Podróż ludzi Księgi - Tokarczuk Olga 4 стр.


Pan de Berle dość jawnie jął manifestować złość. Nigdy nie mógł zrozumieć sposobu życia czy może rodzaju energii, która towarzyszyła d’Albiemu od zawsze i wybuchała naokoło szalonymi fajerwerkami Godzinne już spóźnienie kawalera dawało się wytłumaczyć tylko powodzią, pożarem albo huraganem. Dzień jednakże był piękny. Ciepły podmuch wiatru przyniósł zapach gotowanego jedzenia i mężczyźni poczuli się głodni. Usiedli przy stole na ganku, tak żeby przed sobą mieć widok na drogę z Paryża. Był niewielki ruch: jakiś sunący powoli chłopski wóz, grupa robotników sezonowych, stara kulejąca kobieta z koszem na plecach. Niebo nad Paryżem miało bladoniebieski kolor przeszłości. Markiz czuł, że cokolwiek by się stało, nie można już tam wrócić. Podróż się zaczęła i teraz liczy się tylko cel. Nie były ważne plany, oczekiwania i ludzie, którzy je tworzyli. W pewnym sensie nieważne było nawet, że w ogóle k t o k o l w i e k jechał. Podróż istniała już w umyśle Markiza i dlatego trwała. A zatem Markiz nie niepokoił się tak bardzo jak de Berle. Wyobrażał sobie, że po prostu zjedzą spóźnione śniadanie i ruszą dalej, nie przejmując się zbytnio nieobecnością kawalera. W tym duchu rozmawiał podczas posiłku z panem de Berle, ale ten, z zasady przeciwny rzeczom, które wykraczają poza przyjęty plan, chciał wracać. De Berle argumentował tę decyzję w sposób dla siebie dość charakterystyczny: że może to być ostrzeżenie, znak, przestroga. Markiz popatrzył na niego przeciągle, gdy jednak za chwilę okazało się, że ich stangret słania się na nogach i wymiotuje, zaniepokoił się. De Berle, grzebiąc w torbach w poszukiwaniu mięty i proszku węglowego, nabrał pewności, że oto otrzymali drugie ostrzeżenie. Można by przecież zawrócić do Paryża, dowiedzieć się, co się stało z kawalerem, nająć nowego woźnicę i jechać jutro, pojutrze, wtedy, kiedy zacznie działać nowy p l a n.

Markiz słuchał pana de Berle nieuważnie, bo przyglądał się teraz kobiecie, która właśnie wysiadła z powozu i poprosiła oberżystę o kubek wody. Wachlowała się nerwowo i miała wypieki na twarzy. Markiza urzekła pewna płochliwość jej ruchów i zarazem konkretność ciała, które wydobyte teraz z cienia przez ostre promienie słońca, wydawało się większe i mocniejsze. Patrzyła co chwila na drogę do Paryża i Markiz miał wrażenie, że dostrzega w jej oczach narastającą panikę. Nie było to tak zupełnie zwyczajne. Młoda, dobrze ubrana kobieta, paryżanka („Dlaczego jej nie znam?” – pomyślał Markiz), samotnie wyczekująca kogoś na przedmieściu… Dopiero teraz, doznawszy jakiegoś nieskończenie krótkiego olśnienia, połączył te wszystkie fakty w jedno i zrozumiał, że ma przed sobą słynną kochankę kawalera, o której ten opowiadał wszem i wobec, prosząc o szczególną dyskrecję. Miał się podobno z nią żenić, co wszyscy jego przyjaciele uznali za kolejne posunięcie w nie kończącej się grze z ojcem. Markiz poczuł nagły przypływ sympatii dla przybyłej. Pocierał dłonią srebrną gałkę swojej laski, wahając się, czy nie podejść do kobiety i nie zacząć rozmowy. Ona spostrzegła, że na nią patrzy, i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Markiz uśmiechnął się i skłonił lekko. Speszona, odwzajemniła ukłon skinieniem głowy i, patrząc w ziemię, wróciła do powozu.

