Sta?o si? jutro - Автор неизвестен 7 стр.


Przejechali. Jak pauza zaległa ulicę cisza, ale już wraca normalny ruch. Pierwszy okrzyk sprzedawcy, ktoś zbiega po schodach, matka pcha chodnikiem wózek z dzieckiem; zwykłe odgłosy ulicy. Jan rozgląda się wokół, jednak nikt nie zwraca na niego uwagi. Nawet sprzedawca, który musiał widzieć niezgodne z normą postępowanie. Podszedł do wózka.

– Jedną porcję?

Dla pretekstu kupuje i długo szuka numerka po kieszeniach.

– Czy pan widział, co ja robiłem, kiedy Radca przejeżdżał?

Sprzedawca jest oburzony, że podejrzewa się go o niewiedzę w tak oczywistej sprawie.

– Oczy miałem otwarte, to i widziałem, że pan stał.

– Uważa pan to za normalne?

– Oczywiście.

– Przecież wszyscy ludzie chowają się po bramach lub, tak jak pan, pod wózkiem, aby ich nie zauważono.

– Wszyscy tak, ale pan nie musi.

Jan chwilę pomyślał.

– Dlaczego pan uważa, że ja nie muszę?

– Bo gdyby tak nie było, to pan by się schował.

– Aha – pogładził podbródek. – A ja zapewniam, że postępuję tak z własnej nieprzymuszonej woli. Nie mam do tego żadnego prawa. Po prostu parę miesięcy temu przyszło mi do głowy postąpić inaczej niż wszyscy.

– Oczywiście, to zrozumiałe.

– Co jest zrozumiałe?

– To, że postępuje pan inaczej niż inni.

Pokazał numerek i poszedł do drzwi. Gdy wchodził, sprzedawca znów zaczynał pokrzykiwać.

Na widok Jana uniósł się z fotela mały grubasek o uśmiechu tak serdecznym, że aż nienaturalnym.

– Miło mi pana widzieć, panie Roner.

Mówiąc to walił silnie w siedzenie fotela i po kłębach kurzu Jan ocenił, że rzadko gości interesantów. Gdy usiadł, mógł obserwować grubaska, jak toczy się od jednej szafy do drugiej, gromadząc na coraz większej.stercie mapy i rysunki. Na koniec rozłożył to wszystko przed nim i z uśmiechem, mającym teraz odcień satysfakcji, oparł się o biurko.

– Kiedy był pan u mnie przed tygodniem, panie Roner, pytał pan, czy wiem coś o terenach położonych na północ od naszego miasta.

– Nawet na północ ody kopalń węgla.

– Tak, nawet od kopalń.

Klepnął dłonią w papiery.

– Ma pan tu wszystkie kopie, jakie tylko istnieją.

Jan niezdecydowanym ruchem sięgnął po mapy, ale najwyraźniej nie wiedział, od czego zacząć. Człowieczek wybawił go z kłopotu wyciągając na wierzch największą planszę. Już pobieżna obserwacja wyróżniała ciągnącą się dołem linię brzegową, gdzie u ujścia błękitnej pręgi rzeki leżała plama miasta. Z daleka przypominała duży kleks o regularnym narysie. Dopiero schyliwszy głowę dawało się zauważyć gęstą aż do nieprawdopodobieństwa siatkę ulic i placów odtworzonych z zadziwiającą precyzją. Wokół zaznaczone były pola uprawne swym kształtem przypominające zieloną kobrę. Jej kaptur okrywał miasto, a ciało wzdłuż życiodajnej rzeki rozciągało się na północ. Dalej błękitny zawijas skręcał ku wschodowi, aby po kilkudziesięciu kilometrach zawrócić na dawny kierunek. W zakolu rzeki leżało wiele czarnych punkcików z wypisanymi drobnym drukiem nazwami osiedli.

– To kopalnie węgla. – Grubasek przyłożył palec do mapy. – A to kopalnie rudy żelaza i innych minerałów.

Wskazywał na leżące dalej w bok punkciki.

– Jeśli chce się pan o nich więcej dowiedzieć, to muszę przynieść legendę.

Jan pokręcił przecząco głową.

– Dziękuję. Chciałbym jedynie, aby jako osoba obeznana wytłumaczył mi pan, co znajduje się na północ od zakola.

