Frankfurt nad Menem, środa nocą
Pozwoli Pani, że jeszcze raz wrócę do „kobieciarstwa”, którym etykietuje Pani mnie i wszystkich innych mężczyzn przy okazji. Pozornie ma Pani rację i stoją za Pani racją argumenty całej historii ewolucji. Mężczyźni na całym globie łącznie kopulują 50 miliardów razy rocznie, co w sumie daje około miliona litrów nasienia dziennie. W każdej sekundzie na całym świecie produkuję około 200 tys. miliardów plemników, co przekłada się na mizerne pięć urodzeń na sekundę. Kobieta może urodzić w ciągu całego życia nierelewantną statystycznie liczbę dzieci w porównaniu z liczbą dzieci, które w ciągu swojego życia jest zdolny począć mężczyzna. Mężczyzna – ewolucyjnie rzec biorąc – ma ogromny przerost podaży (spermy) nad popytem. Już ten fakt biologicznie determinuje poligamiczną naturę mężczyzn. Jeśli chciał tak Bóg, to miał w tym prawdopodobnie jakiś cel. Jeśli chciała tak Natura, to także miała z pewnością w tym jakiś cel. Ostatnio dominują dwie teorie tłumaczące taką nadprodukcję nasienia u mężczyzn. Jedna z nich głosi, że tylko niewielka część nasienia jest zdatna do zapłodnienia, podczas gdy reszta od razu ginie, gdyż zawiera uszkodzony materiał genetyczny. Według drugiej teorii samiec musi mieć tak dużo nasienia, aby wygrać w rywalizacji z konkurentami. Żadna z teorii nie jest jednak wiarygodnym wytłumaczeniem tego nadmiaru podaży nad popytem.
Do tego dochodzi jeszcze testosteron, którego mężczyźni mają o wiele więcej niż kobiety. To zgubny hormon. Nie tylko, że pcha mężczyzn w kierunku poligamii, to jeszcze skraca ich życie. Wieloletnie badania na reprezentatywnych próbach wykazały, że wykastrowani mężczyźni żyję przeciętnie o 13 lat dłużej, a wykastrowani w bardzo młodym wieku nawet do 30 lat dłużej. Podczas gdy wymierali właściciele haremów, ich strażnicy pozostawali tam dalej. Bywało, że ku radości mieszkanek haremu, które – jak pokazuje historia – często najlepszy seks miały właśnie z eunuchami.
W tym kontekście sytuacja mężczyzn nadprodukujących spermę i pozostających nieustannie na „wysokim testosteronie” w pewnym stopniu tłumaczy wyniki badań z amerykańskiego campusa, które Pani zacytowała. Z drugiej strony biolodzy ewolucji, antropolodzy i socjolodzy odchodzą od modelu, według którego geny determinują zachowania ludzkie. Obecnie ocenia się, że nasze zachowania są tylko w 50 – 60% zdeterminowane genomem, który odziedziczyliśmy. Reszta to wpływ środowiska, w którym przyszło nam żyć. Badania na jednojajowych bliźniakach (przeprowadzone na reprezentatywnej próbie w USA), które rozdzielono w wieku niemowlęcym, całkowicie to potwierdzają.
Poza tym nie mogę sobie wyobrazić, że 90 na 100 mężczyzn, nawet z nadmiarem spermy w jądrach i testosteronem we krwi, zgwałciłoby studentkę na amerykańskim campusie, gdyby zagwarantowano im bezkarność. Nie uważa Pani, że danymi statystycznymi można manipulować, tak aby udowodnić własną tezę? Nie ma nic bardziej przekonującego niż ładna tabela z danymi statystycznymi. Wielu naukowcom wydaje się, że jak pokażą liczby, to nikt na sali nie pozna, że uwikłani są w sofizmaty. Statystyka wprawdzie nie kłamie. Ale kłamią statystycy. Przypomina mi się tutaj zabawne zdanie, które wypowiedział kiedyś Winston Churchill: „Nigdy nie wierzę w statystykę, której sam nie zmieniałem”.
Ale zostawmy statystykę i spermę. Inicjacja pierwszej bliskości jest o wiele ciekawsza. Znajduję wiele uroku w tym zdaniu. Tak się zdarzyło, że właśnie dzisiaj miałem do tego szczególny powód.
