Wreszcie któregoś dnia nie znaleźli ani gospody, ani żadnego schronienia na nocleg, i musieli rozłożyć się obozem między skałami. Patrząc w rozgwieżdżone niebo, zdali sobie sprawę, że są wyżej niż doliny, z których przyszli. Niebo stąd wydawało się bardziej namacalne i konkretne. Wyciągnąć rękę, kiedy się siedzi przy ogniu, i dotknąć płomieni tych innych, niebieskich ognisk!
Gauche nazbierał po drodze ziół: gałązek mizernej lawendy i liści dzikich porzeczek. Rozrzucił je kręgiem wokół obozu, żeby odstraszyć dzikie zwierzęta.
Długo nie mogli zasnąć. Niebo wyglądało jak naszywana cekinami kurtyna, która za chwilę ma się odsłonić, żeby rozpoczęło się wielkie kosmiczne przedstawienie.
W środku nocy Weronika poczuła na twarzy oddech. Otworzyła oczy i natychmiast oprzytomniała.
– Chodź – powiedział Markiz. Pomógł jej wstać i pociągnął ją za sobą poza zielną granicę bezpieczeństwa wokół obozu. Zatrzymał się przy pionowo stojącej skale i przyciągnął Weronikę do siebie. – Kocham cię, pani, i nawet nie wiesz, jak bardzo cię pragnę – powiedział i zakrztusił się tymi słowami. Jego ręka gorączkowo błądziła po włosach i twarzy Weroniki.
– Tak – szepnęła Weronika i poddała się chłodnym, wilgotnym pocałunkom. Szeptał jej do ucha słowa, których nie rozumiała. Jakieś wyjaśnienia, decyzje. Z bliska jego skóra pachniała, włosy w dotyku były inne, niż przypuszczała. Stał żywy tak blisko niej, ich oddechy mieszały się. Rósł w jej ramionach. Stawał się coraz większy i większy. Panował.
Odwrócił ją twarzą do szorstkiej ściany i przywarł do jej pleców i pośladków. Poczuła go w sobie bez zdziwienia, z tym rodzajem uległości, która otwiera na zawsze wszystkie bramy.
Idę do ciebie, idę do ciebie – powtarzał Markiz i poruszał się tak, jakby zdobywał szczyt, na którym znajduje się cel wszystkich podróży.
Weronika obudziła się jeszcze przed wschodem słońca. Ognisko zupełnie wygasło i lekki wiatr rozwiewał biały popiół dookoła. Markiz spał zwinięty jak kot, przygniatając jej suknię. Leżała na wznak, patrząc w szarzejące niebo. Potem znalazła zapach. Wyodrębniła go z woni powietrza, wyschniętych na słońcu skał, trawy i tamaryszku, ponieważ był ciepły. Nazwała go, zapamiętała i wzięła w posiadanie. Teraz już zawsze rozpozna go wśród innych i potrafi iść za nim. Ten mężczyzna pachniał inaczej niż wszystko, co przedtem wąchała. Był to zapach określony i jednoznaczny. Kiedy wiatr zmieszał go z zapachem popiołu, Weronice wydawało się, że jest w nim coś ostatecznego. Potem usnęła.
Poruszenie wśród rozbudzonych koni obudziło Markiza. Otworzył oczy i leżał przez chwilę, patrząc na rozkwitające na horyzoncie słońce. Czuł się słaby. Słabość płynęła z pustej przestrzeni, jaką pozostawiały oddalające się od siebie, dryfujące w nim wyspy.
Uniósł się na łokciu i spojrzał na śpiącą Weronikę. Była piękna, taka piękna. Miała w sobie złoto i miód, i uległość, która jest mocniejsza niż siła. Mogła prowadzić i wspierać, mogła swoją obecnością nadawać wszystkiemu sens. Mogła usprawiedliwiać i wybaczać, mogła koić i dodawać siły. Ale można też było się w nią zapaść i nie móc już nigdy wyruszyć dalej. Mogła, jak ogromna pszczoła, spijać całą energię i zmieniać ją w miód przyjemności. Mogła zatrzymać, zniewolić, ograniczyć i zamienić w zwierzę. Markiz wstał delikatnie i przetarł rękami twarz. Niespokojnie dotknął miejsca na piersiach, gdzie była schowana mapa. Wahał się przez chwilę, a potem ruszył pod górę. Minął konie i rozespaną twarz Gauche’a, przeszedł obok pionowej ściany wbitej w zbocze. Szedł szybko, tak jakby próbował uciec, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że chce wrócić, być przy niej, po prostu być. Gdzie popełnił błąd? Kiedy się zagapił, zamyślił i pozwolił, żeby widok tej kobiety tak zapadł mu w umysł? To musiało być wtedy, na początku, kiedy zobaczył ją wysiadającą z powozu. Pamiętał jeszcze ciemne włosy i jasne, żywe refleksy światła. Włosy wyglądały, jakby żyły własnym życiem. Może to te włosy tak go zaczarowały, że odważył się jej w końcu dotknąć i zagarnąć ją dla siebie. Może dlatego nie chciał czekać na kawalera zbyt długo. W Chateauroux niewiele brakowało, żeby uzależnił dalszą podróż od tego, czy ona z nimi pojedzie, czy nie. Teraz świat pełen był Weroniki, wszystko było Weroniką. Nie trzeba było już nigdzie wyruszać, wystarczyło wyciągnąć rękę.
