Historia oblężenia Lizbony - Jose´ Manuel Arribas A´lvarez 5 стр.


Raimundo Silva przestał czytać. Jest wyczerpany, wszystkie jego siły uszły wraz z tym nie, którym wystawił na szwank, oprócz nieskalanej i zasłużonej reputacji, spokój sumienia. Od dzisiejszego dnia będzie żył dla tej chwili, w której wcześniej czy później, lecz nieuchronnie, pojawi się ktoś, by wyrównać z nim rachunki z powodu błędu, może będzie to słusznie oburzony autor albo ironiczny i nieugięty krytyk, albo uważny czytelnik w liście do wydawcy, albo nawet, już jutro, sam Costa, kiedy przyjdzie po tekst, bo może pojawić się osobiście, heroiczny i pełen poświęcenia, Musiałem przyjść sam, lepiej jest, kiedy każdy robi trochę więcej, niż do niego należy. A jeśli Coście przyjdzie do głowy przejrzeć poprawki przed włożeniem wszystkiego do torby, jeśli rzuci mu się w oczy strona splamiona kłamstwem, jeśli wyda mu się dziwnym pojawienie się nowego słowa w tekście poprawianym po raz czwarty, jeśli zada sobie trud przeczytania i zrozumienia tego, co zostało napisane, świat, wtedy poprawiony, żyć będzie jedynie przez krótką chwilę, Costa powie, jeszcze się wahając, Panie Silva, wydaje mi się, że tu jest błąd, a on uda, że się przygląda i nie będzie miał innego wyjścia jak się zgodzić, Cóż za głupota, nie wiem, jak to się mogło zdarzyć, to pewnie z niewyspania, cóż stało się. Nie trzeba będzie rysować znaku deleatur, żeby zlikwidować wstrętne słowo, wystarczy je przekreślić, po prostu, jakby zrobiło dziecko, świat powróci na swą dawną spokojną orbitę, to, co było, będzie dalej trwało i od tej chwili Costa, choć nie będzie wracał do tego dziwnego przypadku, znajdzie jeszcze jeden powód, by oznajmiać, iż wszystko zależy od produkcji.

Raimundo Silva poszedł do łóżka. Leży na plecach, z rękoma skrzyżowanymi na karku, jeszcze nie czuje zimna. Ma kłopoty z oceną tego, co zrobił, przede wszystkim nie potrafi uznać znaczenia swego czynu i nawet dziwi się temu, że nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy zmienić sens innych książek, które poprawiał. W chwili, w której wydaje mu się, jakby się rozwijał, oddalał od siebie samego, kontempluje siebie i swoje myśli i czuje lekki strach. Potem wzrusza ramionami, oddala zmartwienie, które zaczęło pojawiać się w jego duszy. Zobaczymy jutro, zdecyduję, czy pozwolę zostać temu słowu, czy je wykreślę. Miał zamiar przewrócić się na prawy bok, odwrócić się plecami do pustej połowy łóżka, gdy zdał sobie sprawę, że syrena portowa ucichła, kto wie, jak dawno temu, Nie, słyszałem ją, kiedy wygłaszałem przemówienie króla, doskonale pamiętam ochrypły ryk pomiędzy dwoma zdaniami, jakby głos byka, który zgubił się we mgle i ryczał w stronę białego nieba, z daleka od stada, to dziwne, że nie ma zwierząt morskich o głosach zdolnych do wypełnienia bezmiaru morza albo tej szerokiej rzeki, zobaczę, jak wygląda niebo. Wstał, okrył się szlafrokiem z grubej tkaniny, który zimą zawsze rozkłada na kocach na łóżku, i poszedł otworzyć okno. Mgła znikła, trudno uwierzyć, że skrywało się w niej tyle migotania, światła w dole zbocza, żółte i białe, odbijają się w wodzie jak drżące płomienie. Jest zimniej. Raimundo Silva pomyślał jak Fernando Pessoa, Gdybym palił, zapaliłbym teraz papierosa, patrząc na rzekę i myśląc o tym, jak wszystko jest mętne i niepewne, a tak, nie paląc, pomyślę tylko, że wszystko jest mętne i niepewne, rzeczywiście, ale bez papierosa, chociaż papieros, gdybym go palił, sam z siebie wyraziłby mętność i niepewność rzeczy, tak jak dym, gdybym palił. Redaktor długo zabawił przy oknie, nikt go nie zawoła, Chodź do środka, uważaj, bo się przeziębisz, a on próbuje wyobrazić sobie, że ktoś go słodko woła, ale zostaje jeszcze przez chwilę, żeby pomyśleć, mętnie i niepewnie, w końcu ulega, jakby zawołano go po raz wtóry, Chodź do środka, proszę cię, zamyka okno, wraca do łóżka i ułożywszy się na prawym boku, czeka na sen.

