Baltazar i Blimunda - Jose´ Manuel Arribas A´lvarez 12 стр.


Na wojnie toczonej przez Jana Baltazar stracił rękę, na wojnie toczonej przez Inkwizycję Blimunda straciła matkę, ale ani Jan nie odniósł zwycięstwa, gdyż nic nie zyskaliśmy na zawartym pokoju, ani nie odniosła go Inkwizycja, gdyż w miejsce każdej spalonej czarownicy rodzi się dziesięć nowych, nie licząc czarowników rodzaju męskiego, których też nie brak. Każde z nich ma swoją drobną buchalterię, swoją księgę rachunkową przychodów i rozchodów, wykaz zmarłych z jednej strony, rejestry żywych zaś z drugiej, różnią się też sposobem ściągania podatków i monetą, w pierwszym przypadku pieniądzem jest krew, w drugim natomiast okrwawione pieniądze, ale są tacy, którzy wolą się modlić, jak na przykład królowa, pobożna rodzicielka, która tylko w tym celu przyszła na świat, w sumie urodzi sześcioro dzieci, ale jej modlitwy liczą się w miliony, bo to odwiedza zakład nowicjuszy zakonu Jezusowego, to znów kościół parafialny Św. Pawła, raz odmawia nowennę do św. Franciszka, drugi raz znów modli się przed obrazem Matki Boskiej Opiekunki w Potrzebie, to zjawia się w klasztorze św. Benedykta w Loios, to znów w kościele parafialnym Tajemnicy Wcielenia, skąd jedzie do kościoła Niepokalanego Poczęcia w Marvila, później do klasztoru św. Benedykta Uzdrowiciela, to podąża przed obraz Matki Boskiej z Luz, to do kościoła Bożego Ciała, a także do kościoła Matki Boskiej Łaskawej, do Św. Rocha i Trójcy Świętej, do królewskiego klasztoru Bogarodzicy przed obraz Matki Boskiej Dobrej Pamięci, tudzież do kościoła Św. Piotra z Alcantara i do Matki Boskiej z Loreto, do klasztoru Dobrej Nowiny, gdy zaś opuszcza pałac, aby spełniać te nabożne praktyki, straże biją w bębny i dmą w dudy, nie jej oczywiście, cóż za pomysł łączyć te dźwięki z osobą królowej, halabardnicy ustawiają się w szpaler, a że ulice są jak zwykle brudne, mimo wszelkich obwieszczeń i zarządzeń nakazujących uprzątanie nieczystości, przed królową idą tragarze z szerokimi deskami zarzuconymi na plecy, gdy wychodzi z karety, kładą deski na ziemi, ona przechodzi po nich, wtedy oni przenoszą je dalej i tak w kółko, królowa ciągle idzie po czystych deskach, tragarze zaś stojąc w rynsztokach przesuwają je wciąż do przodu, tak że nasza miłościwa pani przypomina Pana Naszego Jezusa Chrystusa stąpającego po wodzie i takim oto cudownym sposobem wchodzi do klasztoru Trynitarek, do klasztoru Bernardynek, do Przenajświętszego Serca i do Św. Alberta, a także do kościoła Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, która oby nie ustała, i do kościoła Św. Katarzyny, i do klasztoru Paulinów, i do klasztoru Augustianów bosych, i do Matki Boskiej z Monte do Carmo, i do kościoła Matki Boskiej Opiekunki Męczenników, którymi wszyscy jesteśmy, i do klasztoru św. Joanny Księżniczki, i do klasztoru Zbawiciela, i do klasztoru sióstr św. Moniki, co to już o nich była mowa, i do królewskiego klasztoru Zadośćuczynienia, i do klasztoru Beneficjantek, ale do jednego klasztoru nie odważy się iść, do Odivelas, i wszyscy domyślają się dlaczego, jest bowiem żałosną, zdradzaną królową, której jedynie modlitwy nie zdradzają, toteż poświęca im wszystkie swoje dni i godziny, modląc się zarówno wtedy, gdy ma ku temu powód, jak i bez wyraźnego powodu, za lekkomyślnego męża, za krewnych, którzy są tak daleko, za kraj, który nie jest jej ojczyzną, za dzieci, które są jej tylko w połowie, a może nawet mniej jak w połowie, w każdym razie tak twierdzi infant Piotr w niebie, za imperium portugalskie, za nadciągającą zarazę, za skończoną wojnę, również za ewentualną przyszłą, za szwagierki infantki, za szwagrów infantów, za księcia Franciszka również, i kieruje modły do Jezusa Maryi Józefa świętego z powodu pokus cielesnych, wyobrażanej i niemal fizycznie odczuwanej rozkoszy, z powodu trudno osiągalnego zbawienia, czyhającego piekła, ciężaru korony, smutnej kobiecej doli, i z obu tych powodów razem wziętych, a także w intencji upływającego życia i zbliżającej się śmierci.

