ten duet aż do samego progu, gdzie Andrzej wziął od Ottona ciężką kobiałkę, pełną czystej jędrnej marchwi, pokaźnych buraków, cebuli cukrowej, spod których sterczała zalana lakiem szyjka butelki i wyłaziły różne selery, pory, kopry i inna pietruszka.
Gdy skręcili za róg, Otto postawił kosz na chodniku, wyciągnął wielką chustkę w kratę i zaczął wycierać twarz, narzekając przy tym:
— Poczekaj… Muszę odpocząć…Uff…
Andrzej zapalił papierosa i podsunął paczkę Ottonowi.
— A gdzie taką marcheweczkę sprzedają? — zapytała przechodząca kobieta w skórzanym męskim płaszczu.
— Już nie ma — powiedział szybko Otto. — Ostatnią wzięliśmy. Już zamknięte… Do licha, wykończył mnie ten łysy diabeł… — poskarżył się Andrzejowi. — Czego ja mu tam naplotłem! Fritz mi głowę urwie, jak się dowie… Już nawet sam nie wiem, co gadałem…
Andrzej nic nie rozumiał, więc Otto pokrótce przedstawił mu sytuację.
Pan Hoffstatter, sprzedawca warzyw z Erfurtu, przez całe życie miał swoje marzenia i przez całe życie nic mu z nich nie wychodziło. Gdy w trzydziestym drugim jakiś Żyd puścił go z torbami, otwierając naprzeciwko wielki nowoczesny zieleniak, Hoffstatter poczuł się prawdziwym Niemcem i wstąpił do oddziału szturmowego. W tymże oddziale zrobił karierę. W trzydziestym czwartym osobiście walił wspomnianego Żyda po mordzie i gdy już prawie udało mu się przejąć jego interes, zdemaskowano Rochma i Hoffstattera wyrzucili. A on był już wtedy żonaty i miał czarującą jasnowłosą córeczkę Elzę. Przez kilka lat jakoś tam się przebijał, potem go zmobilizowali i wyruszył na podbój Europy. Niestety, pod Dunkierką trafiła go bomba własnego lotnictwa i spory odłamek utkwił mu w płucach. W ten sposób, zamiast w Paryżu, znalazł się w wojskowym szpitalu w Dreźnie, gdzie przeleżał się do czterdziestego czwartego i już miał zostać wypisany, gdy nalot alianckich armad w ciągu jednej nocy zrównał Drezno z ziemią. Z przerażenia wypadły mu wszystkie włosy i, jak wynika z jego opowiadań, trochę sfiksował. Gdy trafił do rodzinnego Erfurtu, najgorętszy okres, kiedy można jeszcze było zwiać na Zachód, przesiedział w piwnicy własnego domu. Kiedy zdecydował się wreszcie wyjść na boży świat, było już po wszystkim. Uzyskał, co prawda, zgodę na warzywniak, ale o żadnym rozwijaniu interesu nie było mowy. W czterdziestym szóstym umarła mu żona. Wtedy, będąc w stanie; umysłowego zamroczenia, posłuchał namów Nauczyciela i, nie bardzo rozumiejąc, co właściwie wybiera, przeniósł się tutaj z córką. Trochę już przyszedł do siebie, ale chyba jednak czasami podejrzewa, że trafił do wielkiego specjalistycznego obozu koncentracyjnego gdzieś w Azji Średniej, gdzie zesłali wszystkich Niemców z Niemiec Wschodnich.
Z jego głową do tej pory nie wszystko jest w porządku. Uwielbia prawdziwych Niemców, jest przekonany, że ma do nich nosa, śmiertelnie boi się Chińczyków, Arabów i Murzynów, nie rozumie i nie potrafi wyjaśnić ich obecności tutaj, a najbardziej czci i szanuje pana Heigera. A wzięło się to stąd, że podczas jednej ze swoich pierwszych wizyt u Hofistattera, w czasie gdy Otto napełniał koszyki, olśniewający Fritz krótko, po żołniersku pozalecał się do jasnowłosej Elzy, chorej z braku perspektyw na przyzwoite małżeństwo. Od tamtej pory w duszy łysego wariata Hoffstattera zakiełkowała szalona nadzieja, że ten wspaniały Aryjczyk, oparcie Fuhrera i postrach Żydów, wywiedzie w końcu nieszczęsną rodzinę Hoffstatterów z odmętów na spokojne wody.
— …Fritzowi to wszystko jedno — skarżył się Otto, co chwila przekładając z ręki do ręki ciężki koszyk. — Bywa u Hoffstattera i raz, dwa razy w miesiącu, gdy nie ma już nic do żarcia, poobściskuje tę gęś i tyle… A ja tutaj co tydzień przychodzę, dwa, trzy razy w tygodniu… Bo przecież Hoffstatter, głupi bo głupi, ale człowiek interesu, wiesz, jakie on ma układy z farmerami — towar prima sort i niedrogo… W końcu nie wytrzymałem! Wieczne przywiązanie Fritza do Elzy mu przyrzekłem, nieunikniony koniec międzynarodowego żydostwa obiecałem. Niechybną pielgrzymkę wojsk wielkiego reichu do jego warzywniaka… Sam się już zaplątałem i jego też chyba doprowadziłem do zupełnego obłędu. I teraz gryzie mnie sumienie: starego wariata doprowadziłem do kompletnego szaleństwa. O, dzisiaj mnie na przykład pyta: co oznaczają te pawiany? A ja bez namysłu: desant, mówię, aryjski podstęp. Nie uwierzysz — objął mnie i przyssał się jak do butelki…