Olga Tokarczuk
Podróż ludzi Księgi
Gauche jest w tej opowieści osobą przypadkową. Nic nie wskazywało na to, że weźmie udział w podróży. Nie był w planie. Historia jego życia pełna jest takich przypadków, ale ponieważ wciąż nie wiadomo, czym jest przypadek, można z czystym sumieniem rozgrzeszyć się z nadużywania zasady, że jeżeli coś się zdarza, to właśnie samo zdarzenie się jest dla siebie najlepszym uzasadnieniem.
Przypadek w życiu Gauche’a zadziałał po raz pierwszy wtedy, gdy znalazła go jedna z sióstr klarysek zamykająca przed zmrokiem furtę. Gauche był wtedy słabym, zziębniętym niemowlęciem i na pewno nie przeżyłby nocy. Leżał bez ruchu z szeroko otwartymi oczami. Nie płakał. Być może jego głos przemarzł już na zawsze tego wczesnogrudniowego wieczoru, a może niemowlę wcale nie miało głosu. Siostry uznały to za znak i błogosławieństwo – nigdy nie móc krzyczeć w świecie, w którym ludzki głos jest zawsze tylko głosem wołającego na puszczy.
Klaryski wzięły dziecko najpierw do siebie, lecz gdy zaczęło im sprawiać zbyt wiele kłopotu, oddały je kobiecie z przyklasztornej wsi. Owa kobieta miała już swoje dzieci, równie słabe, równie marne. Zajęła się chłopcem z poczucia obowiązku, bo nie chciała przykładać ręki do dzieła śmierci: urodziła się po to, żeby obdarzać życiem i dbać o życie. Śmierć też jest kobietą, ale daje życie w lepszym gatunku, życie wieczne.
Kobieta ze wsi zajmowała się więc małym niemową. Karmiła go, myła, kiedy się zabrudził. Nauczyła go czynić znak krzyża i pragnąć miłości. Gdy umarła, siostry znalazły Gauche’a skulonego przy jej ciele. Nie protestował, kiedy zabierały go ze sobą. Miał wtedy pięć lat.
W życiu Gauche’a czas zawsze zataczał kręgi. Od jednej wiosny do drugiej, od kwitnięcia rozmarynu, poprzez zbiór niebieskich kwiatów lawendy, aż do spadania z drzew niespodziewanie doskonałych owoców kasztanu. Gauche szybko zrozumiał istotę takiego czasu, toteż nie miał potrzeby wyrywania się do przodu, jak inni ludzie. Tkwił w swoim czasie niczym w bezpiecznej skorupce, powoli rosnąc, powoli przyswajając sobie jego ledwie zauważalny rytm. Rzeczy pojmował równie wolno, z wahaniem, które na dobrą sprawę można by nazwać ociężałością. Chociaż bardzo chciał, nigdy nie nauczył się mówić. Otwierał usta i na próbę formował wargami niewidzialne i niesłyszalne słowa, które wypychał językiem w obojętny na te próby świat. Latem i wiosną pomagał w ogródku i w kuchni, dając się odpędzać od naczyń z jedzeniem jak przybłąkany pies. W pobliżu klasztornej kuchni spędzał także zimy, tworząc na wygrzanym przypiecku kasztanowe figurki ludzi i zwierząt, które potem wysyłał w dalekie podróże: poprzez podwórko do rozmarynowego ogródka i dalej, na skarpę, z której zrzucano w dół śmieci. Ustawiał na jej krawędzi całe karawany psów, ludzi i ptaków, i patrzył, jak toczą się bezradnie, popchnięte zaledwie dotknięciem jego wskazującego palca. O zmierzchu wracał do kuchni, gdzie milczące siostry suszyły zioła i gotowały wieczorny posiłek. Pod posłaniem miał zawsze ogromny zapas nowych kasztanów.