– Na północ?

Głos grubaska brzmiał tak, jakby spytano go o wygląd zakurzonego kąta w bibliotece.

– Przecież mówiłem tamtym razem – przechylił się w przód, niemal wchodząc na stół.

– Dalej rzeka biegnie prosto. Po około pięćdziesięciu kilometrach na zachodnim brzegu zostawia za sobą pasmo niewysokich wzgórz, potem mijając szeroką równinę wchodzi w obszar wysokopiennych lasów, których połać ciągnie się do właściwych gór. Tam bieg rzeki staje się szybszy i rozdziela się ona na kilka mniejszych potoków. Okolica jest wybitnie uboga, ziemie jałowe, mało roślinności.

Skończył i zsunął się ze stołu.

– Co jest za górami?

Tym razem zapytano o coś znacznie bardziej bezsensownego niż zakurzony kąt biblioteki, gdyż grubasek wydusił z siebie odpowiedź niespodziewanie wysokim głosem.

– Nie wiadomo.

– Dlaczego?

Wybałuszył oczy.

– To nie ma żadnego znaczenia.

– Ale przecież badano teren na północ od zakola.

Uśmiech świadczył, iż grubasek wraca na zrozumiały dla siebie grunt.

– Organizowano dwie wyprawy. Pierwsza wyruszyła około czterystu lat temu, kiedy wprowadzono stukłosową technikę agrarną. Nie było pewności, czy wyżywi ona nas wszystkich, i na wszelki wypadek postanowiono poszukać ziemi pod ewentualne rozszerzenie upraw. Okazało się, że tereny między wzgórzami a strefą lasów nadają się do tego celu. Stwierdziwszy to, wyprawa powróciła do miasta. Na szczęście dla nas, obawy co do upraw okazały się płonne. Możliwe, że już nigdy nie ruszylibyśmy w górę rzeki, gdyby nie zdarzenie, jakie zaszło trzydzieści lat temu.

Przerwał i podszedł do szafy. Drżącymi rękoma położył przed Janem brunatny przedmiot. Po minucie oględzin przyszło mu stwierdzić, że jest to kawałek drewna, i to tego samego, z jakiego wykonane są meble u niego w domu. Uniósł wzrok.

– Widzę, że odgadł pan. Tak, to drewno krybintowe. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze przed trzydziestu laty było nieznane. Nie chce się wierzyć, prawda?

Jan przytaknął.

– Dlatego też kiedy rzeką poczęły płynąć krybintowe pnie, wzbudziło to zrozumiałe zainteresowanie. Prawdą jest, że z prądem płyną czasami różne rzeczy, ale jeszcze nie widziano tyle drewna na raz i to takiego gatunku. Mimo długiego pobytu w wodzie, po obróbce było twarde, niełamliwe, o pięknym połysku. Nic więc dziwnego, że zorganizowano nową ekspedycję, aby zbadała sprawę. Przewodził jej pana ojciec, szanowny Roner.

Zdziwienie na twarzy Jana zdradziło niewiedzę.

– Dotarli dalej niż wyprawa rolna. Minęli las i wpłynęli między góry. Tam musieli zostawić łódź i poszli pieszo wzdłuż górskiej rzeki, gdzie leżały pnie krybintu. Po kilkunastu kilometrach rzecz wyjaśniła się. W olbrzymiej kotlinie leżały powalone burzą setki, wręcz tysiące drzew. Wyglądało to na dzieło potężnego huraganu albo trąby powietrznej. Ciężkie pnie były w większości przywalone mułem i osłonięte szeroko rozlanym potokiem, tak że zrezygnowano z pierwotnego zamiaru spuszczenia ich na wodę. Jak pan sądzi, co wtedy uczynił szanowny ojciec?

Jan wzruszył ramionami.

– Ojciec pana znalazł nasiona, a także wyszukał kilka nie uszkodzonych młodych drzewek, które rosnąc na skraju doliny przetrwały kataklizm. One to, przywiezione do miasta, przyjęły się wspaniale i dzisiaj mamy takie meble jak ten. – Postukał w bok szafy.

– To wszystko?

Grubasek rozejrzał się na boki.

– Nie rozumiem.