Nie wybiła jeszcze ósma, kiedy Costa zadzwonił do drzwi. Redaktor, który miał ciężką noc, spał niespokojnie i często się budził, w końcu pogrążył się w głębokim śnie, tak myślała ta jego część, która wspięła się na poziom świadomości wystarczający, by myśleć, i to, że spał głęboko, było też wnioskiem wynikającym z kłopotów z obudzeniem drugiej jego części, mimo upartego i przenikliwego dzwonka, cztery razy, pięć, teraz dźwięk przedłużony w nieskończoność, jakby mechanizm się zablokował. Raimundo Silva wiedział, rzecz jasna, że musi wstać, ale nie mógł zostawić w łóżku połowy siebie, co więcej, co powiedziałby Costa, na pewno jest to Costa, teraz policja już nie przychodzi, żeby wyrywać nas z łóżka o świcie, tak, co powiedziałby Costa, zobaczywszy jedynie połowę Raimunda Silvy, może Benvinda, człowiek zawsze powinien stawiać się kompletny tam, gdzie go wzywają, nie może oświadczyć, Przynoszę tu tylko jedną część siebie, druga część spóźni się trochę. Dzwonek nie przestawał dzwonić, Costa zaczął się niepokoić, Co za cisza w domu, w końcu obudzona połowa redaktora zdołała zawołać ochrypłym głosem, Już idę, dopiero teraz zaspana druga część w złym humorze zaczyna się poruszać. Teraz obie niepewnie połączone, na chwiejnych nogach, które nie wiedzieć do kogo należą, przechodzą przez pokój, drzwi wejściowe tworzą kąt prosty z drzwiami sypialni, niemal można by je otworzyć jednym ruchem, to Costa, najwyraźniej zmieszany porannym alarmem, Proszę mi wybaczyć, i zauważa wtedy, że nie powiedział dzień dobry, Dzień dobry, przepraszam panie Silva, że przychodzę tak wcześnie, ale to z powodu tego tekściku, Costa naprawdę chce, żeby mu wybaczono, to skromne zdrobnienie nie oznacza niczego innego, Tak, tak, mówi redaktor, proszę wejść do gabinetu.