Siostry rozumiały, że ich mały wychowanek jest dzieckiem bożym, podobnie jak ich skrywany oblubieniec – święty z Asyżu. Lepiej rozumieć mowę zimowego wiatru i słyszeć bolesny krzyk pękających na wiosnę w ziemi nasion, niż ślizgać się po powierzchni mądrości liter. Wiedziały, że najlepszym uzasadnieniem przebywania chłopca wśród nich są właśnie okoliczności, w jakich się u nich znalazł. Rozumiały także, że Bóg kiedyś zabierze go od nich, rzeczą boską bowiem jest dawać i zabierać. Dlatego nie przywiązywały się zbytnio do tego niemego, cichego życia.
Bóg zabrał klaryskom Gauche’a, obdarowując go męskością. Wtedy siostra przełożona uznała, że zgromadzenie spełniło już swoją powinność. Gauche’em może teraz zająć się sam Bóg. Oddały go więc pod opiekę Pana, wysyłając w świat. Dostał dwukolorowy kubrak, czapkę i trochę jedzenia na drogę. Odchodząc zabrał z klasztoru żółtego psa, który przywiązał się do niego na tyle, że rozumiał, co mówią szeroko otwarte oczy chłopca. Pies, podobnie jak Gauche, słyszał, ale nie umiał mówić.
Historia Gauche’a, jak już powiedziano, nie jest wątkiem znaczącym dla tej opowieści. To, co najważniejsze, zaczyna się w czasie, kiedy Gauche w swojej wędrówce z psem dotarł do Paryża. Było to latem 1685 roku. Wcale tam nie szedł, po prostu wędrował przed siebie. W tamtych czasach wszystkie drogi prowadziły do tego miasta.
Gauche dotarł tylko do paryskich przedmieść, gdzie ludzie wciąż żyli w cieniu niedalekiego centrum. Na przedmieściach zatrzymywali się podróżni, szykując się do wjazdu na główne ulice, tak samo jak sobota szykuje się do przejścia w niedzielę. W centrum był najpotężniejszy na świecie król i jego dwór, były bogate sklepy, banki, przepyszne kościoły, muzyka i gwar. W centrum Paryża był prawdziwy środek świata. Zupełnie przypadkiem dostał pracę w stajni pewnej oberży, której właściciel umiał docenić, jak ten dziwny chłopiec potrafi się obchodzić z końmi. Konie, zupełnie jak żółty pies, dobrze rozumiały mowę spojrzeń chłopca i odpowiadały mu tak samo. Przez kilka pierwszych dni Gauche nauczył się bardzo wiele. Zrozumiał, czym jest pieniądz, i to, że można sprzedawać za pieniądze swoją pracę i swoją wolność. Zrozumiał różnicę między wędrowaniem a pozostawaniem w miejscu. Zrozumiał także różnicę między mężczyzną a kobietą, klaczą a ogierem, kiedy z wysokości swojego legowiska przyglądał się parom ludzkim i zwierzęcym. Zobaczył też, jak bardzo ludzie różnią się od sióstr klarysek. I chodziło nie tylko o fryzury, peruki i jaskrawość stroju, ale głównie o chaotyczność czasu, który ludzie noszą w sobie. Widząc setki podróżnych, słysząc ich różne języki, wyczuwając ich pośpiech, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że są tak samo chwilowi jak jego kasztanowe ludziki. Że wystarczyłoby zamknąć im usta, zdjąć z nich pstrokate odzienie, a ukazałaby się znajoma powierzchnia kasztanowej łupiny.
Gauche zazdrościł wielobarwnym ludziom tylko jednego – że potrafią mówić, że używają słów, jakby były one ich własnością. Jemu samemu, którego ułomne gardło nie było w stanie wydać żadnego dźwięku, wydawało się, że w słowach leży wszelka ludzka moc. Traktował więc słowa bardzo poważnie i z prawdziwym szacunkiem, zupełnie jakby w swej realności równe były rzeczom. Albo nawet jeszcze poważniej: jakby były czymś więcej niż rzeczami, które określają. Bo przecież samą rzecz ogranicza w końcu jej materialność i konkretność, a słowo jest jej czarodziejskim odbiciem, mieszkającym w świecie innym niż ten, który Gauche znał. Jakim? Tego nie potrafił nawet pomyśleć. Dla niego słowa były duszami rzeczy; poprzez owe dusze rzeczy kontaktują się z nami. Znając słowo – zna się rzecz. Wypowiadając słowo – ma się władzę nad rzeczą. Kiedy układa się i wiąże słowa z innymi słowami – tworzy się nowe układy rzeczy, tworzy się świat. Kiedy się kształtuje słowa, zabarwiając je uczuciem, naznaczając barwami nastroju, przydając im znaczeń, brzmień, muzyki – kształtuje się wszystko, co istnieje.