Przez długi czas nic się nie działo. Upał rósł z minuty na minutę i wydawało się, że nic nie jest w stanie zburzyć panującego bezruchu. Po jakimś czasie na podwórku oberży „Pod Cesarzem” pojawił się jeździec. Przygalopował z Paryża na zziajanym koniu tak szybko, że zauważyli go dopiero, kiedy mijał bramę. Podjechał prosto do powozu Weroniki, żeby podać jej list. Był to spocony chłopiec w mundurze; z pewnością nie miał jeszcze dwudziestu lat. Nie czekając, aż Weronika skończy czytać, podszedł do Markiza i de Berle’a, podając im kartkę od kawalera, i powiedział, że d’Albi rano się pojedynkował i został przyłapany na gorącym uczynku. Markiz wiedział, że Król Słońce karze pojedynkowanie się wśród szlachty z całą surowością i nie dba o to, jak wysoko postawieni są ludzie załatwiający w ten sposób swoje honorowe sprawy. Kompromitujący proces, skandal, nawet banicja. Dlatego Markiz zrozumiał natychmiast, że kawaler d’Albi nie zjawi się ani dziś, ani w ciągu najbliższych dni. Kawaler liczył jednak, jak pisał, na wyjątkowe szczęście i na skuteczność interwencji swojego ojca. Prosił o zaopiekowanie się „panną Weroniką” i poczekanie na niego w Chateauroux u Chevillon’a, gdzie i tak planowano dłuższy postój. Był pewny, że pojawi się tam przed dziesiątym września. Co pisał kawaler w liście do Weroniki, Markiz nie wiedział. Siedziała nieruchomo z twarzą ukrytą w dłoniach.

– Wracamy – powiedział spokojnie de Berle.

To dziwne, ale Markiz wbrew własnemu rozsądkowi wierzył, że d’Albiemu się uda. Bywało tak już wielokrotnie, ponieważ d’Albi był urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Bóg kochał kawalera i okazywał mu to. Tworzył wokół niego rodzaj bezpiecznej bańki i sprawiał, że wszelkie kłopoty i przeciwności losu ledwie go muskały. Kawaler miał szczęście w kartach i u kobiet, wygrywał zakłady i w jakiś niewytłumaczalny sposób unikał popadnięcia w długi. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Markiz musiał jeszcze przekonać o tym de Berle’a, traktując całą sprawę z kawalerem jako drobny, nieistotny szczegół, lekką modyfikację planu. Pojadą tylko do Chateauroux, nigdzie dalej. Jeżeli kawaler się nie zjawi, wrócą. Tę kobietę zabiorą ze sobą jedynie ze względu na prośbę kawalera, uważając ją bardziej za bagaż niż za żywą osobę. Przecież to nie jest dama. A zresztą Chevillon na nich czeka!

De Berle zgodził się w końcu. Czy nie tak zaczyna się większość podróży? Że już kupione bilety, spakowane rzeczy, wysłane telegramy? Gdyby wiedział o tym pojedynku wcześniej, wtedy gdy wstawał z łóżka, zostawiając w nim swoją ciężarną żonę, albo gdy całował śpiące dzieci, nigdy nie wyszedłby z domu. Może rzeczywiście, zgodnie ze słowami Markiza, wszystko dzieje się tak, jak ma się dziać? Ale czy wtedy mamy na cokolwiek jakiś wpływ? – pomyślał de Berle z lękiem.

Zgodziła się też Weronika. Zgodziła się z rozpaczy i rozczarowania, które odebrały jej zdolność jakiejkolwiek decyzji. Ten uprzejmy mężczyzna w zielonym surducie ujął ją ciepłym zainteresowaniem, brakiem pytań i zasugerowaną obietnicą opieki. A przede wszystkim był przyjacielem jej ukochanego kawalera, co dawało mu nad nią swego rodzaju władzę.