Kiedy Raimundo Silva ponownie się pojawia, zaciskając pasek i zasłaniając szyję kołnierzem szlafroka w szkocką kratę, w różnych odcieniach koloru niebieskiego, Costa ma już w rękach plik kartek, trzyma je, jakby ważąc, mówi nawet ze zrozumieniem, Rzeczywiście, sporo tego, ale nie przegląda tekstu, ogranicza się do zapytania, trochę niespokojnie, Dużo poprawek jeszcze pan wprowadził, i Raimundo Silva odpowiada, Nie, i w tej samej chwili się uśmiecha, na szczęście nikt nie może zapytać dlaczego, Costa nie zdaje sobie sprawy, że właśnie w tej chwili jest oszukiwany tym drobnym słowem, tym nie, które jednocześnie ukrywa i zdradza, Costa zapytał, Dużo poprawek jeszcze pan wprowadził, i redaktor odpowiedział, Nie, uśmiechając się, teraz skrzywiony, gdy mówi, Jeśli pan chce, proszę zobaczyć, Costę dziwi dobrotliwość, to niejasne uczucie, które szybko ustąpiło, Nie warto, od razu jadę stąd do drukarni, obiecali mi, że rzucą książkę na maszyny, gdy tylko przyniosę poprawki. Redaktor myśli, iż gdyby Costa przewertował strony i natrafił na błąd, jeszcze byłby w stanie przekonać go dwoma czy trzema skomplikowanymi zdaniami na temat kontekstu i zaprzeczenia, przeciwieństwa i pozorów, sensu i nieokreśloności, ale Costa chce już tylko wyjść, czeka na niego drukarnia, jest zadowolony, bo produkcja odniosła zwycięstwo w jeszcze jednej potyczce z czasem, Dzisiaj jest pierwszy dzień z reszty twojego życia, powinien, rzecz jasna, okazać surowość, niedobrze jest czekać do ostatniej chwili z rozwiązywaniem wszystkich problemów, musimy mieć większy margines bezpieczeństwa, lecz redaktor, wtłoczony w ten szlafrok fałszywego Szkota, nie ogolony, z pofarbowanymi włosami groteskowo odcinającymi się od siwego zarostu, ma wygląd człowieka tak opuszczonego, że Costa, chłopak w sile wieku, chociaż należy do pokolenia szydzącego z dobroci, zachowuje dla siebie usprawiedliwione narzekania i niemal z czułością wydobywa z teczki oryginał nowej książki do poprawienia, Ta jest krótka, niewiele ponad dwieście stron i nie śpieszy się nam za bardzo. Raimundo Silva słucha i rozumie znaczenie gestu i słów, rozszyfrowuje półton dodany albo wyeliminowany z samogłoski, jego uszy potrafią czytać równie dobrze jak oczy i dlatego odczuwa coś jakby wyrzut sumienia z powodu oszukania niewinnego Costy, emisariusza i doręczyciela błędu, za który nie ponosi winy, co zdarza się większości ludzi, żyjących i umierających w niewinności, którzy potwierdzają i zaprzeczają w cudzym imieniu, ale płacą rachunki, jakby były ich własne, jednakże mądry jest Allach, a reszta to upiory rozumu.

Poszedł sobie Costa, zadowolony, że dzień rozpoczął się tak dobrze, a Raimundo Silva idzie do kuchni przygotować kawę z mlekiem i tosty z masłem. Dla tego mężczyzny pełnego zasad i pryncypiów tosty są niemal nałogiem i prawdziwym przejawem nieokiełznanego łakomstwa, które odnosi się do rozlicznych wrażeń, zarówno wizualnych, jak i dotykowych, zarówno węchowych, jak i smakowych, poczynając od błysku chromowanego opiekacza, następnie noża krojącego kromki, zapachu prażonego chleba, topiącego się masła, i w końcu złożona przyjemność ust, podniebienia, języka, zębów, do których przykleja się błogo ciemna skórka, przypalona i miękka, i po raz kolejny zapach, teraz w jego wnętrzu, na pewno znalazł się w niebie ten, kto potrafił wynaleźć coś tak subtelnego. Raimundo Silva któregoś dnia wypowiedział na głos te właśnie słowa, w ulotnej chwili, kiedy zdawało mu się, iż przeniknęło mu do krwi doskonałe dzieło ognia i chleba, bo dla niego nawet masło nie jest istotne, oddałby je bez zbytniego żalu, choć głupcem musiałby być ten, kto odrzuciłby to, co w połączeniu z elementem podstawowym podwaja apetyty i smak, bo tak jest w przypadku opiekanego chleba i masła, o których mówiliśmy, z pewnością tak byłoby też w przypadku miłości na przykład, gdyby w jej kwestii redaktor miał większe doświadczenie. Raimundo Silva skończył jeść, poszedł do łazienki się ogolić, żeby zadbać o wygląd. Dopóki piana nie przykrywa całkowicie brody, odwraca oczy od lustra, dzisiaj żałuje, że zdecydował się pofarbować włosy, stał się niejako więźniem własnych forteli, bo nie tyle jest zdegustowany swym wyglądem, ile męczy go myśl, że po zafarbowaniu, siwe włosy pojawią mu się nagle, za jednym razem, jak nagła erupcja, a nie w wyniku powolnej naturalnej ewolucji, którą w pewnej chwili przerwał z powodu głupiej próżności. To drobne nikczemności duszy, za które ciało musi zapłacić, on jest niewinny.

