Weronika przysunęła się bliżej obrazu i patrzyła uważnie na kobietę.
– Ta księżniczka nie wygląda wcale na więzioną. To ona więzi smoka. Taki smok nie mógłby nikomu zrobić krzywdy. Już raczej ten rycerz.
– Tak, ma pani rację – wtrącił de Berle. – Bo też ten obraz nie jest wiernym przedstawieniem legendy. To tylko wariacja artystyczna na jej temat. Skąd pan ma ten obraz, panie de Chevillon?
– Przywiozłem go z Włoch. Ma ponad dwieście lat. To Uccello. Wrócili do stołu. Czarny służący dolał wszystkim wina.
– Wyśmienity trunek – powiedział Markiz. Upił łyczek i długo trzymał go w ustach smakując. – Wymowa tego obrazu jest dla mnie dość jasna. Otóż smok, jako symbol grzechu, specjalnie stara się nie sprawiać groźnego wrażenia. Ale jest groźny. Spójrzcie, jak wygląda księżniczka. Jest poddana władzy smoka, śni pogrążona w złudzeniach. Smok-szatan sprawił, że dobrowolnie stała się niewolnicą grzechu. Nie potrafi już odróżnić dobra od zła, wolności od zniewolenia. Jest tak blada, jakby była chora na grzech. Nie wita wybawienia z radością, jest oszołomiona. Nie wystarczy zniszczyć grzechu, trzeba się od niego uwolnić wewnętrznie.
– Człowiek pochodzi od Boga i w jego naturze nie ma grzechu – powiedział Chevillon. – Grzech pochodzi z zewnątrz, z równie potężnego jak królestwo boże królestwa ciemności. To szatan zasiewa w nas i grzech i zło, a my poddajemy mu się w chwili słabości. Ten obraz mówi o czymś zupełnie innym…
– Wydaje mi się, że jest pan w błędzie – wtrącił niegrzecznie de Berle. – Zło tkwi w naszej naturze od popełnienia przez pierwszych rodziców grzechu pierworodnego. Oni przekazali go nam razem z krwią, którą dziedziczymy. Tak mówi Pismo. Szukanie innych uzasadnień zła jest grzechem. Naszym obowiązkiem jest zniszczyć zło w sobie samym i w świecie, wydać mu walkę na śmierć i życie, tak jak to zrobił święty Jerzy.
– Czy nie sądzi pan jednak, że możliwy jest jeszcze inny sposób radzenia sobie z tą naszą ułomnością, bez względu na to, skąd się ona bierze? Grzech to przecież ciemna, mroczna strona naszej natury. Można tę ciemną stronę nauczyć dobra, wynieść do Boga i oswoić, tak jak ta kobieta oswoiła smoka.
– Nawrócić Szatana! – wykrzyknął de Berle. – Toż to przecież sprzeczność sama w sobie.
– Być może Bóg, stwarzając ludzi, obdarzył ich misją dążenia ku dobru poprzez doskonalenie się, a tym samym ignorowanie podburzeń Szatana, nie zaś poprzez walkę. Walka ze światem to walka z samym sobą. Każda przemoc jest orędziem Szatana, to krzywda, śmierć, ogień i tortury. Walka – jak wojna – nie może być dobra. Zabijanie jest zabijaniem.
– Ale czy walka w zbożnym celu nie bywa słuszna? – zapytał ostrożnie Markiz.
– Jeżeli przyjmiemy, że tak, to musimy przyjąć również, że cel uświęca środki
– odparł de Chevillon. – To oznacza błędne koło. Ściganie ludzi, jakby byli dzikimi zwierzętami, wypędzanie ich z domów i z kraju, malowanie na drzwiach innowierców znaków zarazy, tworzenie gett. Nie. Wierzę, że człowiek ma Boga w sobie i że do każdego przemawia On w inny sposób.