Kiedy przyniesiono oba kufry, Weronika odprawiła swój powóz z powrotem do Paryża. Spojrzała jeszcze raz w stronę miasta i upewniła się, że robi dobrze. Nie mogła już do niego wrócić, nawet jeżeli wciąż jeszcze pozostawał tam jej kochanek. Powrót oznaczałby przebudzenie się ze snu w rzeczywistości pustej i strasznej.

Był jeszcze problem stangreta. Ten, z którym przyjechali, był najwyraźniej chory; zdecydowano się powozem Weroniki odesłać go do domu. Wprawdzie Markiz chciał powozić sam, ale za to pan de Berle nie chciał za nic w świecie zostać w powozie tylko z „tą kobietą”. Zastanawiali się, co począć, i wtedy oberżysta zaproponował im długowłosego chłopca, któremu wcześniej przyglądała się Weronika. Zachwalał jego świetną znajomość koni i małe wymagania. Kiedy Markiz zapytał go o imię, a chłopiec nie odpowiedział, oberżysta dodał spiesznie, że chłopiec jest niemową. Ale po co woźnica ma mówić? Można traktować to nawet jako zaletę: nie będzie mógł powtórzyć nic z tego, co usłyszy czy zobaczy, pomyślał Markiz. Chłopiec przenosił przejęty wzrok z twarzy na twarz, chcąc nadążyć za rozmową. Nie bardzo rozumiał, dokąd i po co ma jechać. Wiedział tylko, że każą mu się zająć końmi, a nagrodą będzie wyjazd z tego miejsca, gdzie utknął w swoich wędrówkach. Podobały mu się konie i elegancka pani. Podobał mu się także widok z kozła – o wiele rozleglejszy niż z ziemi. W końcu Markiz klepnął go z sympatią w ramię i kazał biec po rzeczy.

– Należy się osiem sous – przypomniał oberżysta. – A na chłopaka wołamy Gauche.

Czterokonny, czarny powóz ruszył na południe, wzbijając w gorące powietrze tumany kurzu. Chłopiec na koźle zdjął kubrak i wystawił do słońca chudą pierś. Za powozem, żółty jak kurz na drodze, biegł jego pies.

5

Każda podróż zaczyna się od stanu, który można by określić jako zachłyśnięcie się przestrzenią. Ciało ledwie zauważalnie drży z podniecenia, w głowie się kręci od mijanych krajobrazów. Dopiero po dłuższej chwili człowiek wyrwany dobrowolnie lub siłą okoliczności z miejsca, w którym żył, wraca do tego, co zostawił za sobą. Ludzie identyfikują się z miejscem, gdzie zapuszczają korzenie, jakby życie bez tego wrastania w ziemię było tylko namiastką, czymś bez znaczenia. Jednakże wraz z pozostawianiem za sobą mijanych kamieni milowych przeszłość, zmaterializowana w konkretne miejsca, blednie i coraz częściej zamazywana bywa tym, co rozpościera się przed oczami. Droga z koleinami wyżłobionymi kołami wozów, przydrożne studnie, obcy ludzie, kapliczki świętych ustawione na rozstajach, wsie widziane z oddali, ogromna przestrzeń rozpięta na trzech wymiarach ziemi, horyzontu i nieba.

Na początku podróży nie tyle ważny jest cel, co samo przesuwanie się w przestrzeni i czasie. Myśl ma wtedy tyle miejsca, że może leniwie płynąć, a wzrok prostuje się na rozległym krajobrazie niczym płatki rozkwitającego maku. Krawędzie niepokojów i lęków stają się jakby łagodniejsze, jakby umowne. Świat widziany z poruszającego się punktu wygląda na bardziej harmonijny i ostateczny w swym kształcie.

A jednak podróżowanie jest najgłębszym doświadczeniem przemijalności i zmiany oraz nieprzywiązywania się do szczegółu. To właśnie cecha, szczegół, jest sednem bezruchu, bo istota rzeczy ciągle się zmienia. Sytuacje z przeszłości, oglądane oczami podróżnego, często odkrywają nowe znaczenia. Podróżujący ludzie stają się mądrzejsi nie tylko dlatego, że wciąż doświadczają nowych widoków i zdarzeń, ale przez to, że sami dla siebie stają się mijanym pejzażem, na który można popatrzeć z kojącego dystansu. Dostrzega się wtedy więcej niż szczegóły. Ich układ nie wydaje się już ostateczny i jednoznaczny. Zmienia się w zależności od punktu widzenia.