W gabinecie, jedynie by się zapoznać z nową pracą, Raimundo Silva przegląda zostawiony przez Costę oryginał, oby nie trafiła mi się teraz cała Historia Portugalii, bo nie zabrakłoby w niej następnych pokus z cyklu tak i nie, albo jeszcze jedna, może jeszcze bardziej ponętnie niedookreślona, nieskończonego być może, które nie zostawiłoby kamienia na kamieniu ani faktu na fakcie. W końcu jest to jednak tylko zwykła powieść, nie musi martwić się wprowadzeniem po niej tego, co już tam jest, wszak książki tego typu, opowiadając wydarzenia fikcyjne, zbudowane są wszystkie na fundamencie nieustającej wątpliwości, powściągliwie potwierdzanej świadomością, że nic nie jest prawdą i że trzeba udawać, iż nią jest, przynajmniej przez jakiś czas, aż nie będzie można wytrzymać niezaprzeczalnej oczywistości zmiany, wtedy powracamy do minionego czasu, bo tylko on jest prawdziwym czasem, i usiłujemy przywrócić chwilę, której nie potrafimy rozpoznać, która upłynęła, gdy przywracaliśmy inną, i w ten sposób cały czas gnamy do przodu, chwila za chwilą, cała powieść jest tym właśnie, rozpaczliwą, daremną walką o to, by przeszłość nie uległa definitywnemu zatraceniu. Nie udało się jeszcze tylko ustalić, czy to powieść nie pozwala człowiekowi zapomnieć, czy niemożność zapomnienia zmusza go do pisania powieści.

Raimundo Silva ma higieniczny nawyk udzielania sobie samemu wolnego dnia, kiedy kończy poprawiać książkę. To jakby odprężenie, oczyszczenie, i z tego powodu wychodzi ze swego domu na świat, spaceruje po ulicach, spędza czas na wernisażach, siada na ławce w parku, zabawia dwie godziny w kinie, nagle odczuwa konieczność wejścia do muzeum, aby obejrzeć jakiś obraz, ogólnie rzecz biorąc, prowadzi życie turysty nie mającego zamiaru wyjechać zbyt prędko. Nie zawsze jednak realizuje cały program. Nie należą do rzadkości dni, kiedy wraca do domu wczesnym popołudniem, ani nie zmęczony, ani nie znudzony, tylko dlatego, że wezwał go głos wewnętrzny, któremu nie warto się sprzeciwiać, w domu czeka na niego książka, następna, bo wydawnictwo, darzące redaktora szacunkiem i estymą, jeszcze nigdy nie zostawiło go bez pracy. Mimo tylu lat tak monotonnego życia, jeszcze powoduje nim ciekawość czekających na niego słów, konfliktów, tezy, opinii, zwykłej intrygi, tak było w przypadku Historii oblężenia Lizbony, nic w tym dziwnego, bo od czasów szkolnych zwykły przypadek albo własna wola nie skłoniły go nigdy do zainteresowania się tak odległymi wydarzeniami.

