Siła przyzwyczajenia – Andrzej Drzewiński
Ktoś szedł korytarzem. Było jeszcze za wcześnie, lecz nie potrafił się powstrzymać. Zadarł głowę. Za rdzawą blachą wywietrznika wciąż wisiała noc. Kroki minęły celę i chrobocząc podążały dalej. Tomasz spuścił nogi z pryczy, na palcach zakradł się do drzwi. Znalezionym wcześniej kawałkiem drutu spróbował odsłonić judasza. Przez moment wydawało mu się szczególnie ważne, by spojrzeć na plecy strażnika. Upewnić się, czy to ten sam ponury rudzielec, który dyżuruje nocami. Nie od razu zrozumiał, że drut drapie o szkło, a gdy to pojął, zachichotał. Tłumiąc śmiech zagryzł zęby na dłoni. A więc prawdziwe były opowieści o strażnikach, którym więźniowie uszkodzili wzrok. Wystarczyło załomotać w drzwi, a gdy strażnik odsunął płytkę, uderzyć widelcem!
Coś ciekło mu po policzku. Spróbował końcem języka. Słone. Nic dziwnego, że musieli założyć osłony ze szkła. Jeszcze raz sprawdził językiem. Czyżby płakał? Wytarł twarz rąbkiem koszuli, mocno, aż do bólu, i został tak, z rękoma uniesionymi do twarzy. Wydawało mu się, że za ścianą, w celi obok, słyszy czyjś głos. Cisza. Nie zdając sobie z tego sprawy, przytknął ucho do tynku. Krew dudniła w skroniach. Nie, chyba się pomylił. Opuścił ręce i opadł na pryczę. Głowę ułożył tak, aby oczy celowały w wybrany już uprzednio punkt na ścianie. Czarna plamka przypominała pająka.
Myślał, ale bynajmniej nie o tym, co go przyprowadziło do upadku, do tego miejsca. Bzdura! Myślenie o przeszłości ma sens wtedy, kiedy można z tego wyciągnąć wnioski na przyszłość. On nie miał przyszłości. Zaczepił czubkiem buta o napiętek drugiego i ściągnął go z nogi. Stukot jeden, a zaraz potem następny. Dlaczego ma umrzeć? Mruknął niezadowolony, gdyż to pytanie brzmiało myląco. Przecież nie chodziło mu o kwestie prawne czy nawet moralne. Chodziło mu tylko o to, dlaczego kilka – grudek metalu ma przerwać jego życie. Jak to możliwe, że wszystko, co jest w nim: twarze, słowa, wspomnienia, tak nagle, po prostu zniknie. To absurd! Jest człowiekiem, a nie maszyną, której starczy wsypać garść piachu między tryby, aby stanęła. Rozumiał, jak można złamać rękę czy odbić nerki. Do diabła, człowiek znaczy coś więcej. On, ten co marzy, konstruuje i boi się, jest gdzie indziej. Gdzie? Nie wie; gdzieś w środku. Z jakiego powodu wyrwanie dziury w sercu miałoby to najgłębsze " ja" zniszczyć.
Porażony tą myślą zerwał się na równe nogi tak szybko, że zakręciło mu się w głowie.
– Jednak ludzie umierają – jęknął.
I co z tego? O fakcie, że rzucony kamień spadnie, a nie uniesie się w górę, wnioskujemy stąd, iż zawsze tak się działo. Ale czy zawsze znaczy i teraz?
– Nieprawda! – krzyknął na cały głos. – Mam co do tego własne, najgłębsze przekonanie.
Skandował, celując palcem w kąt celi. Strażnikowi słyszącemu te wrzaski nie chciało się wychodzić na korytarz. Właśnie wypełniał krzyżówkę.
– Siła ludzkiego przyzwyczajenia jest olbrzymia i niech śmierć będzie właśnie takim przyzwyczajeniem, wypływającym z samego "ja", które może to "ja" zniszczyć. Człowiek umiera przekonany o nieuchronności śmierci nie wiedząc, że ma do czynienia z tragiczną pomyłką, zamianą skutku z przyczyną. To nie śmierć niszczy świadomość, to świadomość wywołuje śmierć. Zakończył swoją mowę do wyimaginowanego słuchacza i usiadł na stole, który cicho zaskrzypiał.