Jazda czarnym, zakrytym powozem w czasie upału może także stać się piekłem. Gorąco zawisa nieruchomo i pokrywa odsłoniętą skórę rąk i twarzy warstewką śliskiego potu. Małe okienka powozu i niewielka prędkość na wyboistej drodze nie dają upragnionego przewiewu.

Rozmowa nie kleiła się pewnie z powodu duchoty i upału. Obaj mężczyźni przyglądali się Weronice ukradkiem. Byliby pewnie zdjęli ze spoconych głów peruki, gdyby nie ta kobieta, podrzucona im przez zbieg okoliczności.

Weronice nie przeszkadzało, że jest obserwowana. Była przyzwyczajona do takich spojrzeń. Patrzyła przez okno, gorączkowo rozmyślając o kochanku. Myśli powtarzały się, wracały te same wspomnienia, aż w końcu rozmyły się w nieostry strumień obrazów i Weronika usnęła. Po drugiej stronie obrazy stały się chaotyczne i męczące.

Śniła, że zapomniała imienia jakiejś niezwykle dla siebie ważnej osoby. Ta osoba stała gdzieś blisko, za drzwiami, za ścianą, w oczekiwaniu aż wypowiedziane imię pozwoli jej wejść i zostać. Weronika z trudem przypominała sobie imiona wszystkich znanych jej mężczyzn, lecz żadne z nich nie było właśnie tym. Imię ojca, brata, znajomego z ulicy, pierwszego kochanka, imiona dziesiątków przyjaciół. Szukała chociażby pierwszej litery, chciała je z czymś skojarzyć, ale jej pamięć zacięła się jak klucz w zardzewiałym zamku. Czas płynął i pogarszał sytuację. Nie mogła nic zrobić.

Wydawało jej się, że koszmar trwa długo, ale kiedy oprzytomniała, stwierdziła, że sen trwał zaledwie kilka minut. Zaraz rozmył się i wsiąkł gdzieś pod powieki. Gdyby ją teraz zapytano, co jej się śniło, nie potrafiłaby odpowiedzieć.

Tymczasem za oknem skończyło się wszystko, co mogło przypominać Paryż. Zaraz za rogatkami stolicy zaczynała się prowincja i wszystko zdawało się mniejsze, gorsze, bardziej zaniedbane. Zaraz też zmienił się język. Spotkany podczas kilkuminutowego postoju chłop mówił jakimś śmiesznym, zniekształconym dialektem. Francuski obowiązywał tylko w Paryżu.

Postanowiono nie zatrzymywać się po drodze na dłużej i jechać prosto do Angerville. Powóz przystanął jeszcze tylko raz i chłopiec-woźnica wziął na kozioł zmęczonego psa.

– Co sądzicie o tym chłopcu? – zapytał Markiz, kiedy ruszyli dalej.

– Nie wygląda na szczególnie rozgarniętego – odpowiedział de Berle.

– Trzeba koniecznie wynająć woźnicę w Angerville – postanowił Markiz.

Markiz czuł się odpowiedzialny za tę wyprawę. Przygotował się do niej dużo wcześniej, wiedząc, że nie może liczyć w sprawach organizacyjnych ani na pozbawionego wyobraźni de Berle’a, ani na nieprzewidywalnego w swych poczynaniach kawalera (czy nie miał racji?), ani też na zniedołężniałego Chevillon’a. Z radością zresztą wziął na siebie ten obowiązek. Lubił robić zarówno konkretne rzeczy, jak i układać plany, które potem z nieugięta konsekwencją realizował punkt po punkcie. Teraz jednak był zbity z tropu. Od początku nic nie układało się tak, jak powinno. Pojedynek kawalera, nieoczekiwany prezent w postaci jego utrzymanki. Potem woźnica, który nagle ciężko się rozchorowuje, i w jego zastępstwie nierozgarnięty chłopiec-niemowa. Markiz jednak nie byłby tym, kim się stał, gdyby oprócz umiejętności planowania zdarzeń i układania ich w konsekwentne, logiczne ciągi, nie posiadał plastycznego zmysłu podporządkowywania się zdarzeniom, które planował ktoś potężniejszy od niego.

