Tak się jednak nie stało. Kiedy jak zwykle obudziła się wcześnie rano, jej oczy widziały dobrze i wyraźnie. Wokół wszyscy jeszcze spali. Zastanawiała się, czy zbierze wszystkich i przekaże im dobrą nowinę, czy powie to kilku wybranym osobom, chyba lepiej zrobić to dyskretnie, bez patosu, rzucić mimochodem, nie rozdmuchując całej sprawy, Wyobraźcie sobie, że ja ciągle widzę, choć stykam się z wami od tak dawna, a może lepiej skłamać, że cudem odzyskałam wzrok, co być może wzbudzi w nich nadzieję. Skoro ona wyzdrowiała, to my też mamy szansę, powiedzą. Jednak równie dobrze mogą kazać jej opuścić szpital, Wynoś się, krzykną, wtedy ona odpowie, że nie może, nie zostawi męża, a poza tym wojsko nikogo nie wypuszcza, toteż muszą pogodzić się z jej obecnością. Niektórzy ślepcy zaczęli poruszać się na łóżkach. Jak każdego ranka budzące się ciała pozbywały się nagromadzonych przez noc gazów, chociaż powietrze w sali już wcześniej było ciężkie, a poziom jego nasycenia dawno został przekroczony. Z ubikacji wydobywał się nieznośny fetor, którego nagłe powiewy przyprawiały o mdłości. W pomieszczeniach unosił się smród dwustu pięćdziesięciu ściśniętych, kiszących się we własnym pocie, lepkich od brudu ciał, które nie potrafiły się umyć, które dzień w dzień oblekały się w te same, coraz brudniejsze ubrania i spały w upapranych odchodami łóżkach. Mydło, proszki, wybielacze były tu bezużyteczne, gdyż prysznice dawno już nie działały, zostały powyrywane i odłączone od instalacji, ubikacje były zapchane, a nieczystości z muszli klozetowych wylewały się na posadzkę i korytarz, wnikając w najmniejsze szczeliny. Ja chyba oszalałam, wzdrygnęła się żona lekarza, gdy uświadomiła sobie, jakim obowiązkom musiałaby sprostać, Zrobiliby ze mnie niewolnicę, nie podołałabym takiej pracy, ileż trzeba mieć siły, żeby tak myć i czyścić bez końca. Gdy nadeszła decydująca chwila, jej niezachwiana odwaga zaczęła topnieć, rozpadać się na kawałki w obliczu bezlitosnej rzeczywistości, która wlewała się nozdrzami i raniła oczy. Jestem tchórzem, szepnęła przygnębiona, wolałabym oślepnąć, przynajmniej nie porywałabym się z motyką na słońce. Trzech ślepców, wśród nich pomocnik aptekarza, wstało, by zająć strategiczne miejsce w kolejce po żywność. Jednak mimo najlepszych chęci nie mogli sprawdzić, czy podział odbywał się sprawiedliwie, czy wszyscy otrzymali swój przydział odpowiadający z grubsza liczbie osób w sali. Żal było patrzeć na bezradnych ślepców, próbujących podzielić żywność. Co chwila ktoś się mylił i trzeba było zaczynać od początku. Poza tym, zawsze znalazł się jakiś podejrzliwy osobnik, który domagał się, by wszyscy informowali dokładnie, ile biorą porcji, wciąż wybuchały awantury, zaczynały się przepychanki, rozdawanie kuksańców na oślep. W sali nikt już nie spał, wszyscy niecierpliwie czekali na swe głodowe racje. Z czasem wypracowano efektywny sposób podziału żywności. Kartony zanoszono na koniec sali gdzie spali lekarz z żoną oraz dziewczyna w ciemnych okularach z małym chłopcem, który wciąż dopytywał się o matkę. Tam ustawiała się kolejka, po dwie osoby naraz, począwszy od zajmujących łóżka przy wejściu, po prawej i po lewej stronie, aż do ostatniego numeru, wszystko odbywało się bez nerwów i kłótni. Trwało to dłużej, ale przynajmniej był spokój. Osoby mające jedzenie pod ręką brały je jako ostatnie. Wyjątek stanowił zezowaty chłopiec, który jako pierwszy otrzymywał posiłek i kończył go, zanim dziewczyna w ciemnych okularach zaczynała jeść, skutkiem czego większa część jej porcji wędrowała do brzucha dziecka. Wszyscy ślepcy siedzieli z głowami zwróconymi w stronę wejścia, nasłuchując kroków