Jednakowoż tym razem Raimundo Silva przewiduje późny powrót do domu, może nawet pójdzie do kina na seans o północy, i nie musimy być szczególnie bystrzy, aby się domyślić, iż zależy mu na tym, by nie znaleźć się w bezpośrednim zasięgu Costy, gdy zostanie odkryte nadużycie, którego jest jednocześnie autorem i wspólnikiem, bo będąc autorem, popełnił błąd, i będąc redaktorem, nie poprawił go. Zresztą jest niemal dziesiąta, w drukarni już pewnie składają pierwsze ramy, zecer powolnymi i skrupulatnymi gestami zdradzającymi profesjonalistę wprowadza poprawki na stronach i zamyka skrzynki, niebawem zaczną szybko wyskakiwać kartki papieru opowiadające fałszywą Historię oblężenia Lizbony i także niebawem może zabrzmieć dzwonek telefonu, to dziwne, że jeszcze nie zadzwonił, i z drugiej strony usłyszy krzyczącego Costę, Błąd, którego nie da się wyjaśnić, panie Silva, na szczęście w porę na niego wpadłem, niech pan tu natychmiast przyjdzie, proszę wziąć taksówkę, pan jest odpowiedzialny za tę sprawę, nie, to nie sprawa na telefon, żądam pańskiej obecności przy świadkach, Coście z nerwów głos robi się coraz cieńszy, a Raimundo Silva, nie mniej zdenerwowany albo jeszcze bardziej ponaglany przez wyobraźnię, zaczyna się szybko ubierać, podchodzi do okna zobaczyć, jaka jest pogoda, zimno, ale niebo czyste. Na drugim brzegu wysokie kominy wyrzucają w niebo kłęby dymu, najpierw wznoszące się pionowo, aż wiatr odbierze im moc i utworzy z nich chmurę wolno przesuwającą się na południe. Raimundo Silva spuszcza oczy na dachy przykrywające dawne ziemie Lizbony. Opiera się rękoma o barierkę balkonu, czuje zimne i chropowate żelazo, teraz jest spokojny, tylko patrzy, nie myśli, i w tej samej chwili jego pustą duszę wypełnia myśl o tym, jak spędzić ten wolny dzień, by zrobić coś, czego nigdy w życiu nie zrobił, nie mają racji ci, którzy utyskują na jego krótkość, jeśli nie wykorzystują tego, co zostało im dane.

Porzucił balkon, poszedł do gabinetu, poszukał w szafie tekstu pierwszego czytania Oblężenia, jeszcze go miał, tak samo jak drugi i trzeci, oryginału nie, ten został w wydawnictwie po pierwszym czytaniu, włożył wszystko do papierowego worka i w tej chwili zadzwonił telefon. Raimundo Siłva wzdrygnął się, lewa ręka, powodowana przyzwyczajeniem, jeszcze wyciągnęła się w stronę telefonu, lecz zawisła w połowie drogi i cofnęła się, ten czarny przedmiot jest bombą zegarową gotową wybuchnąć, grzechotnikiem gotowym do ataku. Powoli, jakby bał się, że kroki mogą zostać usłyszane tam, skąd dzwonią, redaktor oddala się, szepcze, To Costa, jednakże myli się i nigdy się nie dowie, kto chciał z nim rozmawiać o tej porannej godzinie, kto i po co, Costa mu nie powie za kilka dni, Dzwoniłem do pana, ale nikt nie odebrał, ani też nikt inny, nie wiadomo kto, nie powtórzy oświadczenia, Jaka szkoda, miałem panu do przekazania dobrą wiadomość, telefon dzwonił, dzwonił, i nic. To prawda, telefon dzwoni, dzwoni, lecz Raimundo Silva nie podnosi słuchawki, już jest w korytarzu, gotowy do wyjścia, po tylu wątpliwościach i nerwach, prawdopodobnie ktoś pomylił numery, zdarza się, ale tego też się nie dowiemy, to ledwie przypuszczenie, chociaż mamy ochotę wykorzystać tę hipotezę, redaktor byłby spokojniejszy, co zresztą, jak się dobrze przyjrzeć sprawie, zdaje się nieprzemyślaną deklaracją, chodzi o ten spokój, w obecnej sytuacji ulga byłaby przedwczesna, byłaby zwykłym