– Jeżeli coś się wydarza samo z siebie, z przypadku, to jest to wyraz boskiej woli – powiedział półgłosem do de Berle’a, ale de Berle był innego zdania.

– Można na to patrzeć jak na ostrzeżenie. Każda zmiana planów już na początku jest właśnie najniebezpieczniejsza. To tak jak w geometrii – odchylenie od prostej, niewielkie na początku, później staje się już nie do naprawienia.

De Berle’a opadły złe przeczucia. Myślał o twardym, gładkim i już naprawdę dużym brzuchu żony, i o tym, że tym razem mogą być jakieś komplikacje. Myślał o pozostawionych interesach. Myślał o znakach, które zawsze dawał mu Bóg i które, jak mu się wydawało, nauczył się rozpoznawać. Był na siebie zły, że myśli w ten sposób, bo jeszcze nie przyznał się sam przed sobą, że nie chce jechać dalej, że od początku uważał ten pomysł za szalony. Czy nie wystarczy, że finansuje tę wyprawę? Teraz szukał pretekstów, by wytłumaczyć się przed sobą z nagłego odpływu entuzjazmu.

Przypomniał sobie swoje dzieci: gromadka istnień, w których mieszały się cechy jego samego i jego żony. A teraz urodzi się jeszcze jedno. Jakie? Słońce i Wenus będzie miało w znaku Panny. To dobry znak, pracowity i konkretny. Jeżeli przyjdzie na świat chłopiec, można liczyć na pomoc w interesach. Jeżeli dziewczynka, zostanie w przyszłości świetną panią domu. Skromną, pracowitą, może trochę przyziemną, ale kobiecie nie jest potrzebne bujanie w obłokach. Gdyby tak spłodzić tyle dzieci, myślał, żeby każde z nich miało Słońce w innym znaku, wtedy w domu byłby cały Zodiak. Można by badać różne między nimi zależności i stanowiłoby to z pewnością doskonały materiał do doświadczeń. Siedzieć w chłodnej bibliotece, pić sok z pomarańczy, zapisywać w porubrykowanych księgach swoje obserwacje. De Berle znalazł się myślami w domu i krążył teraz po jego pomieszczeniach, czując prawdziwy wstręt do trzęsącej się w upale karety.

– Czy nie uważasz, że za dużo nieprzewidywalnego, jak na początek? – zapytał Markiza szeptem, bo siedząca przy nim „ta kobieta” (tak o niej myślał) znów zasypiała.

– Moglibyśmy zostać w Paryżu… poczekać…

Markiz uśmiechnął się i rozparł wygodnie na siedzeniu. Ruchem głowy wskazał słońce, które niby złoty pająk zaczynało powoli opuszczać się ku horyzontowi.

– Tak się cieszę, że wreszcie jedziemy – rzekł, jakby w ogóle nie słyszał tego, co powiedział przyjaciel.

Szkoda, że nie wiadomo, w jaki sposób dzieją się rzeczy. Czy wynikają jedna z drugiej według jakichś trudnych do ogarnięcia prawideł? Czy są jak mniejsze pudełka, które wyjmuje się z większych, a te z jeszcze większych? Czy rządzą nimi siły zależne tylko od boskiej, nieprzewidywalnej dla człowieka woli? A może nie ma między nimi związku, może dzieją się, jak chcą, przypadkowo i chaotycznie, przecząc same sobie i łudząc ludzi swą pozorną logiką?

Назад Дальше