Ale w chwili obecnej Jej Królewska Mość Maria Anna ma inne, dużo pilniejsze powody do modłów. Król ostatnio niedomaga, cierpi na niespodziewane wzdęcia, co, jak wiemy, nie jest nową dolegliwością, jednak ostatnio nasiliła się ona tak bardzo, że omdlenia trwają znacznie dłużej niż zwykłe zasłabnięcia, i widok potężnego króla tracącego przytomność jest zaiste doskonałą lekcją pokory, bo cóż mu z tego, że jest panem Indii, Afryki i Brazylii, jesteśmy doprawdy niczym i wszystko, co mamy, musimy zostawić na tym świecie. Jak zwykle w takich przypadkach, udzielają mu natychmiast ostatniego namaszczenia, monarcha wszak nie może umrzeć bez sakramentów świętych, niby pierwszy lepszy żołnierz na polu bitwy, gdzie kapelani nie docierają lub nie chcą dotrzeć, ale czasem zdarzają się nieprzewidziane trudności, raz na przykład król był w Setubalu i oglądał z okna walkę byków, a tu znienacka popada w głębokie omdlenie, lekarz spieszy z pomocą, bada puls, woła balwierza, puszczają mu krew, zjawia się spowiednik z olejami, ale nikt nie wie, jakie grzechy popełnił król Jan V od ostatniej spowiedzi, którą odbył onegdaj, ile złych myśli można mieć i ile złych czynów można dokonać w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie mówiąc już o tym, jak niestosowna jest cała sytuacja, gdyż na arenie byki umierają, a król leży z wywróconymi oczami i nie wiadomo, czy umrze, czy nie, a jeśli nawet umrze, to nie od ran odniesionych na arenie, gdzie zwierzętom od czasu do czasu udaje się wywrzeć zemstę na nieprzyjacielu, o, właśnie przed chwilą wielmożny pan Henryk Almeida wyleciał w powietrze razem z koniem i już go wynoszą z dwoma złamanymi żebrami. Wreszcie król otworzył oczy, jeszcze tym razem wyszedł z tego, ale nogi się pod nim uginają, ręce mu drżą, jest bardzo blady i w niczym nie przypomina galanta, na którego skinienie rozkładają nogi wszystkie mniszki, i nie tylko one, bo na przykład w zeszłym roku pewna Francuzka też urodziła mu dziecko, ale gdyby w tej chwili ujrzały go kochanki, zarówno te klasztorne, jak i świeckie, to z pewnością w tym ledwie żywym i apatycznym człowieczku nie rozpoznałyby niezmordowanego królewskiego rozpłodnika. Król pojechał do Azeitao w nadziei, że świeże powietrze i zioła wyleczą go z tej melancholii, bo tak lekarze określają jego chorobę, ale Jego Królewska Mość cierpi najprawdopodobniej na zaburzenia humorów, co, jak wiadomo, powoduje obstrukcje, wzdęcia, zbieranie się żółci, a są to wtórne następstwa czarnej melancholii, zatem tak właśnie należy nazwać chorobę króla, dobrze jeszcze, że dolegliwości nie dotyczą także narządów płciowych, pomimo wybryków erotycznych i ryzyka francy, ale w tym przypadku zaaplikowaliby mu sok żywokostowy, co wybornie leczy owrzodzenia jamy ustnej i dziąseł, a także jąder i przyległości.