Największym marzeniem Gauche’a było móc powiedzieć kiedyś: „Jestem Gauche”, i w ten sposób wydobyć siebie z otchłani nieokreślenia. Dlatego stajnia, konie, jaskółki często były świadkami jego prób mówienia. Gauche otwierał usta i czekał, aż jakieś słowo wyleci przez nie na świat. Jeżeli coś osiągnął, to był to rodzaj charczącego wydechu, dźwięku bólu czy samotności, i Gauche nie wierzył, że może się w nim kryć klucz do świata.
A świat Gauche’a mieścił się między kłębami śpiących na stojąco koni i rósł w górę do nieszczelnych desek na dachu stajni, którędy wchodziło nocne, rozgwieżdżone niebo. Gauche wiedział, że jest ogromne. Pewnie opowiedziała mu o tym jakaś siostra i na zawsze już zaszczepiła w nim smutek. Przed zaśnięciem wpatrywał się w skrawek nieba, walcząc z ociężałością powiek, i widział, że gwiazdy nie są wcale nieruchome, że suną w jakimś sobie tylko znanym kierunku, żeby następnego wieczoru powrócić na to samo miejsce. Świat jest żywy, myślał sennie Gauche, oddycha tak samo jak konie, jak pies, jak on sam, a niebo jest brzuchem świata, poruszającym się regularnie w rytm tego powolnego oddechu. Rano już o tym nie pamiętał. Karmił zwierzęta, siodłał konie, sprzątał stajnię i przyglądał się ludziom, którzy znajdowali się w nieustannej podróży.
1
Markiz lubił przeglądać się w lustrach. W swoim dużym domu miał wiele pięknych kryształowych luster, którym pozwalał rozmieniać swoje życie na krótkotrwałe, przemijające obrazy.
Lustra w domu Markiza zawiesili przodkowie jego żony, która dostała ten dom w posagu. Portrety przodków wisiały teraz w hallu na dole, patrząc na świat żywych z niezrozumiałą pychą ludzi, których już nie ma. Za życia byli bardziej postawni, bo Markiz, żeby zobaczyć się w lustrze, musiał się lekko wspinać na palce. Lubił przyłapywać swe odbicie wtedy, kiedy zaaferowany czymś, zapominał o sobie i przestawał się kontrolować. Wówczas jego spojrzenie wymykało się spod powiek i pędziło ku najbliższej powierzchni lustra, spotykając tam samo siebie. Markiz nie był zadowolony. Kiedy oko spotyka swoje odbicie, widzi tylko oko. A gdzie jestem ja, gdzie moja odmienność, moja niepowtarzalność, moja samotność? Czy widzę siebie takim, jak widzą mnie inni? Czy to naprawdę ja? Najważniejsze dla Markiza było uchwycenie momentu, kiedy jest się szybszym niż własne odbicie, kiedy przyłapuje się je na chwilę przedtem, zanim ono powtórzy gest. Jest to tak krótka chwila, że prawie się jej nie zauważa. Ale na tym właśnie polega prawda lustrzanego odbicia, wszelkiego podwojenia – jest się wtedy bardziej świadomym swojej jedyności. To chwila, w której rodzi się moc.
Markiz dążył do osiągnięcia mocy. Żeglował niczym Ulisses po wzburzonych wodach życia, od portu do portu. A każdy następny był bogatszy w dobra, w prestiż, w sławę. I żaden nie był jego portem.