Weronika wróciła do swojego pokoju oszołomiona. Może tak podziałało na nią wino, może zmęczenie, rozmowy, ten dziwny obraz. Uklękła przy łóżku, próbując się modlić, ale nie mogła się skupić. Przez głowę przesuwały jej się obrazy z minionego dnia: kolorowe kobierce kwiatów, kobieta ze smokiem, kropki na jego skrzydłach, poruszające się usta Markiza, umięśnione nogi służącego. Rozebrała się i naga wsunęła w chłodną pościel. Patrzyła w ciemność i wydawało jej się, że nie jest już tą samą osobą. Że coś się w niej zmieniło, że nie jest w sobie, ale gdzieś na zewnątrz. Dotknęła palcami skóry na twarzy i przez chwilę miała wrażenie, że dotyka twarzy nie swojej, lecz obcej, choć równie dobrze znanej. Zdumiała ją gładkość policzka. Zdziwiła się, że ta twarz to nie twarz Markiza.
Gauche nie miał ochoty spać. Bał się, że kiedy się obudzi, znajdzie się znowu w stajni na Saint-Antoine. Siedział skulony na łóżku i muskał palcami aksamitną narzutę. Czuł się tak przepełniony miłością i wdzięcznością dla tych ludzi, którzy zabrali go ze sobą, że mógłby mówić. Otworzył usta i nabrał powietrza do płuc. W ciszy usłyszał spokojny oddech psa śpiącego na podłodze przy łóżku. Cicho wypuścił powietrze i, podnosząc głowę, przez otwarte okno zobaczył nad parkiem spadającą gwiazdę.
Pan de Berle stał przy oknie i patrzył na park. Noc zamazała fantastyczne kolory i wszystkie klomby wyglądały teraz jednakowo. De Berle wątpił. Wątpił w Księgę, w sens wyprawy, w osiągnięcie jakiegokolwiek celu, w uwolnienie kawalera. Miał świadomość, że rozwój wypadków już za daleko odwiódł ich od wcześniejszych planów. Wszystko wymykało się kontroli, a on nie był na to przygotowany. Czuł się rozczarowany i coraz bardziej zdecydowany wracać do Paryża, nawet bez względu na to, czy doczekają się kawalera d’Albi. De Berle utracił całą swoją wiarę.
Przeczuwał, że Bóg poplątał ich ścieżki.
W pokoju Burling’a paliła się jeszcze świeca. Anglik siedział przy małym stoliczku do gry w karty, obitym zielonym suknem, i wodził po nim palcem. Czuł, że otacza go jakaś tajemnica. Coś tu było niedopowiedziane, coś przemilczane, coś, co było właśnie najistotniejsze. Mimowolnie narysował palcem na suknie kółko, potem jeszcze jedno. Zastanawiał się przez chwilę i dorysował jeszcze dwa. Próbował połączyć je ze sobą w jakiś sensowny i harmonijny sposób, ale nagle zrezygnował. Starł dłonią wyimaginowany rysunek i zaśmiał się sam do siebie. Zdmuchnął świecę i położył się spać.
Markiz narysował kredą okrąg wokół siebie. Stał w środku wyprostowany, z głową lekko opuszczoną na piersi. Widział w swoim ciele powietrze, które rozjarza się i dociera do najdalszych jego zakątków. Do palców u stóp, nóg, lędźwi, dłoni, całych rąk, piersi, szyi i głowy aż po koniuszki włosów. Wtedy poczuł, że znalazł się znowu w rozświetlonych, bezkresnych przestrzeniach. Dawno go tu nie było. Słyszał jednostajny dźwięk podobny do szumu morza. To, co w nim było, wysunęło się delikatnie z ciała i zawisło wyżej. Zobaczył z góry swoje samotne, opuszczone ciało. Zdziwił się, bo ujrzał w ciele coś, czego do tej pory w nim nie było. Jakby tęsknotę, dążenie, niepokój, i było to jak niewidoczny sznur, który nie pozwalał mu pójść dalej i wznieść się wyżej. Moc, którą był Markiz, spłynęła z powrotem do ciała i otworzyła mu oczy. Poruszyła ciężkimi kotarami przy oknie, tak że zafalowały jak od przeciągu. Ale to nie wystarczało. Markiz chciał znaku. Pragnął mieć pewność, że jego istnienie, jego cel, mieści się wciąż w planach wszechświata.