– Pytam, czy organizowano inne wyprawy.

Zrozumiał.

– Nie, nie było powodu. Tam ziemia jest uboga.

– Ale przecież za górami może być inaczej.

– Wie pan, może być, może nie być. Gdybyśmy odczuwali brak czegoś, to może wyruszono by na poszukiwania, a tak nie ma potrzeby.

Jan podszedł do okna przeżuwając jakąś myśl.

– Niby prawda, ale niech pan popatrzy – odwrócił się gwałtownie. Sto lat temu nie znaliśmy krybintu i budowaliśmy meble z gorszych materiałów. Gdyby nie przypadek, tak byłoby do dzisiaj. Podobnie może być z innymi rzeczami, potrzeby posiadania których nie mamy tylko dlatego, że ich nie znamy. Należy szukać nieznanych rzeczy, ponieważ skrywają nasze potencjalne potrzeby, a nie – zadowalać się tymi, które znamy.

Szuka wzrokiem grubaska i napotyka wpatrzone w siebie dwa metalowe nity. Maska twarzy drga w uśmiechu.

– Wy, młodzi, swoim gadaniem zawsze potraficie sprowadzić człowieka na manowce. Człowiek zaczyna się zastanawiać i macie go w saku. A przecież wystarczy na to spojrzeć realnie, ze zdrowym rozsądkiem, i widać, przepraszam za wyrażenie, iż to czyste fantasmagorie.

Śmiał się, a jego brzuch zwinięty w trzy fałdy drgał jak pajac na sznurku. Jan bębniąc palcami po parapecie przywołał go do porządku.

– Przepraszam – powiedział grubasek ocierając łzy.

– Nie szkodzi. Mój ojciec reagował podobnie.

– Oj, tak – załamał ręce. – To był wielki człowiek.

Powietrze zamarzło ciszą. Wydawało się, że szyby pokrywa gruby szron ociekający palcami sopli. Lecz trwało to tylko chwilę i bezruch pękł bezgłośnie.

– Znalazłem w notatkach ojca uwagę, że któraś z wypraw odkryła nad brzegiem rzeki jakieś dziwne budowle.

Grubasek skrzywił się, jakby usłyszał coś niepoważnego.

– To właśnie wyprawa pana ojca znalazła zaraz za lasem leżące na wzgórzu ponad rzeką dziwnie uformowane skupisko kamieni. Pierwotnie uznali je za ruiny warowni, ale w drodze powrotnej, kiedy mieli więcej czasu, zbadali miejsce ponownie. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że jest to dzieło przyrody. Co zresztą było do przewidzenia, gdyż tych okolic nigdy przedtem nie odwiedzali mieszkańcy naszego miasta.

Było to zdanie, na które Jan czekał. Skupił się, aby zachować kamienną twarz.

– Co w takim razie powie mi pan o człowieku nazwiskiem Egon Trust?

Usta grubaska rozszerzyły się w uśmiechu jak nakręcone korbką.

– Więc słyszał pan o tej legendzie.

– Legendzie?

– No, powiedzmy historii. Ciekaw jestem, kto panu o tym powiedział?

– Nikt. Porządkowałem notatki mego ojca i znalazłem zapisek mówiący, że człowiek o tym nazwisku wyruszył przed dwustu laty w górę rzeki, a później wrócił mówiąc, że po drugiej stronie gór znajduje się miasto. Ma ono leżeć pośrodku olbrzymiej równiny, a ludzie tam żyjący podobno nie ustępowali nam w rozwoju.

Stanowczo acz z szacunkiem człowieczek pokręcił głową.

– Niezupełnie. Moim zdaniem jest to legenda, ale jako że w każdej legendzie jest ziarenko prawdy, to i do nich należy się odnosić z rzeczowością. Tak więc pewne zapiski wskazują, iż rzeczywiście dwieście lat temu żył w naszym mieście Egon Trust. Był mniej więcej w pańskim wieku, kiedy jakoby wyruszył w górę rzeki. Na kilka lat słuch o nim zaginął. Później pojawiły się wieści, że ludzie z kopalń wyławiają przynoszone z prądem butelki. W każdej z nich miała znajdować się identyczna informacja podpisana przez Trusta. Głosiła, tak jak pan mówi, że po kilku tygodniach wędrówki przez góry i leżącą za nimi równinę dotarł do obcego miasta. Pisał, iż kultura jest tam podobna do naszej, i że powinniśmy dla obopólnego dobra nawiązać kontakt.