Królowa Maria Anna została w Lizbonie i najpierw modliła się na miejscu, później zaś udała się na modły do Belem. Mówią, iż jest urażona odmową króla, który nie chciał jej powierzyć kierowania krajem, istotnie, wydaje się niestosowne, by mąż tak nie dowierzał własnej żonie, ale to tylko chwilowy upór, gdyż w przyszłości królowa będzie zawsze sprawować regencję, nim król się wykuruje na lubych błoniach Azeitao, gdzie towarzyszą mu franciszkanie z Arrabidy i gdzie szum fal jest ciągle taki sam, podobnie jak kolor morza i oszałamiający zapach alg podczas odpływu, i gdzie po dawnemu pachną lasy, a tymczasem infant Franciszek też pozostał w Lizbonie, dwornie sobie poczyna w pałacu i zaczyna snuć intrygę, gdyż liczy na to, że śmierć króla wpłynie na jego własne losy. Jeżeli okaże się, że na tę melancholię, która dokucza królowi, nie ma żadnego lekarstwa i jeżeli Bóg zechce tak wcześnie przerwać jego doczesne życie i przenieść go do wieczności, to ja, jako młodszy brat, a więc najbliższy krewny, szwagier Waszej Królewskiej Mości i wielce oddany sługa jej urody i cnoty, to ja, przepraszam za śmiałość, mógłbym wstąpić na tron, a przy okazji i do łoża Waszej Miłości, moglibyśmy bowiem pobrać się zgodnie ze wszelkimi wymogami prawa kanonicznego, i mogę zapewnić, że jako mężczyzna w niczym nie ustępuję bratu. Doprawdy, to bardzo niestosowne tak mówić do szwagierki, król jeszcze żyje i, dzięki moim modlitwom, jeśli Bóg mnie wysłucha, nie umrze i żyć będzie na chwałę królestwa, tym bardziej że zgodnie z przepowiednią mam mieć z nim sześcioro dzieci, więc brakuje jeszcze trojga. A jednak Wasza Królewska Mość śni o mnie co noc, dobrze o tym wiem, To prawda, są to takie kobiece słabostki, które chowam na dnie serca i nawet spowiednikowi ich nie powierzam, ale muszę mieć chyba na twarzy wypisane te sny, skoro tak łatwo je odgadnąć. A więc, jeśli umrze mój brat, pobierzemy się. Jeśli będzie to korzystne dla królestwa, nie spowoduje obrazy boskiej ani mój honor na tym nie ucierpi, to pobierzemy się. Oby umarł, chcę bowiem zostać królem i spać z Waszą Królewską Mością, już mi się znudziło być infantem. Mnie też już się znudziło być królową, a nie mogę być niczym innym, tak czy owak modlę się o zdrowie dla mojego męża i oby drugi nie był gorszy. A zatem Wasza Królewska Mość przypuszcza, że byłbym gorszym mężem niż mój brat. Wszyscy mężczyźni są źli, każdy na swój sposób, ta sceptyczna i mądra sentencja położyła kres rozmowie w pałacu, pierwszej z wielu, którymi infant Franciszek zaczął niepokoić królową, zarówno w Belem, gdzie właśnie przebywa, jak i w Belas, dokąd niezwłocznie wyruszy, oraz w Lizbonie, gdy wreszcie zostanie regentką, rozprawia o tym w komnatach i ogrodach, toteż sny królowej nie są już takie, jak były, tak rozkoszne, porywające ducha i dręczące ciało, teraz infant zjawia się tylko po to, żeby powiedzieć, iż chce zostać królem, a niech tam, ale czym wcale nie warto śnić, ja sama jako królowa wiem to najlepiej. Król poważnie zachorował, umarły sny królowej, później król wyzdrowieje, ale sny królowej już nie zmartwychwstaną.