Oddychał spokojnie i głęboko. Jego oddech sięgał aż do stóp i jeszcze niżej, w głąb ziemi. Poczuł, jak powierzchnia koła wibruje pod nagą skórą jego stóp. Teraz już wiedział, że nic nie może mu przeszkodzić. Żadne ciało, ani konkretne, fizyczne, ani mentalne nie ma już nad nim władzy. Był samym sobą i dotykał swojej najgłębszej istoty. Dotknął czoła i powiedział:
– Ate.
Dotknął piersi i powiedział:
– Malkuth.
Dotknął prawego ramienia i powiedział:
– Wegebura.
Dotknął lewego ramienia i powiedział:
– Wegedula.
Potem skrzyżował ręce na piersi.
– Le-dam amen.
„Ukaż mi, Panie, Księgę”, pomyślała w nim Moc. Zobaczył Archanioła w żółtej szacie powiewającej na wietrze, pobłyskującej odcieniami purpury. Archanioł trzymał w wyciągniętych rękach Księgę. Wiatr poruszał stronicami. Były puste. „Gdzie jest mądrość zapisana w Księdze?”, zapytała w nim moc. Archanioł miał długie włosy i wyglądał jak kobieta. Poruszył ustami, ale nie słychać było żadnego dźwięku.
Wtedy do Markiza podeszły liczby.
„Cała Moc, jakakolwiek była i jakakolwiek będzie, zawiera się we mnie”, powiedziało Zero. „I nie ma niczego, co by było czymś więcej niż ja. Jestem tym, co zawsze było, co jest i zawsze będzie. Tym, co nie ma granic ani jakości, a jednak wszystko określa. Zawieram w sobie wszystko, co wyobrażalne i niewyobrażalne. Jestem bowiem początkiem i końcem. Jestem nasieniem, z którego wyrósł świat i do którego powróci.”
Potem nadeszła Jedynka i powiedziała: „Jestem wolą życia, która wciąż stwarza świat i podtrzymuje jego istnienie. Jestem ustami, które wypowiadają JA JESTEM. Istnieję, żeby widzieć samą siebie i w nieskończoność powtarzać święte słowo JESTEM. Ode mnie bierze początek wszelka myśl i wszelkie słowo. Określam, więc istnieję. Chcę, więc jestem.”
„Ja nadaję formy nieskończonej mądrości”, powiedziała Dwójka. „W swoich formach mądrość przygląda się sobie i staje się jeszcze większa. Jestem siłą życia, bo jestem lustrem. Podwajam jedność. Mnożę i daję życie.”
„Jestem zrozumieniem, a więc czymś więcej niż mądrością”, powiedziała Trójka.
„Rozumiem doskonałość prawa kosmosu. Zrozumienie tego jedynego prawa prowadzi mnie krok po kroku do wyzwolenia.”
„Ale dopiero ja robię użytek ze zrozumienia”, powiedziała Czwórka. „Rozumiejąc prawo, stosuję je w świecie, oblekam w formę i buduję porządek. Czerpię z niezmierzonych bogactw wszechświata i czynię rzeczy duchowe i materialne pożytecznymi i potrzebnymi. Każdy otrzymuje tyle, ile ma dostać. Nie ma pomyłki. Jest prawo.”
„Nie ma pomyłki, jest prawo”, powtórzyła Piątka. „Ja rozpoznaję przejawy niezmiennej, kosmicznej sprawiedliwości we wszystkich zdarzeniach, które mają miejsce w świecie. Nic się nie dzieje poza prawem, nic nie bierze się z niczego. A wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Rozumiem konieczność i dlatego jestem lękiem, buntem i rozpaczą. Jestem przejawem ślepej siły, bo ukazuję granicę wszelkich poczynań. Jestem niezmienną sprawiedliwością.”
„Sprawiedliwość jest harmonią i czystym pięknem”, powiedziała Szóstka. „Dlatego we wszystkich rzeczach, wielkich i małych, widzę piękno porządku świata. Części widziane każda z osobna są złudzeniem, które rodzi zwątpienie. Lecz widziane razem budują świat na rusztowaniach z miłości.”