Markiz czuł się boleśnie rozdwojony. Żył zawsze ze świadomością, że porusza się w ramach pewnego kontinuum, którego jednym biegunem jest moc płynąca z wyzwolenia się od własnych pragnień, a drugim – bezpieczeństwo, którego istotą było zawsze pragnienie. Kryła się w tym sprzeczność nie do obejścia ani zlekceważenia. Dotąd wyboru między tymi dwiema możliwościami dokonywało za Markiza samo życie. Zrezygnował z miłości w swoim małżeństwie, ponieważ ona zrezygnowała z niego. Może i mógł walczyć – tak się zawsze mówi, oglądając czyjeś życie z daleka, ale nie bierze się pod uwagę bólu, jaki sprawia zawód.
Markiz zbudował swojemu bólowi kapliczkę i pielęgnował go jak rzadką roślinę. Ból uwalniał go powoli od miłości do żony, ale czy uwalniał go od samego cierpienia? Cierpienie z powodu zawiedzionej miłości krępuje równie mocno jak sama miłość. Cierpienie jednak jest zupełnie czym innym – człowiek buntuje się przeciwko niemu, i taki bunt sprzyja próbom uzyskania kontroli nad sobą i mocy. Będę silny, będę wolny, mógł sobie mówić Markiz, poznałem już tajemnicę siebie samego, moje cierpienie i moją samotność, poznam tajemnicę natury, nieba i ziemi, bo wiem, że poprzez poznanie osiąga się siłę.
Taka była być może droga Markiza do wtajemniczenia. Jak baśniowy Jeździec na Ślimaku, posuwał się słowo po słowie, krok po kroku, dzień po dniu do drugiego bieguna kontinuum, widząc z coraz większą jasnością, że poznanie daje wolność, ale nie daje bezpieczeństwa. Im głębsze, tym więcej rodzi pytań i niepewności, tym bardziej zawieszone i umowne zdaje się ludzkie istnienie, tym mniej ważna jest różnica między życiem i śmiercią. I w tym właśnie tkwi moc.
Tej nocy moc zaczęła opuszczać Markiza. Najpierw wylała się z niego falą nasienia, a potem, kiedy spał, wyciekała z niego powoli niby woda z nieszczelnego dzbana. Markiz tracił swoją niewinność, i nie była to kwestia fizycznego zbliżenia z kobietą; to mu się przecież zdarzało już przedtem. Tracił niewinność przez to, że tę kobietę kochał, że chciał z nią pozostawać przez cały czas, przyglądać się jej i być przez nią oglądany, poznawać ją, wejść w jej świat, mieć z nią dzieci. Idąc dalej pod górę, Markiz zaczął przeczuwać, że sam dla siebie stał się przeszkodą w dotarciu do Księgi. I że na dodatek jakaś obca siła odebrała mu tę jego umiejętność kontroli, umiejętność, z której kiedyś był tak dumny. Spojrzał z góry na obóz, na małe figurki koni i poruszającego się między nimi Gauche’a, na śpiącą Weronikę i siebie samego leżącego obok niej. Z tej odległości ów widok można było wziąć za kolorową, ale martwą ilustrację, obraz malowany ręką wrażliwego pejzażysty, który postaci ludzkie umieszcza w krajobrazie tylko dla ozdoby. Patrząc w dół, Markiz zrozumiał, że stanął przed wyborem, a ponieważ wierzył, że poważnych wyborów nie dokonuje się nigdy samemu, odwrócił się i wspinał dalej, uwalniając stopami drobne kamyczki, które z szemrzącą skargą toczyły się w dół.
13
Następnego dnia wieczorem dojechali do ściśniętego między górami miasteczka. Było w nim coś dziwnego. Pozamykane na głucho drzwi i okiennice, nieczynne dwie kolejne oberże. Wreszcie spotkali ponurego mężczyznę, który popatrzył na nich jak na duchy. Od niego dowiedzieli się, że miasteczko nazywa się Montrejeau i że od kilku dni panuje tu zaraza. Mężczyzna dał im do zrozumienia, żeby nie spodziewali się ciepłego ani w ogóle jakiegokolwiek przyjęcia. Ludzie bali się i nie wychodzili z domów. Radził im przenocować gdzieś poza miastem i jak najszybciej jechać dalej.