odroczeniem, odsuńcie ode mnie ten kielich, powiedziano, i w niczym mu to nie pomoże, bo kiedy indziej natrętnie mu go podsuną. Schodząc po wąskich i stromych schodach, Raimundo Silva myśli, że jeszcze jest czas, by zapobiec złym chwilom, jakie go czekają, gdy zostanie odkryty zuchwały wybryk, wystarczy, że złapie taksówkę i pogna do drukarni, gdzie na pewno obecny jest Costa, szczęśliwy, bo po raz kolejny udało mu się dowieść skuteczności, będącej jego podstawową cechą, Costa, będąc produkcją, wprost kocha przychodzić do drukarni, aby wydać komendę, i będzie właśnie ją wydawał, kiedy nagle Raimundo Silva wpadnie przez drzwi, krzycząc, Stać, zatrzymać, wygląda to jak powieściowy przypadek zdyszanego posłańca, w ostatnim momencie przynoszącego skazanemu na śmierć królewskie ułaskawienie, cóż za ulga, choć chwilowa, gdyż ogromna jest różnica pomiędzy wiedzą, iż mamy kiedyś umrzeć, a staniem w obliczu końca wszystkiego, pluton z wymierzoną bronią, któż zna to uczucie lepiej niż ten, kto cudem ocalawszy za pierwszym razem, znalazł się teraz w sytuacji bez wyjścia, Dostojewski ocalał za pierwszym razem, ale za drugim już nie. Jasne i zimne światło ulicy, Raimundo Silva zdaje się jeszcze rozważać, co ma zrobić, lecz rozważanie jest udawaniem, zaledwie pozorem, redaktor odgrywa przed samym sobą dyskusję, znając z góry jej zakończenie, mamy tu przykład użycia maksymy nieprzejednanych szachistów, figura dotknięta, figura zagrana, drogi Alechinie, to, co napisałem, napisałem. Raimundo Silva oddycha głęboko, spogląda na dwa rzędy budynków po lewej i po prawej z dziwnym wrażeniem posiadania, obejmującym nawet samą ziemię, po której stąpa, on, który nie posiada żadnych dóbr i nie ma nadziei na to, że kiedyś je będzie mieć, utracił już w odległych czasach niewczesne nadzieje, związane z osobą matki chrzestnej Benvindy, niech Bóg będzie jednakowo we wszystkich miejscach, jeśli cieszą ją modlitwy legalnych i wdzięcznych spadkobierców, nie mniej ani nie bardziej egoistycznych, niż nakazuje to ich natura. Prawdą jednak jest, że redaktor, mieszkający w tej dzielnicy pod zamkiem od tak wielu już nieprzeliczonych lat i posiadający o nim wystarczającą wiedzę, by dotrzeć do domu, odczuwa teraz, oprócz wspomnianej, nowej dla niego radości posiadacza, niczym nie przytłumioną przyjemność, która nie wiadomo, czy istnieć będzie jeszcze, gdy minie najbliższy róg, kiedy skręci w ulicę Bartolomeu de Gusmao, w strefę cienia. Idąc tak, zapytuje sam siebie, skąd wzięła się ta nagła pewność siebie, skoro wie, iż wisi nad nim słynny miecz Damoklesa w postaci listu zawiadamiającego o zwolnieniu z pracy z powodów co najmniej słusznych, niekompetencji, celowego wprowadzenia błędu, złośliwej premedytacji, podżegania do wypaczenia. Zadaje pytanie i wyobraża sobie odpowiedź na zarzut popełnienia przewinienia, dotyczący nie samego wykroczenia, ale oczywistych jego konsekwencji, to znaczy Raimundo Silva, który właśnie znajduje się dokładnie na terenie dawnego mauretańskiego miasta, ma złożoną, kalejdoskopową świadomość tego historyczno-topograficznego zbiegu okoliczności, bez wątpienia dzięki arbitralnie podjętej decyzji w kwestii tego, że krzyżowcy nie zdecydowali się pomóc Portugalczykom i w związku z tym niech tamci sobie radzą ze swymi mizernymi narodowymi siłami, jeżeli możemy je już nazwać narodowymi, skoro siedem lat wcześniej, mimo pomocy innych krzyżowców, rozbili sobie