Jan słuchał urzeczony.

– Trust sugerował, iż taki kontakt kiedyś musiał istnieć, ale z niewiadomych powodów został zerwany. Rzekomo świadczyła o tym warownia leżąca za lasem. Naturalnie miał na myśli owo usypisko kamieni. Z listu wynikało, że właśnie tam wrzuca swoje butelki mając nadzieję, że dotrą one do nas. Sam chciał z powrotem przejść góry i wrócić do miasta, aby wciąż świadczyć o naszym istnieniu. Śliczna legenda, prawda?

Skinął głową, zanim zrozumiał treść pytania.

– Widzi pan… – Grubasek oparł się o biurko. – Jeszcze mogę zrozumieć, dlaczego pan chce popłynąć w góry śladami ojca. Ale zupełnie nie rozumiem, po co szukać jakiegokolwiek miasta. Nie rozumiem po co? Dlatego są dwie możliwości. To wszystko jest wymyślone albo ten człowiek był niespełna rozumu, a wtedy jego listy nie mają większego sensu niż bełkot wariata.

Jan odwrócił twarz ku oknu. Teraz już nie potrafił nad nią zapanować.

– Rozumiem, czy mógłbym dostać od pana kopię tej mapy?

– Cieszę się, że uprzedziłem pańską prośbę. Zrobiłem łącznie trzy kopie terenów na północ od miasta.

Miękka jak nadgniły arbuz dłoń grubaska spoczęła na jego karku.

– Już poprzednim razem zauważyłem, że fest pan interesującym młodym człowiekiem i chciałem zadowolić par a jak najpełniej.

Szyba, o którą Jan opierał czoło, pokryła się kropelkami pary. Z bolesnym grymasem twarzy przekręcił głowę.

– Czy mogę dostać kopię?

Dłoń zamarła i zniknęła. Człowieczek zamrugał oczyma.

– Rozumiem… już daję.

Słysząc skrzypnięcie fotela Jan wyszedł na środek pokoju. Grubasek siedzący za biurkiem podał mu zwinięty rulon.

– Ile płacę?

– Ależ skąd?! – oburzył się. – Miałbym od Ronera brać pieniądze za taki drobiazg?

Kiedy przekraczał próg, grubasek krzyknął za nim.

– Do rychłego zobaczenia!

Starał się uśmiechnąć, ale wyszło mu coś takiego, że szybko zamknął drzwi.

Łódź była płaskodenna o łagodnie zakreślonych burtach, rufie i dziobie. Przypominała trochę spodek. Gdy mijali falochron portu i wypływali na szeroko rozlaną rzekę, właściciel odezwał się po raz pierwszy.

– Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że nareszcie ktoś wypróbuje moją łódź.

Jan odpowiedział dopiero po chwili, gdyż z uwagą śledził ruchy steru.

– Przyjemnie mi to słyszeć. Dawno ją pan zbudował?

– Ho, ho…

Stary powiódł ręką wokoło, jakby na oddalających się od siebie z każdą minutą brzegach kryła się odpowiedź.

– Trzydzieści sześć lat temu.

Jan zmrużył oczy.

– Tak sądziłem. Swoją drogą, gdy pytałem na nadbrzeżu o łódź dla jednego człowieka, zdolną przepłynąć kilkaset kilometrów, każdy wzruszał ramionami. Cud, że na pana trafiłem.

Stary pokiwał głową do wtóru.

– Jasne. Teraz robi się albo statki rybackie, albo duże barki pływające do kopalń. Statki są żaglowe i nie obsłuży ich jeden człowiek, szczególnie na rzece. Z barkami wiąże się problem paliwa, gdyż kotły sporo go zżerają.

– Ale przecież pan nie używa kotła.

– Racja, lecz jest to łódź eksperymentalna. Zastosowałem nowy silnik poruszany pewną cieczą pochodzącą z destylacji węgla, nazywam ją gazoliną. Widział pan, jak go obsługiwać?

Skinął głową patrząc, jak stary z czułością klepie ster.