Mimo że konie były zmęczone i ledwie powłóczyły nogami, zdecydowali się minąć miasto. Byli głodni i zmarznięci.
Tego dnia Gauche zauważył subtelną zmianę, jaka nastąpiła po nocy spędzonej w górach. Nie znał faktów. Nie widział Weroniki i Markiza wychodzących poza obóz ani tego, jak wracali – objęci i nieobecni. Zresztą chyba nie zrozumiałby tego. Nie wiedział dokładnie, czym jest mężczyzna i kobieta, i co znaczy to, że szukają w ciemnościach miejsca, żeby się złączyć. Wyczuwał tylko, że przepaść między ludźmi i zwierzętami nie jest tak wielka, jak zwykło się sądzić. A jeżeli nawet rozumiał, czym może być miłość między ludźmi, to pewnie przypisywał jej te same cechy co pieszczotom koni i nagłemu odchodzeniu od zmysłów jego żółtego psa.
Teraz jednak wiedział, że coś się dzieje. Zauważał długie i ciężkie spojrzenia Markiza rzucane na jadącą obok konno Weronikę. Widział ich radosne zmieszanie, kiedy napotykali nawzajem swoje spojrzenia, i to, z jakim trudem odrywali je od siebie. Gauche prawie czuł tę siłę, która sprawiała, że ich konie szły teraz wolniej i zawsze blisko. W milczeniu jadących na nich ludzi słyszał pytania, a w wypowiadanych przez nich pytaniach już zawarte były odpowiedzi. W nagle okazywanej troskliwości Markiza tkwiła świadomość władzy. W uległym przyjmowaniu tej opieki przez Weronikę także tkwiła świadomość władzy, ale władzy innej, bardziej ukrytej.
Tego dnia kilka razy przekraczali jakąś płytką, kamienistą rzekę i robili wtedy mały postój. Na takim postoju pewien gest Markiza niezwykle mocno podziałał na Gauche’a. Markiz dotknął Weroniki w taki sposób, że dotyk jak echo rozszedł się falami w powietrzu. Gauche znalazł się w zasięgu tego echa i jego ciało zadrżało. W następnej chwili cały stał się pragnieniem takiego dotyku. Gauche przez przypadek dostał się w zasięg miłości i pożądania tych dwojga, i poczuł się z nimi związany na zawsze. A ponieważ niemy chłopak nie doświadczył różnicy między kobietą a mężczyzną i sam nie był do końca ani jednym, ani drugim, pokochał ich od chwili tego gestu całym swoim pragnieniem miłości. Oddał im to, co zwykle dzieci ofiarowują rodzicom, czyli bezgraniczne zaufanie i największy podziw. I oczekiwanie, że ten czuły, drobny gest będzie się powtarzał w nieskończoność, dając pewność, że w świecie istnieje harmonia głębsza niż ta, której jest w stanie doświadczyć rozum.
Tak więc Gauche stał się jedyną sprzyjającą tej niespodziewanej miłości osobą. Jedyną, bowiem i Markiz, i Weronika wzbraniali się przed nią. Wystawili do udziału w niej tylko część siebie samych, a cała reszta pozostawała w ukryciu, tłumacząc i wyjaśniając sobie to, co się dzieje na zewnątrz.
Miasteczko zniknęło w dole za kolejną skałą. Droga zamieniła się w kamienistą ścieżkę i Markiz zaczął się niepokoić, że zabłądzili. Kiedy koń niebezpiecznie się potknął i zrzucił Weronikę, Markiz zarządził postój. Noc była bardzo zimna i musieli powyciągać z toreb śpiwory i koce. Gauche zgrabiałymi rękami próbował rozpalić ognisko, ale trawy i gałązki drobnych krzaczków tylko się tliły, nie dając ognia. Wtedy w ciemnościach, niemal nad ich głowami, Weronika wypatrzyła coś niezwykłego.
Na zboczu góry, w zupełnie niespodziewanym miejscu, stał niewielki kamienny dom. Wydawało się, że jest ogromnym jaskółczym gniazdem i utrzymuje się przy pionowej skale tylko dzięki jakimś czarom. Nie był oświetlony i w mroku niewiele różnił się od skały. A jednak z komina snuł się dym i właśnie dlatego Weronika spostrzegła dom. Dym był nieco jaśniejszy niż niebo, jakby odbijał w sobie światła gwiazd.