„Wspomagana przez mądrość i zrozumienie, przez prawo, sprawiedliwość i piękno, jestem zwycięstwem istnienia nad nieistnieniem”, powiedziała Siódemka.
„Istnienie jest wieczne”, powiedziała Ósemka. „Jestem nieskończonością, w której zawiera się rozkwit i upadek, ruch w górę i ruch w dół, rozwijanie się i zwijanie. Jestem rytmem wszechświata, gdzie sprzeczność jest pozorem, bowiem wszystko jest dopełnieniem wszystkiego.”
„We mnie zaczyna się koniec cyklu”, powiedziała Dziewiątka. Jestem osiągnięciem celu. Lecz w osiągnięciu celu nie kończy się żadne dążenie, w każdym końcu bowiem zawiera się ziarno nowego początku i w każdym początku jest koniec.”
Na koniec do Markiza podeszła Dziesiątka. „Ja jestem królestwem, bo łączę to, co potężne, lecz rozmyte, z tym, co słabe, lecz konkretne. W każdej najmniejszej rzeczy mieści się nieskończenie potężne Królestwo Ducha.”
Markiz stał twarzą zwróconą ku oknu wychodzącemu na park. Po niebie przemknął błysk spadającej gwiazdy, ale Markiz nie mógł jej zobaczyć rozszerzonymi, szklistymi oczyma.
Nie wiadomo tylko, co tej nocy robił pan de Chevillon. Odszedł szurając i powłócząc nogami po schodach i przepadł gdzieś w dziesiątkach swoich pokoi.
8
W ciągu kilku następnych dni nie było żadnych wiadomości z Paryża i mimo wielu atrakcji, jakie zapewnił gościom Chevillon, czekanie na kawalera stawało się nużące.
Burling codziennie o świcie objeżdżał konno włości gospodarza i zjawiał się dopiero na południowe drugie śniadanie. Traktował te przejażdżki jako czystą rozrywkę, ale przy okazji lustrował dokładnie całe gospodarstwo. Kalkulował możliwe zyski pana Chevillon i był zaskoczony ich prawdopodobną nikłością. Wyglądało na to, że Chevillon żył z kapitału. Znajdowało się tu tylko trochę łąk, mała winnica na południowym stoku wzgórza, niewielki sad i warzywnik, zaspokajające zapewne jedynie potrzeby pałacu. Nie było żadnych większych zabudowań oprócz niskiego budynku dla służby po drugiej stronie parku. Oczywiście wsie i fabryki pana de Chevillon mogły być gdzieś dalej i Burling’a jakby uspokoił ten domysł. Utrzymanie pałacu, ogrodu i parku wymagało według jego kalkulacji ogromnych środków.
Dziwiła go także nieobecność innych domowników, nie licząc kilku osób czarnej służby. Kiedy Burling patrzył na pałac z daleka, z łąk, na które się wypuścił, przyszło mu do głowy, że gospodarz jest czarnoksiężnikiem i w podziemiach tego wielkiego domu produkuje złoto.
Kiedy Burling jeździł konno, Weronika błąkała się samotnie po komnatach i korytarzach, i zwiedzała galerie. Dla Markiza, gospodarza i pana de Berle był to bowiem czas pracy w bibliotece i nie wchodziło w grę, żeby wpuścili tam kogokolwiek. Weronika zauważyła, że któregoś razu nie wpuszczono do biblioteki nawet Murzyna niosącego herbatę. Markiz odebrał od niego tacę w drzwiach.