– Po wlaniu porcji gazoliny do silnika zapala go się korbą i ustawia przekładnię na najniższy bieg. Przekładnia jest połączona z bardzo ciężkim kręgiem metalowym, który w wyniku pracy silnika zaczyna się obracać wokół własnej osi. Przekładnia automatycznie zmienia położenia, tak że po godzinie koło zamachowe wiruje z prędkością wielu tysięcy obrotów na minutę.

Głos starego zdradził, jak bliskie jest mu jego dzieło.

– Dziesięć lat szukałem odpowiednich stopów na łożyska, odlałem setki kół zamachowych, zanim trafiłem na idealne. Dzięki temu śruba poruszająca statek może wykorzystywać energię zmagazynowaną w kole przez cztery godziny, a to wystarcza do przepłynięcia prawie sześćdziesięciu kilometrów.

– Ależ parametry barek są o wiele niższe?!

– Niby tak. Ale ten okręcik jest mały i nawet nie był wypróbowany na dłuższym odcinku. Tutaj konieczna jest pewność, że większy model nie zawiedzie. Pytano już mnie o to. Odpowiedziałem, że trzeba prób.

Uniósł rękę i wyliczył na palcach.

– Należy zbudować chociaż półprzemysłową linię do otrzymywania gazoliny, gdyż technologię, którą się posługuję, sam uważam za chałupniczą. Trzeba też skonstruować parę większych jednostek. Niestety, to ich zniechęciło. W orzeczeniu, jakie dostałem od Komisji Rozwoju, była uwaga, że barki parowe są wystarczająco dobre, a mój pomysł nie gwarantuje uzyskania lepszych wyników.

Zgarbił się. Przed nimi leżał ocean. Para mew ze skrzeczeniem zbliżyła się do łodzi, ale nie czując zapachu ryb, zawiedziona poleciała gdzie indziej szukać szczęścia. Stary mocniej ścisnął ster.

– Niech pan uważa, zaczynają się fale.

– Będzie kołysać? – spytał Jan chwytając się poręczy.

Stary pokręcił głową.

– Bynajmniej. Dzięki kołu zamachowemu łódź jest praktycznie niewywracalna, ale za to bardzo twardo chodzi na fali.

Rzeczywiście. Dziób brutalnie wszedł w niewielki wał wody, prawie nie unosząc się ku górze. Łódź zadrżała. Następna fala i ponownie żołądek skoczył Janowi do gardła.

– Jest bardzo solidna – uspokajająco powiedział stary. – Niech pan się nie martwi. Poza tym na rzece nie będzie fal.

Jan na wszelki wypadek zamknął drzwi kabiny i zdążył się uchwycić poręczy przed następnym podrygiem.

– Wszystko w porządku – zawołał. – Pozwoli pan, że za parę minut spróbuję posterować. Muszę się przecież nauczyć.

Stary uśmiechnął się pod nosem i jeszcze bardziej zwiększył prędkość.

Za oknem potrząsały gałęziami stare dęby. Świeżo wykrochmalone prześcieradło było trochę zbyt szorstkie, na szczęście mógł spać bez kołdry. Skrzypnęły drzwi.

– Pewnie Inga, pomyślał.

Matka trzymała w ręku lampę naftową. Żółte światło rozświetlało twarz od wewnątrz. Podciągnął nogi, aby mogła usiąść.

– Jutro odpływasz. Pamiętam, jak trzydzieści lat temu twój ojciec wyruszał na wyprawę.

Mówiła cichym, drewnianym głosem sześćdziesięcioletniej kobiety. – Odpływał o tej samej porze roku co ty. Miał pięciu przyjaciół. Wszyscy znali historię Egona Trusta i przez parę lat dojrzewała w nich decyzja. Pnie, które pewnego dnia spłynęły rzeką, przyspieszyły wyprawę. Lecz ich było sześciu, a ty płyniesz sam.

Umilkła. Cień poręczy łóżka przecinał ją wzdłuż torsu i szyi sprawiając wrażenie, że siwa głowa wyrasta z niczego, tak samo jak dłoń, którą poprawiała włosy.

– W urzędzie geografii mówiono mi co innego.

Zawieszone w próżni usta uśmiechnęły się do tych słów.