Pochodził ze średnio zamożnej rodziny hugenotów. Jego dziadek za zasługi dla króla Francji otrzymał tytuł szlachecki. Wtedy jeszcze Francja słynęła z tolerancji i nie przywiązywano większego znaczenia do kwestii Boga. Ojciec Markiza roztrwonił pieniądze i królewskie zaufanie. Popłynął przez ocean do kolonii, gdzie zamierzał założyć własną dynastię. Wrócił chory i przedwcześnie postarzały. Zmarł pewnej nocy, kiedy jego oddalony o kilkadziesiąt mil syn, studiujący w Paryżu, nie mógł zasnąć. Markiz nazwał to przeczuciem, bo wierzył w przeczucia, nie odróżniając ich zresztą od lęków. Nienawidził swojego ojca tak mocno, jak tylko synowie potrafią nienawidzić własnych ojców. Ale także go podziwiał. Podziwiał jego odwagę brania życia lekko i nieodpowiedzialnie, jakby to było majowe święto. Podziwiał jego siłę przebicia i łatwość pokonywania drogi w górę lekkim krokiem niedzielnego wędrowca. Podziwiał jego męskość i niezależność. I w końcu podziwiał to, że można nie zapuścić w życiu korzeni. Markiz już jako dziecko doskonale wiedział o kobietach ojca, z czym ten zresztą wcale się nie krył, w jakiś systematyczny, okrutny sposób znęcając się nad matką. Wtedy Markiz marzył, by świat pozwolił mu ojca zabić.
Można sobie wyobrazić, co czują dzieci, które pragną śmierci własnego ojca. Pragnął zupełnie świadomie, wyobrażając sobie dokładnie scenę, kiedy zadają mu śmiertelny cios. Można też zobaczyć, jak spuszczają potem oczy jeszcze pełne marzeń z nocy, żeby ojciec nie dostrzegł w nich bazyliszkowego spojrzenia. Nie wiadomo tylko, na jakich wyrastają dorosłych. Jakie dzieci płodzą, jak korzystają z własnego morza miłości? I czy z chęcią śmierci ojca wiąże się pragnienie śmierci świata? I w jaki sposób można zabić świat? Czy są na to sposoby?
Pierwszym sposobem zabicia świata stało się dla Markiza przejście na katolicyzm. Według wszelkich praw psychologii jako neofita stał się osobą głęboko religijną. To pozwoliło mu bez kłopotów ożenić się z córką królewskiego urzędnika i zamieszkać spokojnie w Paryżu w rodzinnym domu żony.
Żona Markiza była piękna, inteligentna i wkrótce do ich salonu ciągnęły wszystkie niepospolite umysły. Markiz zaczął pisywać poematy liryczne, potem pamflety polityczne, aż w końcu, pod wpływem swojego przyjaciela, pana de Chevillon, zajął się alchemią i naukami tajemnymi.
W czasach Markiza był to rodzaj filozofii totalnej, nadeszły bowiem czasy przełomu. W przeszłość odchodziła epoka ciasnej, krępującej swobody religii, nabrzmiałego od emocji mistycyzmu, a rodziła się epoka racjonalizmu, marmurowo-lustrzane królestwo rozumu. W czasach przełomu jedyne, co pozostaje, to unieść się wyżej, ponad zbyt proste podziały, i znaleźć język, który pozwoli określić jakąś trzecią drogę.
Pan de Chevillon był zasuszonym starcem, który mimo swojego wieku zachował wielkie wpływy. Bano się jego ciętego języka i jasnego, przenikliwego umysłu. Bywał na dworze. Kolejne kochanki króla uwielbiały go. Sam Król Słońce był łaskawie zainteresowany jego osobą, dopóki niewdzięczny pan de Chevillon nie zaczął zbytnio krytykować jego politycznych posunięć w złośliwych, krążących później w ręcznych odpisach pamfletach. Może to z tej przyczyny w życiu pana de Chevillon nastąpiła zmiana. Z jakichś niewiadomych dochodów kupił ogromny dom w Chateauroux i coraz mniej przebywał w Paryżu.