– A niby dlaczego kula ma mi rozerwać ciało? Jedynym argumentem jest to, że zawsze tak się dzieje. Czyli to samo, co przedtem! Gdy uwierzę, że… Nie! – Uderzył dłonią w usta, a potem rozglądając się wokół wyszeptał:
– Nie. Ja już wierzę, gdyż wiem, że jestem, i wiem, że moje "ja" samo zniknąć nie może. Wiem. Wiem! – krzyknął i zeskoczył na podłogę.
Zaczął chodzić wokół celi i wymachiwać rękoma czując, jak rozpiera go olbrzymia fala energii. Strażnik, który skończył krzyżówkę, poszedł wreszcie zobaczyć, co się dzieje w celi nr 5. Gdy odsłonił judasz, dojrzał człowieka najwyraźniej szalonego, który śmiał się, przytupywał i mówił do siebie. Lecz gdy zajrzał do rejestru, wszystko wydało mu się oczywiste. Ten więzień miał być rozstrzelany o świcie. Kiwając głową zasłonił wizjer.
Przyszli o brzasku. Ksiądz, który pierwszy ujrzał jego twarz, stanął zaskoczony. Twarz Tomasza była szczęśliwa i natchniona.
– Nic, ojcze, to zbyteczne – uprzedził słowa księdza. – Ja już jestem gotowy.
– Nie mylisz się?
– Jestem pewien.
Ksiądz chwilę postał, nie dowierzając własnym uszom, a potem obrzuciwszy Tomasza smutnym spojrzeniem wyszedł na korytarz. Pojawiło się dwóch żołnierzy. Stanęli za jego plecami tak, jakby chcieli dać do zrozumienia, że ma tylko jedną drogę. Prowadzili go ciemnym korytarzem, dalej były schody i niebo za drzwiami. Niżej zaś był mur, a właściwie dwa mury: jeden z cegły, a drugi z żołnierzy. Z boku stał oficer z papierosem w ustach, którego szybko wyrzucił na widok skazańca.
Ręce związano mu na plecach, ściągnąwszy przedtem koszulę. Było chłodno i czuł, jak na torsie wysychają resztki potu. Stał szczęśliwy obserwując bezradność tamtych oraz karabiny teraz już dla niego niegroźne. Było mu nawet żal, że tak brutalnie zachwieje ich pewnością siebie.
Na komendę oficera szereg złożony z dziesięciu żołnierzy podniósł broń. Wiedział, że jeden z nich – wybrany losowo – ma w komorze ślepy nabój. Zawsze w takich przypadkach daje się nadzieję każdemu z osobna, że nikogo nie zabija. Komenda ucięła rozmyślania. Spojrzał w wyloty luf i uśmiechnął się. Usłyszał huk. Było tak, jak się spodziewał. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, i to wszystko. Kilka swędzących miejsc, mimo iż nie liczył, był pewien, że jest ich dziewięć. Gdy uniósł głowę, żołnierze wciąż stali z podniesioną bronią. Nic dziwnego. Oficer, który zbaraniały stał na boku, zapomniał wydać komendy. Gromki śmiech Tomasza przerwał ciszę. Nie mógł się powstrzymać, to było tak zabawne. Oficer zaklął szpetnie.
– Sabotaż! – krzyczał. – Wy, dranie, ładujcie! Na co czekacie?!
Żołnierze opuścili karabiny i zaczęli je ładować zapasowymi nabojami. Przyglądał się temu szeroko otwartymi oczyma, lekko pogwizdując. Żołnierze bali się na niego spojrzeć. Pochyleni przygotowywali broń, jego zaś rozpierała radość. Cóż, był równy bogom, był nieśmiertelny. Miał świadomość swej siły i potęgi. Poczuł nawet sympatię do tych niezdar, które chcą go zabić. Teraz kiedy wiedział, że im to się nie uda, wydawali się sympatyczni w swej małości. On był nad nimi. Tak się tym zafascynował, iż nawet nie zauważył kolejnej salwy. Znów poczuł szarpnięcie i nic ponadto. Gdy dym się rozwiał, oficer zaczął szaleć. Najpierw wypluł złość na żołnierzy, którzy stłoczeni w małej grupce ponuro zerkali na Tomasza. Potem zbliżył się do niego. Chwilę patrzył mu w oczy. Tomasz poczuł zapach potu i nienawiści. Spod przymrużonych powiek obserwował, jak z uwagą ogląda jego tors. Gdy palce dotknęły ciała, wzdrygnął się z obrzydzeniem. Palce jednak nadal wodziły wokół swędzących miejsc. Potem usłyszał zdławione charknięcie. Oficer pojął, iż kule trafiły w tego, dla którego były przygotowane.