Weronika czuła się wspaniale w zbytkownym domu Chevillon’a i nie przeszkadzała jej całodzienna samotność. Na dole urządzono łaźnię, w której wielką, ośmiokątną wannę można było w każdej chwili napełnić ciepłą wodą. Znajdowało się tu też urządzenie, z którego za pociągnięciem łańcuszka spadała kroplami deszczu podgrzana woda. Weronika mogłaby zamieszkać w tej łaźni. Moczyć się w pachnących kąpielach, polewać czystą wodą, na zmianę zimną i gorącą, suszyć się potem, popijając herbatę z róży, i w końcu wcierać w ciało pachnące emulsje, olejki, które nadają skórze gładkość i jędrność. Przyglądała się sobie zawsze z miłością i uwagą: czy na wierzchu dłoni nie pojawiły się szpecące piegi, czy na ramionach nie tworzy się gęsia skórka, a na dekolcie nie ma czasem brzydkich, zaczerwienionych krostek. Kolor jej skóry przyjemnie zlewał się z mlecznołososiowym kolorem marmurowej posadzki – może był nawet jeszcze bledszy, jeszcze jaśniejszy, jeszcze bardziej matowy. Weronika pragnęła wtedy przytulić się do samej siebie.
Kiedy już doprowadziła się do porządku, postanowiła przewietrzyć także swoją garderobę zamkniętą w kufrach. Otworzyła kufer z sukniami i serce jej się ścisnęło. Biała suknia, przeznaczona na ślub, była cała w wielkich, żółtych plamach. Weronika jęknęła, nie wierząc oczom. Nie rozumiała zupełnie, jak to się mogło stać. Dopiero potem uważnie obejrzała kufer. Wieko było nieszczelne i mżący drugiego dnia podróży deszcz przesiąknął do środka. Wyrzucała sobie, że nie kazała zawinąć sukni w grube płótno czy papier lub przynajmniej nie zabroniła kłaść jej na samym wierzchu. Teraz suknia była zniszczona. Weronika rozłożyła ją na łóżku i rozprostowała zagniecione, delikatne koronki. Suknia leżała niby martwa kobieta, której ciało zaczynają naznaczać objawy rozkładu. Miała wrażenie, że zrobiło się chłodniej, że do jej pokoju weszła śmierć i mroźnym okiem przygląda się białej, ciepłej skórze żywej kobiety, jak rywalka przygląda się rywalce. Weronika skrzyżowała ramiona wokół odsłoniętego dekoltu i, jak nigdy przedtem tutaj, poczuła się samotna i opuszczona. To, co do tej pory pulsowało w niej oczekiwaniem, leciutkim podnieceniem, wewnętrznym ciepłem, zniknęło. Pokój zrobił się większy, sprzęty bardziej kanciaste, a cisza w wielkim domu dotkliwsza. Weronika znała to uczucie. Pojawiało się zawsze wtedy, kiedy zostawała sama. Nie w zwykłym, codziennym sensie tego słowa, ale kiedy odchodzili od niej kochankowie. Odbierali jej nie tylko swoje ciało i swoją obecność, ale także jakąś część energii, która utrzymywała ją na powierzchni życia. Jej wewnętrzny czas cofał się wtedy niepostrzeżenie i stawała się znowu małą dziewczynką, która sama śpiewa sobie kołysanki do snu. Sny zaczynały przynosić lepkie, podwodne marzenia, pełne lęku i niezrozumiałych znaków. Zabierały ze sobą całą chęć życia. Stojąc nad rozłożoną na łóżku suknią, Weronika zrozumiała, że kawaler d’Albi nie przyjedzie. Teraz brak wiadomości od niego wydał jej się oczywisty. Taki człowiek jak on nie mógł mieć kłopotów, chyba że wybrał je sobie sam. Był przecież szczęściarzem. Jedyne, co mogło się zdarzyć, to to, że zmienił plany, przestał ją kochać i znalazł gdzie indziej pocieszenie. Wszystkie jej miłości kończyły się w taki sam sposób. Tak odchodzili ci, których kochała. Delikatniejsi starali się tłumaczyć swoje odejście sprawami niezależnymi od nich. Żony, dorastające dzieci, kariera, Kościół. Mniej delikatni zostawiali jej na odchodne cenniejszy niż zwykle prezent, jakby chcieli się wykupić z zasięgu jej miłości. Najmniej delikatni po prostu odchodzili bez słowa i czasami widywała ich potem z nową kobietą.