Zadzwonił do mnie Michael, mój niemiecki przyjaciel. Od trzech lat zawsze dzwoni do mnie 5 listopada. Trzy lata temu o czwartej nad ranem przyszedł do mojego mieszkania, zapukał do drzwi i zapytał, czy napiję się z nim wódki. Miał ze sobą do połowy wypitą butelkę z polską żytniówką i zapytał, czy możemy pogadać. Uważał, że w Niemczech tylko do Polaka można przyjść o czwartej nad ranem i poprosić o rozmowę. Niemcy – tak uważa Michael – jeśli nie sprowadziliby policji, to z pewnością zadzwoniliby po karetkę pogotowia i poprosiliby, aby lekarzem w karetce był psychiatra. Nie wypiłem z nim wódki (nie piję wódki, co jest dla Michaela ogromną ciekawostką i łamie jego wiarę w narodowościowe stereotypy), ale otworzyłem wino. Siedzieliśmy w kuchni. Ja przy argentyńskim merlot, on przy polskiej żytniówce, i rozmawialiśmy.
Trzy lata temu Michael miał 37 lat i od dwóch lat mieszkał z dwudziestopięcioletnią dziewczyną. Któregoś wieczoru poszli na wernisaż do muzeum sztuki nowoczesnej we Frankfurcie i tam spotkał Ewę. Michael twierdził, że było to jak porażenie piorunem. Najbardziej poraziło mu mózg. Od tego wernisażu nie mógł przestać o niej myśleć. Z pomocą przyjaciół organizujących ten wernisaż zdobył jej numer telefonu. W trakcie pierwszego wspólnego spaceru wyciągnął rękę po jej dłoń. Po trzech miesiącach wprowadził się do niej. Właśnie wtedy, trzy lata temu. dokładnie 5 listopada miał spędzić z nią swoją pierwszą noc jako „jej mężczyzna”. Cierpiał, uważając, że zdradza i „kaleczy” swoją kobietę. O czwartej nad ranem także cierpiał. Nie mógł sobie z tym sam poradzić. Chciał o tym z kimś porozmawiać. Trafiło na mnie.
Ewa trzy lata temu miała 57 lat, nie była po żadnej operacji plastycznej i starzała się w normalny sposób niezakłócony przez wizażystki, botoks, zastrzyki z kreatyny czy głębokie peelingi, po których przez tydzień nie można wychodzić z domu, aby nie przestraszyć sąsiadów. Michael opowiadał mi tej nocy – z rozczuleniem o jej mimicznych zmarszczkach, z podziwem o mądrości i z radością o tym, że po raz pierwszy w życiu spotkał kobietę, przed którą nie musi niczego udawać. Michael zakochał się w Ewie. Od roku są szczęśliwym małżeństwem. Na jej 60. urodziny zaprosił ją na kolejny wernisaż do muzeum sztuki nowoczesnej. Tym razem do Nowego Jorku.
Po telefonie Michaela dużo myślałem o miłości. O tej, dla której wszystko stawia się na jedną kartę i o tej, dla której nie robi się nic, pozwalając jej umrzeć. A przecież nie musi być tak skrajnie, może być inaczej. Ile czasu musi upłynąć w życiu człowieka, aby zrozumiał, że miłość trzeba pielęgnować? Myślałem również o tym, czy ten czas już w moim życiu nastał i czy ja to już także zrozumiałem. Niestety nie. Nie zrozumiałem…
Przypomniało mi się w tym momencie zdanie, które zawsze wraca, gdy myślę o miłości. Kiedyś zapytano księdza Jana Twardowskiego, jak powinno pielęgnować się miłość. Odpowiedział: Jak dziecko, żeby nie zaziębiła się, nie zwariowała i nie uciekła”.
Myśli Pani, że można być ciągle zakochanym nawet po 50 latach małżeństwa? Wierzy Pani w jedność i przenikanie się zakochanych dusz? Myśli Pani, że pragnienie rozmowy i sama rozmowa kobiety z mężczyzną jest tym, co łączy ich bardziej niż chemia pożądania? Im dłużej żyję, tym bardziej się przekonuję, że tak jest w istocie. Może nie wystarcza mi sam fakt, że jestem kochany? Może chcę wiedzieć, dlaczego jestem kochany. A to wymaga rozmowy. Zgadzam się z Theodorem Zeldinem, francuskim filozofem i pisarzem, który w swojej książce „Rozmowa” (wydanej w Polsce przez WAB, Warszawa 2001) ubolewa nad faktem, że kobiety poświęcają więcej namysłu makijażowi niż rozmowie. Z drugiej strony Zeldin chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, jak mało czasu, jeśli w ogóle, namysłowi nad rozmową z kobietą (którą już zdobyli) poświęcają mężczyźni. Z tego, co zdążyłem zauważyć, najwięcej o takiej rozmowie – i przed, i po niej – myślą mężczyźni, którzy robię sobie makijaż, a kobiet nie zdobywają…
Myślałem także o tym, co ja sam zrobiłem, aby do takich rozmów doprowadzić? I jak rzadko to robiłem. Nie było mi wcale dobrze z tymi myślami. Było mi bardzo źle.