nosy o mury miejskie albo w ogóle nie próbowali się do nich zbliżyć, wszystko skończyło się na najechaniu i zrównaniu z ziemią sadów i ogrodów i na innych występkach przeciw własności prywatnej. No tak, te drobiazgowe rozważania mają za jedyny cel uświadomienie, choć może wiele kosztować przyznanie tego w świetle czystej rzeczywistości, że dla Raimunda Silvy, dopóki nie uzyska dowodu albo dopóki tak nie zdecyduje Bóg Nasz Pan, Lizbona pozostaje w rękach Maurów, skoro, proszę wybaczyć powtórzenie, nie minęły jeszcze nawet dwadzieścia cztery godziny od tej fatalnej chwili, kiedy krzyżowcy obrzydliwie odmówili, a w tak krótkim czasie Portugalczycy nie mogli rozwiązać o własnych siłach skomplikowanych kwestii taktycznych i strategicznych otoczenia, oblężenia, bitwy i szturmu, miejmy nadzieję, że każdy kolejny etap będzie coraz krótszy, kiedy nadejdzie stosowna chwila. Oczywiście kawiarnia Graciosa, do której w tej chwili wchodzi redaktor, nie znajdowała się tutaj w roku tysiąc sto czterdziestym siódmym, w którym obecnie jesteśmy, pod tym czerwcowym słońcem, wspaniałym i ciepłym mimo chłodnej bryzy znad morza. Kawiarnia jest od zawsze dobrym miejscem, żeby dowiedzieć się nowości, zwykle ludzie się nie śpieszą, a ponieważ jest to dzielnica, gdzie wszyscy się znają i gdzie codzienna zażyłość ograniczyła do minimum wstępne ceremonie, poza, rzecz jasna, niektórymi prostymi formułami typu Dzień dobry, Jak leci, Wszystko w porządku, które się wypowiada, nie przywiązując zbytniej wagi do rzeczywistego znaczenia pytań i odpowiedzi, naturalnie po chwili przejdzie się do problemów dnia, bo są różne, a wszystkie poważne. Miasto lamentuje zgodnym chórem, tylu jest w nim przybyszów uciekających przed wojskiem, które prowadzi Ibn Arrinque, Galisyjczyk, niech Allach go zniszczy i strąci do najgłębszego piekła, a przybywają nieszczęśnicy w opłakanym stanie, krew leje się z ran, płaczą i krzyczą, wielu ma kikuty zamiast rąk albo zostało bezlitośnie pozbawionych uszu lub nosa, to ostrzeżenie wysłane przez portugalskiego króla, I wygląda na to, mówi właściciel kawiarni, że morzem płyną krzyżowcy, niech będą przeklęci, ponoć jest ich dwieście okrętów, tym razem krucho to wygląda, nie ma co, Aj, biedaczki, mówi gruba kobieta, ocierając łzę, właśnie przychodzę spod Bramy Żelaznej, sama nędza i nieszczęście, lekarze nie wiedzą, komu najpierw pomóc, widziałam ludzi ze zmasakrowanymi twarzami, jeden biedak miał wyłupione oczy, potworność, potworność, niech miecz Proroka spadnie na mordercę, Spadnie, powiedział młody mężczyzna, który oparty o bar popijał mleko ze szklanki, jeśli nasze ręce go pochwycą, Nie poddamy się, powiedział właściciel kawiarni, siedem lat temu też przyszli Portugalczycy z krzyżowcami i dostali za swoje, Tak, tak, odezwał się znowu młody mężczyzna, wytarłszy usta wierzchem dłoni, lecz Allach nie zwykł pomagać tym, którzy sami sobie nie pomagają, a tych pięć okrętów z krzyżowcami, co od sześciu dni stoją zakotwiczone na rzece, pytam ja się, dlaczego jeszcze ich nie zaatakowaliśmy i nie zatopiliśmy, Sprawiedliwa byłaby to rzecz, powiedziała gruba kobieta, zapłata za nieszczęścia naszych ludzi, Jako zapłata nie byłoby to sprawiedliwe, wtrącił się właściciel kawiarni, bo rachunek naszej zemsty nigdy nie jest mniejszy niż stu za jednego, Lecz moje oczy są jak gołębie, które już nigdy nie powrócą do swych gniazd, odezwał się almuadem.

Назад Дальше