Świat utrzymuje się na swojej orbicie nie tylko dzięki kobiecym pogawędkom, ale również dzięki snom, które otaczają go niby korona z księżyców, stąd właśnie niebo jest blaskiem rozświetlającym ludzkie głowy, o ile w ogóle ludzka głowa nie jest jedynym prawdziwym niebem. Ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec wrócił z Holandii, ale czy przywiózł alchemiczną tajemnicę eteru, czy też nie, o tym dowiemy się później, być może owa tajemnica nie ma nic wspólnego z tą alchemią, jaką dawniej praktykowano, może jedno zwykłe słowo wystarczy, by napełnić kule latającej maszyny, w każdym razie Bóg ograniczył się do słów i to wystarczyło do stworzenia wszystkiego, tak go uczyli w seminarium w Bahii, potwierdzenie tego znalazł też w bardziej zaawansowanych wywodach i studiach na Wydziale Kanonicznym w Coimbrze, zanim jeszcze dokonał pierwszych prób z balonami, teraz zaś po powrocie z ziemi holenderskiej powtórnie uda się do Coimbry, gdyż niezależnie od tego, że się jest wielkim awiatorem, zawsze dobrze mieć jeszcze stopień bakałarza, magistra czy doktora, bo wówczas nawet człowiek może nie latać, a i tak darzą go szacunkiem. Bartłomiej Wawrzyniec pojechał na folwark Sao Sebastiao da Pedreira, gdzie nie był przez całe trzy lata, szopa wyglądała na całkowicie opuszczoną, na ziemi poniewierały się różne materiały, których nawet nie warto było zbierać, toteż nikt by się nie domyślił, co się tu szykuje.

Wewnątrz budynku latały wróble, dostały się tam przez dziurę w dachu, dwie dachówki były stłuczone, jakie malutkie są te ptaki, niezdolne wznieść się ponad najwyższy jesion na folwarku, wróbel to ptak lubiący ziemię, kompost, nawóz i pole uprawne, i dopiero gdy jest martwy, można zrozumieć, dlaczego nie może latać wyżej, ma tak słabe skrzydła, tak kruchutkie kostki, podczas gdy moja passarola poleci tam, dokąd tylko można sięgnąć wzrokiem, wystarczy spojrzeć na mocny szkielet gondoli, w której polecę, ale pręty pordzewiały, to zły znak, wygląda na to, że Baltazar tu nie zaglądał mimo moich zaleceń, a jednak ślady bosych stóp świadczą o tym, że był, sam, bez Blimundy, a może Blimunda umarła, widać, że spał na sienniku, derka jest odrzucona na bok, jakby przed chwilą wstał, ja też się położę na tym sienniku i przykryję się derką, ja, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, ja, który wróciłem z Holandii, dokąd pojechałem, żeby się dowiedzieć, czy w Europie już potrafią latać na skrzydłach i czy w tej dziedzinie nauki są bardziej zaawansowani niż ja w moim kraju żeglarzy, studiowałem w Zwolle, Ede i Nijker u kilku uczonych i starych alchemików, którzy potrafią tworzyć słońca w retortach, co to później w dziwny sposób zamierają, stopniowo wysychają, aż stają się niczym wiązka łamliwej słomy i wówczas spalają się jak słoma, każdy tego pragnie w godzinie śmierci, żeby został po nim tylko popiół, zapalają się zaś samorzutnie, a na mnie cały czas czeka tu maszyna latająca, która jeszcze nie lata, oto kule, które muszę napełnić niebiańskim eterem, człowiekowi się zdaje, że wie, co mówi, gdy spojrzy w niebo i powie. Niebiański eter, ale ja już wiem, czym on jest, to jest tak proste, jak słowa Boga, Niech stanie się światłość, i stała się światłość, tak się to mówi, ale tymczasem nastała noc, zapalę zatem tę lampę zostawioną przez Blimundę, małe słońce, które mogę rozniecić albo zgasić wedle własnej woli, mam na myśli lampę, a nie Blimundę, żadna ludzka istota nie może mieć na tym ziemskim padole wszystkiego, czego pragnie albo o czym marzy, dobrej nocy.