Dobranoc,
JLW
PS „Jak dziecko, żeby nie zaziębiła się, nie zwariowała i nie uciekła …”
Warszawa, czwartek
Ludzie chętnie opowiadają sobie takie historie, a kiedy przytaczają dowody na siłę miłości, przynajmniej wiarę w nią czynią nieśmiertelną. A widzisz, wszystko jest możliwe – pocieszamy porzuconą właśnie koleżankę z biura – można kochać ponad życie. Musisz tylko spokojnie czekać, a na razie opanuj lęk, bo i kolejne uczucie możesz utracić. Czekaj na właściwy moment, na tego mężczyznę, który sprawi, że twoje życie upije się miłością. Radzimy nieszczęsnej, chociaż doskonale wiemy, że akurat z czekaniem w tej sprawie różnie bywa. Jedni mają szczęście w miłości, inni nie. Jedne i jedni zmieniają partnerów, inni trwają w starokawalerstwie i staropanieństwie, i do późnej starości czytają romanse do poduszki.
Imponuje mi Pana znajomość tematu, ale nie przekonuje, gdy wyjaśnia mi Pan biologiczne powody, które a priori dają mężczyźnie usprawiedliwienie poligamii. A co z mózgiem, pytam?
Nie mówiąc o tym, że te wszystkie gołe naukowe fakty i teoretyczne dywagacje każdego dnia przepuszczane są przez filtr praktycznych wyborów, decyzji, gniewu, szczęścia i rozstań. Męskich także. Powiada Pan i ubolewa za Theodorem Zeldinem, że kobieta więcej czasu poświęca na makijaż niż na rozmowę z mężczyzną. Może więc warto zadać sobie pytanie, z jakim mężczyzną nie chce jej się gadać? Z tym, który dawno już nie przypomina kochanka, z którym spędzała namiętne noce, czy z tym, który tak naprawdę nigdy nie widział w niej partnera do ważnych rozmów. A może z tym, który robi w domu piekło, gdy nie może znaleźć programu telewizyjnego, nie lubi i nie umie się śmiać z siebie samego…? Kobieta ma w sobie dużo samozaparcia, żeby każdego dnia nie widzieć w nim kogoś, kto w zgodzie z naturą będzie się szykował do skoku w bok, jeśli nie dziś, to jutro lub pojutrze. Trzeba siły woli, żeby prowadzić długie rozmowy o meczu, gdy jego wynik, z dużym prawdopodobieństwem, został już przez naturę przewidziany. Prawda?
Wracając do Pana ulubionych, niemieckich statystyk… okazuje się, że gdy po pierwszym szale namiętności w związek dwojga ludzi bez pardonu i pukania wkracza proza życia, ci rozmawiają ze sobą tylko siedem minut dziennie. Jednak nie o tym, że już się nie kochają, ale o niezapłaconych rachunkach, o tym cholernym programie telewizyjnym i o niedzielnym obiedzie u teściów. Siedem minut wystarcza im w zupełności. A co do makijażu, może gdy chce się ukryć przed światem nieszczęśliwą twarz, potrzeba i więcej staranności w tym względzie, i więcej make – upu?
Jest takie opowiadanie Iwaszkiewicza, w którym pisarz pochyla się nad tajemnicą miłości. To historia kochanków, którzy wspólnie spędzali ze sobą tylko wakacje. Każdego roku ona płynęła z Ameryki na jedno z sycylijskich wybrzeży. On czekał w porcie. Kochali się tak bardzo, że wreszcie zdecydowali, iż ona odejdzie od męża. Rzeczywiście, rozwiodła się i bez zwłoki wsiadła na statek, który miał ją zawieźć prosto do ukochanego. Mieli być razem. On jak zwykle czekał na nadbrzeżu. Tyle tylko, że na brzeg ona zeszła już jako żona innego mężczyzny, którego poznała i poślubiła podczas rejsu. To, co wydawało się miłością, okazało się złudzeniem. Czy jednak tylko jej?
Pozdrawiam,
MD