Ten zasuszony starzec traktował Markiza jak syna, którego nigdy nie miał. Dla Markiza zaś był on jakby odbitym w zaczarowanym lustrze ojcem. To, czego we własnym ojcu nie potrafił nigdy zaakceptować, w panu de Chevillon magicznie zmieniało swoje znaczenie, stawało się wysublimowane, a przez to mniej zagrażające. Nie było żadną tajemnicą, że Chevillon jest impotentem.
Fakt urodzenia syna przez jego piękną i delikatną żonę zbiegł się w czasie z wprowadzeniem Markiza w krąg Ludzi Księgi.
Było to sekretne towarzystwo wysoko postawionych osób; jednoczyła je idea czy przeczucie, że świat, w którym żyją i działają jako politycy bądź uczeni, w którym kochają i toczą małe prywatne boje, jest tylko namiastką prawdziwego. Tylko powierzchnią, pustym miejscem między literami na zapisanej karcie. Prawda, a więc Moc, a więc Bóg, jest gdzie indziej. Takie stwierdzenie to fundament każdej religii. Nie ma w tym nic niezwykłego, dla Markiza jednak, który stał się członkiem Bractwa dzięki ćwiczeniom, wyrzeczeniom i wtajemniczeniu, życie nabrało znamion Wielkiej Zmiany. Przestał przykładać szczególną wagę do życia rodzinnego. Wiedział z własnego doświadczenia i z nauk tajemnych, że nie daje ono całkowitego spełnienia. Nie nabywa się mądrości i mocy przez bycie dobrym mężem czy ojcem. Kiedy wyszedł na jaw romans jego żony z angielskim dyplomatą, zabolało go to tylko na początku. Krótkie bolesne ukłucie nawet nie w duszy czy w sercu, lecz gdzieś w okolicach żołądka. Potem poczuł ulgę. Spełniło się to, co życie zapisało mu sekretnym atramentem w rozdziale pod tytułem
„Miłość”. Teraz, gdy jego uczucie zostało wystawione na próbę, ogień wywołał ukryte litery: ziemska miłość bierze się z pragnienia bycia z drugim człowiekiem, żeby się nie bać, żeby móc się przytulić, żeby czerpać rozkosz z ciała, żeby zaspokajać egoistyczną potrzebę wydawania na świat nowych istnień do siebie podobnych. Ziemska miłość istnieje po to, żeby nie musieć się zmierzyć z Absolutem.
Piękna żona nie odeszła z angielskim dyplomatą. Była dobrze wychowaną katoliczką i obowiązywały ją twarde prawa Kościoła. Co Bóg złączył. Zresztą w tamtych czasach romans mężatki nie był znowu czymś tak niezwykłym. Nikt się nie gorszył. Ludzie wtedy kochali i oddawali Bogu cześć jak dzieci. Wierzyli, że miłość Boga jest bezwarunkowa.
Markiz także miewał inne kobiety. Były to zawsze przechodnie przyjaciółki jego wysoko postawionych znajomych. Piękne i pachnące kobiety, dobrze znające sztukę miłości. Utrzymywane w eleganckich mieszkaniach przy rue d’Espoir, dyskretne i czułe. Co jakiś czas wybuchały drobne skandale, które bulwersowały starsze panie i spowiedników dobrych rodzin. Markiz nigdy nie miał takich kłopotów. Te kobiety traktował jak jednorazową przygodę. Nie był też żadnym artystą w miłości. Szybko się podniecał, kładł się pośpiesznie i bez wdzięku na pachnące ciała, a potem kochał je krótko, tylko do chwili, kiedy wypływała z niego cała ochota. Nie lubił uwodzenia, dwuznacznych rozmów, aluzji, obiecujących uśmiechów. Ze swoją żoną sypiał regularnie, aż do czasu kiedy kolejny stopień wtajemniczenia wymógł na nim konieczność zachowania czystości. Po zdradzie żony nigdy już nie uwierzył, że jęk i spazmy jej rozkoszy mogą być czymś więcej niż jękami i spazmami rozkoszy. Zwykłej fizycznej, zwierzęcej przyjemności, która zamyka ludzi w więzieniu ciała.