Po kilku tygodniach ksiądz Bartłomiej, zaopatrzywszy się we wszystkie stosowne dyspozycje, zezwolenia i świadectwa wyruszył do Coimbry, grodu tak sławnego i szczycącego się tyloma leciwymi uczonymi, że gdyby byli w nim również alchemicy, w niczym nie ustępowałby Zwolle, ksiądz podróżuje na wynajętej mulicy, bardzo łagodnej, jak przystoi duchownemu nie wyróżniającemu się w sztuce jeździeckiej i dysponującemu skromnymi środkami, gdy dojedzie do celu, wierzchowiec wróci z innym jeźdźcem, być może z jakimś świeżo upieczonym doktorem, choć do takiej godności bardziej pasuje lektyka przystosowana do długich podróży, w której człowiek ma wrażenie, jakby płynął po rozkołysanym morzu, o ile muł idący przodem nie będzie zbyt bezwstydnie puszczać wiatrów. Aż do osady Mafra, dokąd najpierw się udaje, w jego podróży nie ma nic ciekawego do odnotowania, pomijając historie napotykanych ludzi, ale oczywiście nie możemy się zatrzymywać i pytać każdego, Kim jesteś, czym się zajmujesz, co cię trapi, ksiądz Bartłomiej zatrzymał się wprawdzie parę razy, ale dosłownie na chwilę, aby udzielić błogosławieństwa, o które go proszono, i natychmiast ruszał dalej, lecz historia życia niektórych z napotkanych ludzi przybierze całkiem inny obrót, tak aby mogli wkroczyć w tę historię, którą opowiadamy, zwykłe spotkanie z księdzem jest bowiem znakiem, gdyż jedzie on przecież do Coimbry, a więc nie jechałby tą drogą, gdyby nie to, że najpierw musi wstąpić do Mafry, gdyż tam znajdują się Baltazar Siedem Słońc i Blimunda Siedem Lun. Nieprawdą jest, że dzień jutrzejszy jest w rękach Boga, że człowiek musi czekać do następnego dnia, aby się przekonać, co mu przyniesie, że jedynie śmierć jest pewna, nie znamy tylko dnia ani godziny, to takie gadanie tych, którzy nie są w stanie zrozumieć znaków, które daje nam przyszłość, jak na przykład pojawienie się tego księdza jadącego z Lizbony, błogosławiącego tych, którzy o to proszą, i zmierzającego do Mafry, co przecież znaczy, że pobłogosławiony człowiek też uda się do Mafry, będzie pracować przy budowie królewskiego klasztoru i tam umrze bądź spadając z muru, bądź z powodu zarazy, bądź od pchnięcia nożem, albo też zmiażdżony statuą św. Brunona.