Wzięli konie za uzdy i powoli, krok za krokiem, ruszyli pod górę ścieżką tak wąską, że z ledwością mieściły się na niej stopy dorosłego człowieka.
Drzwi otworzyła otyła kobieta ze świecą. Nie powiedziała nic, tylko cofnęła się w głąb domu i zawołała coś niezrozumiale. Po chwili w krąg światła bijącego od świecy wszedł stary, niski mężczyzna w przekrzywionej, niechlujnej peruce. Otworzył szerzej drzwi i mamrotliwie zaprosił ich do środka.
– Tak, tak, domyślam się. Zaraza w mieście, nie ma noclegu, a wy zmęczeni drogą. No cóż, trzeba odwagi albo braku rozumu, żeby dotrzeć tu w nocy. Proszę wejść, jestem, naturalnie, zawsze rad gościom. Konie będą musiały zostać przed domem. Nie mam stajni.
Markiz próbował jakoś wyjaśnić ten ich nagły najazd, lecz wyglądało na to, że stary nie słucha.
– Jutro – powiedział. – Jutro sobie opowiemy to i owo. Kobieto, przygotuj szlachetnym państwu pokój, a ty, młodzieńcze, będziesz spać w kuchni. Czy nie ma w tym domu więcej świec, kobieto?
Delikatnie popchnął ich w kierunku otwartych drzwi do pomieszczenia z lewej strony. Kobieta, rzuciwszy na staroświeckie, wbudowane w ścianę łoże parę koców czy może skór, wycofała się tyłem i zniknęła w sieni, zabierając świecę. Weronika po omacku dotarła do łóżka.
– Jesteśmy naprawdę bardzo wdzięczni… – zaczął Markiz, ale stary mu przerwał.
– Jutro opowiemy sobie to i owo, teraz życzę państwu dobrej nocy. Bez snów – powiedział wychodząc.
Wszystko to stało się tak szybko, że nie zdążyli się przyjrzeć ani gospodarzowi, ani jego domowi. Gauche zniknął, pewnie poszedł czy też zaprowadzono go do kuchni.
W pokoju pachniało kamieniem i wilgocią, a ciemność była doskonale nieprzenikniona i chłodna jak atłas. Weronika odnalazła palcami usta Markiza. Kochali się na wilgotnych pledach szybko i gwałtownie, jakby ta dziwna noc miała się zaraz skończyć. Zasypiając Markiz przypomniał sobie nie rozjuczone konie przed domem, ale nie znalazł w sobie dość siły, żeby cokolwiek zrobić. Zmieszane ciepło dwóch ciał tworzyło bezpieczną enklawę, kokon, chroniący przed niezbadanymi wpływami nocy.
Rano zostali poproszeni na śniadanie na taras, który znajdował się po niewidocznej ze ścieżki stronie domu. Zaproszono także Gauche’a. Stał tam pusty stół nakryty białym obrusem, zbyt chyba długim, bo majtał się po ziemi. Mimo osłonięcia także od strony góry na tarasie wiał ostry, górski wiatr, w którym czuć było śnieg i zimę. Chwilami podmuchy były tak silne, że obrus trzepotał niespokojnie, jakby razem ze stołem chciał ulecieć w chłodne niebieskie niebo. Krzesła ustawiono z każdej z czterech stron stołu, daleko od siebie. Usiedli po trzech stronach, a po chwili zjawił się gospodarz z talerzem sera i chleba, i butelką oliwy. Był nieporządnie ubrany w coś, co mogło przypominać staromodny, czarny surdut. Z rękawów wystawały podarte koronkowe mankiety. Ciemna, potargana peruka zsunęła mu się na jedno ucho.
– Czym chata bogata – powiedział i sam zabrał się do jedzenia. Weronika spojrzała porozumiewawczo na Markiza.
– Jesteśmy niezwykle wdzięczni za gościnę. Najwyższy czas się przedstawić – odezwał się Markiz i grzecznie wstał z krzesła, chcąc dokonać prezentacji.
– Doprawdy jestem zaszczycony. Ja nazywam się Delabranche, co wam zapewne i tak nic nie mówi – powiedział gospodarz, maczając chleb w oliwie i zagryzając serem.
– Za to wiem, kim wy jesteście, moi mili, i dokąd się wybieracie. Sierra del Cadi, czy nie mam racji? Tak, tak, do Hiszpanii. W Hiszpanii żyje się właściwie po to, żeby kochać. We Francji zaś kochać – to gadać o miłości. Tak, tak, święta racja.
Wiatr wciąż się wzmagał i trzeba było mówić bardzo głośno, żeby się wzajemnie słyszeć. Markiz odchrząknął i prawie krzyknął:
– Jak to się stało, że znacie, panie, cel naszej podróży i… i…?