– Nie wiem, jak to robisz, kanalio – zaczął cedząc słowa ale rozwalę cię. Tu, na miejscu!
Mówiąc to, wyjął z kabury pistolet i przyłożył Tomaszowi do czoła. Kciuk z cichym pstryknięciem zwolnił bezpiecznik, po czym oficer z okrutnym uśmiechem przeniósł wylot broni i strzelił w mur. Na żwir osypał się miał ceglany ze świeżo wybitej dziury.
– Rozwalę cię – powtórzył cicho pełnym nienawiści tonem. Przyłożył Tomaszowi broń do skroni. Metal był zimny.
A może to jednak nie przyzwyczajenie – pomyślał Tomasz – ale przecież przed chwilą… – lecz nie skończył, gdyż kula przebiła mu czaszkę.
Do jednorazowego użycia – Andrzej Drzewiński
Rankiem, kiedy Norbert jak co dnia wychodził po gazetę, zauważył w skrzynce listowej szarą kopertę. Gdy ją wyjął, rzuciło mu się w oczy jego nazwisko i adres, starannie wykaligrafowane czarnym tuszem. Zaintrygowany odwrócił list na drugą stronę, lecz tam papier był czysty. Wzruszył ramionami i po wejściu do mieszkania rzucił przesyłkę na stół, gdyż spieszył się na umówione spotkanie. Zabiegał o nie od tygodnia i miał nadzieję, że dostanie wreszcie pracę odpowiadającą jego kwalifikacjom. Dzień cały miał zajęty. Rozmowa rzeczywiście odniosła pozytywny skutek, lecz z gąszczu druczków i pieczątek wydobył się dopiero o piątej. Nic więc dziwnego, że kiedy wrócił po kolacji do domu, zegar w przedpokoju wskazywał siódmą. O kopercie przypomniał sobie dopiero dwie godziny później. Wpadła mu w oko, gdy szukał metryki urodzenia. Ciekaw zawartości wziął ją do ręki, usiadł wygodnie w fotelu i żyletką rozciął brzeg. Wewnątrz była mała broszurka i kartka. Najpierw wyjął książeczkę, ale na okładce nie było żadnego tytułu. Przerzucił ją szybko; w środku sam tekst. Skrzywił się zawiedziony sądząc, że ma do czynienia z reklamówką jakiejś sekty czy stowarzyszenia. Nie miał o nich zbyt dobrego mniemania. Aby się upewnić, wytrząsnął na stół kartkę. Była to rzeczywiście ulotka, ale zupełnie inna, niż sądził.
– Informujemy, iż firma wydawnicza "Coxon" rozpoczyna swoją działalność edytorską. Począwszy od przyszłego miesiąca będzie za zaliczeniem pocztowym wysyłać swoje pozycje. Firma "Coxon" będzie drukować tylko i wyłącznie pozycje oryginalne i nowatorskie, zarówno pod względem poruszanej tematyki, jak i formy. Aby zachęcić Pana do korzystania z naszych usług, załączamy do ulotki małą książeczkę będącą przykładem tego, co mamy zamiar rozprowadzać. Zaznaczamy, że należy ją przeczytać tylko raz, i to o wyznaczonej porze. Chodzi nam o noc z 28 na 29 maja. Sądzimy, że stanie się Pan naszym stałym odbiorcą. Książkę naturalnie można czytać kiedy indziej, lecz nie przyniesie to żadnych wrażeń.
To wszystko. U dołu kartki był jeszcze adres firmy. Norbert chwilę się zastanowił, ale był pewien, że nazwa "Coxon" nigdy nie obiła mu się o uszy. Zerknął raz jeszcze, lecz nic innego godnego uwagi nie dojrzał. Przyznawał, że firma jak na początek całkiem dobrze sobie radzi. Oczywiście cały chwyt z terminem, kiedy należy czytać książkę, jest zwykłą blagą, ale wrażenie robi. Wielu ludzi na to się złapie. On zresztą również. Spojrzał na zegarek. W datowniku była liczba dwadzieścia osiem. Jak mógł zapomnieć. Od kilku dni wiedział, że rozmowę o pracę z szefem firmy ma odbyć dwudziestego ósmego, a teraz, gdy już było po fakcie, zapomniał, jaki jest dzień. Wziął książkę i chwilę trzymał w dłoni. Jutro niedziela, a więc nic nie stało na przeszkodzie, aby posiedzieć nad tą intrygującą lekturą. Ukontentowany klepnął się po udzie. Potem wstał i poszedł przygotować sobie herbatę i coś do chrupania.