Ale na razie jeszcze jest za wcześnie na te wszystkie wypadki. Gdy ksiądz Bartłomiej na ostatnim zakręcie drogi zaczął zjeżdżać w dolinę, natknął się na masę ludzi, choć może to przesada nazywać masą kilkuset mężczyzn, w pierwszej chwili nie mógł pojąć, co się dzieje, gdyż wszyscy oni biegli w jedną stronę, słychać było głos trąbki, czy to jakiś festyn, czy może wojna, potem huknął dynamit, ziemia i kamienie z wielką siłą wyleciały w powietrze, po dwudziestu wybuchach znów rozległ się głos trąbki, tym razem odmienny, mężczyźni z taczkami i łopatami skierowali się do porytej ziemi, ładowali ją i wywozili na stok od strony Mafry, jednocześnie inni mężczyźni z motykami na ramieniu znikali w głębokich wykopach, dokąd tragarze spuszczali kosze, a następnie je wyciągali, gdy tylko zostały napełnione ziemią, którą wysypywali dalej, skąd z kolei zabierali ją taczkarze i wywozili na nasyp, zaiste nie ma żadnej różnicy między setką ludzi a setką mrówek, coś się przenosi stąd dotąd, gdyż na więcej nie starcza sił, zjawia się więc inna mrówka, która przenosi ładunek do następnej mrówki, aż jak zwykle wszystko kończy się pod ziemią, dla mrówek jest to miejsce życia, dla ludzi zaś wiecznego spoczynku, a więc jak widać, na jedno wychodzi.

Ksiądz Bartłomiej popędził mulicę uderzeniami pięt, gdyż doświadczone zwierzę wcale nie przestraszyło się wybuchów, tak to już jest z mieszańcami, z tymi, którzy nie będąc czystej rasy niejedno już widzieli, mieszaniec nie jest strachliwy i jest to najlepsza życiowa postawa zarówno dla zwierząt, jak i dla ludzi. Droga tonęła w błocie, gdyż od owych wstrząsów miejscowe źródła pogubiły swoje dawne koryta i woda płynęła tam, gdzie nie była potrzebna, albo też rozpływała się cieniutkimi strużkami, które się rozdzielały na coraz mniejsze, aż wreszcie rozpadały się na atomy nie zostawiające już śladów wilgoci, tą właśnie drogą lekko poganiając mulicę ksiądz zjechał do osady i wstąpił do domu wikarego, aby zapytać, gdzie mieszka Siedem Słońc. Pleban ów zrobił dobry interes na ziemi, którą miał na wzgórzu Vela, gdyż albo istotnie była dużo warta, albo dużo wart był jej właściciel, dość że wyceniono ją wysoko, na sto czterdzieści tysięcy reali, co jest nieporównywalne z trzynastoma tysiącami pięćset, jakie otrzymał Jan Franciszek. Wikaremu poszczęściło się, tuż obok będzie miał klasztor z osiemdziesięcioma zakonnikami, przez co w osadzie znacznie wzrośnie liczba chrztów, ślubów, pogrzebów, a każdy sakrament, jak wiadomo, składa się z części duchowej i materialnej, w wyniku zatem prostej zależności między nimi wzrosną zarówno jego dochody, jak i szansę na zbawienie. A więc księże Bartłomieju, to dla mnie wielki zaszczyt przyjmować księdza w moim domu, rodzina Siedem Słońc mieszka tuż obok, mieli pole sąsiadujące z moim na wzgórzu Vela, oczywiście mniejsze od mojego, teraz stary wraz z rodziną utrzymuje się z ziemi, którą dzierżawi, cztery lata temu wrócił ich syn, Baltazar, wrócił z kalekiej wojny, to jest chciałem powiedzieć, że wrócił kaleki z wojny, przyprowadził żonę, wydaje mi się, że nie są złączeni świętym sakramentem małżeństwa, ona ma jakieś takie pogańskie imię. Blimunda, powiedział ksiądz Bartłomiej. A więc ksiądz ją zna. Tak, to ja udzieliłem im ślubu. Ach, to jednak mają ślub. Udzieliłem im ślubu w Lizbonie. Awiator, który w Mafrze nie był znany jako taki, podziękował wikaremu za wylewność, której źródłem były wyłącznie specjalne rekomendacje z pałacu, i wyruszył na poszukiwanie Baltazara, zadowolony ze swojego kłamstwa wobec Boga i zarazem wiedząc, że Bogu jest to całkiem obojętne, człowiek sam powinien wiedzieć, kiedy jego kłamstwa są wybaczalne.

Назад Дальше