– Oni nie mają o niczym pojęcia. To ich przerasta. Sądzili, że twój ojciec wyruszył tylko i wyłącznie po nasiona krybintu. Lecz on wiedział, po co płynie. Dusiła go nasza samowystarczalność i hermetyczność. Chciał się upewnić. Dopiero po powrocie uwierzył, że płynął tylko po krybint.

– Dlaczego teraz mi o tym mówisz?

– Wcześniej byś nie zrozumiał.

Schyliła się, aby podkręcić płomień lampy.

– Ludzie z naszego miasta są tchórzami. Boją się nowości. Twój ojciec twierdził, że to kwestia przyzwyczajenia. Pomyśl. Na wyprawę po drewno krybintowe mogli popłynąć tylko tacy jak on i jego przyjaciele. Nikt inny by się nie odważył. Ja do dzisiaj sądzę, że pnie dlatego przypłynęły, iż oni byli gotowi do działania. Jeśliby tak się nie stało, to z pewnością znaleźliby inny powód.

Milczeli.

– Mamo! Co się stało ojcu tam, w górze rzeki?

Zaśmiała się jakoś tak żałośnie.

– Nie wiem. Ojciec nic nie mówił. Opowiadał tylko o tym, jak znaleźli drzewa.

Kiwnął głową, jakby takiej odpowiedzi oczekiwał.

– Powiedz, co ojciec mówił o naszym mieście, o naszym życiu, jak on je widział?

Żachnęła się.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Sama w to nie wierzę, jestem za słaba.

– Przecież mówiłaś?!

– Mówiłam to, co pamiętam. Nic więcej. Ja tego nie czuję, ja mam tylko w pamięci.

Znów musiała podkręcić knot.

– Chciałabym, abyś spróbował być takim jak on. Zapamiętaj! Można żyć inaczej niż my, ale sama nie wiem, jak to możliwe.

Krąg światła lampy uniósł się w górę.

– Śpij dobrze – powiedziała i cicho zamknęła drzwi za sobą.

Jeszcze parę razy skrzypnęły deski podłogi, lecz i to umilkło. Obrócił się na brzuch chowając twarz w pościeli. Po raz pierwszy poczuł zniechęcenie i strach przed tym, co go czeka. Strach czysty, nieukierunkowany, a przez to jeszcze bardziej bezlitosny.

Płynął drugi dzień. Właściciel łodzi dał mu trzy beczki gazoliny, prawie całą ilość, jaką wydestylował w ostatnich latach. Żywności zakupił na kilka miesięcy. Wszystko w puszkach, takich jakie mają w kopalniach, łatwe do przechowywania i niepsujące się. Razem z nim płynęło pięć osób. Byli to górnicy z położonej najbardziej na północ kopalni. Chorowali w mieście i spóźnili się na odpływającą parę dni wcześniej barkę. W zarządzie portu proszono, aby ich zabrał. Najciekawsze było to, iż za cel wyprawy wszyscy uznawali testowanie łodzi. Jan nie zaprzeczał, gdyż sam nie wiedział, co ma powiedzieć.

Chyba po obiedzie górnicy nie wytrzymali i spytali o to samo. Siedzieli wtedy pod pokładem, przycumowani grubą liną do drzew na brzegu. Patrzył na te pięć twarzy i czuł się im winny choć parę słów wytłumaczenia. Odpowiedział więc, że chce dopłynąć jak najdalej rzeką, a potem pójść w góry. Powiedział, że jest ciekaw, co znajduje się po drugiej stronie. Byli zaskoczeni, ale nie zareagowali. Zabrali rzeczy i wyszli na pokład, tylko jeden z nich zadał pytanie, na które nawet nie oczekiwał odpowiedzi.

– Czy zauważył pan, że takich rzeczy u nas się nie robi?

Miał rację. Miasto narzuciło ludziom swoje prawa. Żyj, jak ci dobrze, i nie szukaj nowości. Nowość może zburzyć to, co dotąd stworzyłeś. Tęsknoty? Człowiek nie jest stworzony, by tęsknić, to bezcelowe. Człowiek musi się cieszyć, że żyje w tak doskonałym świecie i powinien wiedzieć, że każde naruszenie istniejącego stanu rzeczy jest oczywistą głupotą.

Назад Дальше