Wrócił po kwadransie z parującą szklanką i tacką ciastek. Ustawił je na stole przy oknie. Zawsze tam czytał, kiedy miał coś ciekawego. Przystawił lampę i wygodnie usiadł w fotelu. Zanim otworzył książkę, gorąco podziękował w myślach listonoszowi, że nie spóźnił się z przesyłką. Przychodząc w poniedziałek pozbawiłby go całej przyjemności.
Po paru pierwszych kartkach był zawiedziony. Akcję opowiadania rozpoczynały rozmyślania i wewnętrzna walka młodego naukowca, który odkrył nowy typ pola molekularnego i zastanawia się, czy ogłosić to światu. Jego rozterka wynika z faktu, iż na potwierdzenie własnej teorii zbudował generator pola. Udało mu się to bez kłopotów i małym nakładem kosztów. Niestety. Teraz jasne się stało, że przemysł zbrojeniowy momentalnie zaanektuje wynalazek konstruując na jego podstawie straszliwą broń. Poddane jej działaniu przedmioty, ludzie, umocnienia będą się rozpadać w pył. Naukowiec porażony tą wizją postanawia zniszczyć wyniki badań, lecz nie potrafi żyć dalej ze świadomością przegranej. Dlatego też zamierza przeprowadzić ostatni eksperyment, w którym użyje fal molekularnych przeciwko sobie i urządzeniom.
Mimo że akcja była prowadzona dość płynnie i bez potknięć, Norbert czuł się oszukany, gdyż brakowało emocji, jakie zapowiadała ulotka. Ale tylko do tego momentu, gdyż kiedy czytał o tym, jak zdesperowany bohater wyprowadza wóz z garażu, a później rusza nim przez miasto, zrozumiał, że coś w tym jest. Odłożył książkę i patrząc na ścianę starał się skupić. Niestety nie mógł zwerbalizować myśli chodzącej mu po głowie. Znów spojrzał na strony i czytał:
"…Irwin wyjechał na piątą Aleję, mijając na rogu olbrzymi gmach hotelu «Astoria». Gdy pomyślał, że właśnie w takich hotelach mieszkają ci, co decydują o życiu milionów, z nienawiścią zacisnął palce na kierownicy…" – Ależ oczywiście – krzyknął Norbert klepiąc się w czoło.
Jak mógł nie zauważyć, że akcja opowiadania rozgrywa się w jego mieście. Przecież hotel "Astoria" rzeczywiście został zbudowany miesiąc temu na piątej Alei. Zresztą przedtem było kilka innych opisów, które pasowały jak ulał.
Zaciekawiony poprawił się w fotelu i wcale się nie zdziwił, gdy kawałek dalej przeczytał:
"…Irwin stanął na światłach za białym taunusem. Przyszło mu do głowy, że nawet nie wie, jaki dzisiaj jest dzień. Pomyślał, że chciałby wiedzieć, jakiego dnia umiera. Obok na siedzeniu leżała poranna gazeta. Zanim ruszył ze świateł, zdołał odczytać: dwudziesty ósmy maja…" Norbert kontent uśmiechnął się. Wiedział, że chwyt autora był prosty. Kazał czytać opowiadanie tego dnia, kiedy rozgrywa się jego fikcyjna fabuła. Chwyt prosty, ale jakże skuteczny! Ciekaw nowych niespodzianek, Norbert czytał dalej.
"…Kiedy minął Dworzec Wschodni, na szybie spostrzegł pierwsze krople deszczu, które wkrótce zamieniły się w szereg strumyczków spływających na maskę. Irwin włączył wycieraczki…"
Norbert podniósł głowę. Na dworze padało i krople deszczu bębniły w parapet, który jeszcze przed chwilą był całkiem suchy. Patrzył na to rozwartymi ze zdziwienia ustami. Co za przypadek – myślał. Wiedział, że zgodność fikcji z rzeczywistością musi być przypadkowa, ale czuł, jak dreszcz emocji przebiega mu po plecach.
Naturalnie teraz już nic nie mogło go odciągnąć od dalszej lektury.
"…Kolejne światła zatrzymały Irwina na zjeździe z obwodnicy do dzielnicy wschodniej. Poczuł, że jest duszno. Chwycił więc za korbkę i pokręcił energicznie opuszczając szybę. Gdy wystawił głowę, zrozumiał, jak gorąco było w szoferce. Wdychał powietrze osłaniając oczy od deszczu. Spod przymkniętych powiek obserwował na niebie małe światełka samolotu, który krążył nad niewidocznym lotniskiem…"
Czytając to, Norbert triumfalnie odrzucił głowę i cicho zachichotał. Tak, ten człowiek bez wątpienia umieścił fabułę w jego mieście. Ostatecznie przekonał go o tym opis skrzyżowania. Znał je dobrze, jako że przez ostatnie dwa lata jeździł obwodnicą do pracy. Rzeczywiście widać stamtąd samoloty kołujące nad lotniskiem. Zresztą lotnisko widać również z jego mieszkania. Gdy spojrzał przez okno, dostrzegł światełka samolotu zataczającego kręgi nad miastem.
Niesamowite – pomyślał. – Przecież nikt tego nie mógł przewidzieć.
Instrukcja mówiła, że należy książkę przeczytać w nocy, ale nie precyzowała godziny. Gdyby zaczął ją czytać parę minut wcześniej, to teraz, przy tym fragmencie, samolotu by nie dostrzegł. No, oczywiście! Ale trzeba przyznać, że zbieg okoliczności był niezwykły. Zagryzł wargę i czytał dalej:
"…Gdy skręcił w prawo, aby wyjechać z placu Byrona, z przodu wyskoczył na długich światłach mały «Volkswagen». Oślepiony odbił kierownicą starając się trzymać krawężnika, ale wóz zarzucił i wpadł w poślizg. Z piskiem opon stanął w poprzek jezdni. Mimo że było już po wszystkim, Irwin siedział nieruchomo ciągle trzymając dłoń na kierownicy. Nawet nie myślał, co by było w wypadku kraksy. Wiedział, że to, co wiezie, nie może się dostać w niczyje ręce. Gdy się uspokoił, otworzył drzwiczki i wyskoczył na mokry asfalt. Chciał sprawdzić, czy z furgonem wszystko w porządku…"
Norbert przestał czytać, ale mimo to ciągle nie podnosił głowy. Przed momentem zrozumiał, że bohater opowiadania będzie przejeżdżał obok jego domu, ale nie to go usztywniło. Przyczyną był dźwięk, który w czasie czytania dobiegł jego uszu. Tym dźwiękiem bez wątpienia był pisk opon samochodowych.
Podniósł głowę: cisza, tak zwykła na jego ulicy. Wiedział, że zachowuje się idiotycznie, ale to było silniejsze. Podniósł się z fotela i na palcach zrobił dwa kroki w kierunku okna. Wstrzymując oddech przytknął nos do szyby, uważnie obserwując jezdnię. Przeszkadzały mu w tym krople deszczu spływające po szybie. Naturalnie wszystko było w porządku. Na dole pusto, żadnego furgonu ani niczego innego. Nawet ludzi pogoda zapędziła do domów. Uspokojony znów opadł w fotel. A więc zdawało mu się. Nic dziwnego. Lektura w połączeniu z tym deszczem i samolotem była bardzo sugestywna. Przeszło mu przez myśl, że firma dopnie swego i będzie miała w jego osobie stałego odbiorcę. Tak, był tego pewien. Wziął książkę i czytał dalej czując, jak go to coraz bardziej wciąga. "…Irwin wsiadł do szoferki. Wszystko w porządku. Mógł ruszać. Był cały mokry, ale doszedł do wniosku, że dla człowieka, który umrze za kilkanaście minut, jest to bez znaczenia. Chwycił za drążek i wrzucił bieg. Samochód wolno ruszał, a gdy już był na właściwej drodze, ostro przyspieszył…"
Norbert uniósł wzrok znad książki i spojrzał przez zachlapaną błotem szybę samochodu. Był na ulicy prowadzącej za miasto. Właśnie mijał stojącą przy krawężniku krzykliwą reklamę firmy "Coxon". Zmarszczył brwi, jakby nad czymś się zastanawiał, ale to był tylko moment. Po chwili rysy mu złagodniały. Już wiedział, po co jedzie. Wiedział, że za jakieś dwadzieścia minut będzie na miejscu. A tam zrobi to, co musi zrobić, gdyż świat jest obłąkany, a on nie może przecież dać obłąkanemu noża do ręki. Gdy o tym pomyślał, podniósł głowę do góry i już dalej spokojnie prowadził. Kilometry do miejsca przeznaczenia znikały pod maską wozu…