swoich wysłanników. Bezbłędnie rozpoznawali charakterystyczne szuranie i ciężkie kroki obładowanych ludzi. Jednak tym razem to, co usłyszeli, nie przypominało znajomych odgłosów, był to raczej tupot biegnących ludzi, jeśli w ogóle ślepcy mogą biegać, toteż, gdy tylko wysłannicy pojawili się w drzwiach, zaczęto wołać, Co się stało, dlaczego tak szybko wróciliście. Tymczasem trzej ślepcy równocześnie próbowali przecisnąć się przez wąskie drzwi, by jak najszybciej podzielić się wiadomościami. Nie pozwalają nam zabrać jedzenia, wyrzucił z siebie zdyszanym głosem jeden z nich, Kto, żołnierze, Nie, ślepcy, Jacy ślepcy, przecież wszyscy tu jesteśmy ślepi, Nie wiemy, przerwał mu pomocnik aptekarza, ale chyba ci, co przybyli ostatnim transportem, Czy to możliwe, że nie pozwolili wam odebrać jedzenia, spytał lekarz, Do tej pory nie było z tym kłopotów, Powiedzieli, że z tym koniec i że od dzisiaj, kto chce jeść, musi płacić, W sali podniosły się głosy oburzenia, Niemożliwe, Nie mogą zabrać nam jedzenia, Banda łobuzów, Wstyd i hańba, ślepi przeciwko ślepym, nigdy nie przypuszczałem, że dożyję takiej chwili, Poskarżymy się sierżantowi. Jeden z bardziej krewkich mieszkańców sali zaproponował, by zwartą grupą odebrać siłą to, co im się należało. To nie będzie takie proste, powiedział pomocnik aptekarza, Jest ich wielu, mam wrażenie, że są dobrze zorganizowani, a najgorsze, że mają broń, Jak to, Z całą pewnością mają kije, tak mnie któryś zdzielił w ramię, że jeszcze czuję, odezwał się drugi ślepiec, Może uda nam się rozwiązać problem polubownie, powiedział lekarz, Pójdę z wami i porozmawiam z nimi, to jakieś nieporozumienie, Zgadzam się z panem doktorem, ale wątpię, żeby chcieli z nami rozmawiać, zauważył pomocnik aptekarza, Mimo to trzeba spróbować, nie możemy siedzieć z założonymi rękami, Pójdę z tobą, odezwała się jego żona. Niewielką grupką wyszli na korytarz, brakowało jedynie ślepca, który oberwał kijem. Widocznie uznał, że spełnił swój obowiązek i teraz z wypiekami na twarzy zdawał mieszkańcom sali szczegółową relację o bulwersującym wydarzeniu, o tym, że jedzenie, które dotąd znajdowało się w zasięgu ręki, zostało otoczone murem ludzi. Uzbrojonych w kije, podkreślał.
Szli zwartą grupą, torując sobie drogę między ślepcami, którzy wylegli na korytarz. Gdy dotarli do głównego wejścia, widząc, co się dzieje, żona lekarza zrozumiała, że łagodną perswazją nic nie wskórają, ani teraz, ani później. Pośrodku korytarza, wokół stosu kartonów z żywnością, stała grupa uzbrojonych ślepców. Trzymali w rękach kije i metalowe pręty wyrwane z łóżek, wycelowane przed siebie niczym bagnety albo lance. Wokół nich zebrał się tłum bezradnych ślepców, bezskutecznie próbujących przełamać linię obrony, znaleźć lukę, przez którą mogliby się dostać do jedzenia. Na próżno, zbierali tylko cięgi. Niektórzy pełzali na czworakach, starając się prześlizgnąć między nogami strażników, lecz i tych rozpędzono kopniakami i uderzeniami żelaznych prętów. Walili, jak to mówią, na oślep. Zewsząd dobiegały głosy oburzenia, krzyki wściekłości, Oddajcie nam jedzenie, Domagamy się chleba, Łajdaki, Jedno wielkie draństwo, Ktoś naiwny albo roztargniony zawołał, Wezwać policję. Być może był tam jakiś policjant, ślepota jak wiadomo nie ma żadnych względów dla urzędów i profesji, choć należy pamiętać, że ślepy policjant to nie to samo co zaślepiony policjant, a poza tym jedyni dwaj policjanci, którzy tu byli, zostali właśnie z wielkim trudem pochowani. Jakaś ślepa kobieta, wierząc, że dzięki interwencji wojska uda się przywrócić w tym istnym domu wariatów porządek i sprawiedliwość, wyszła na dwór i krzyknęła do żołnierzy, Pomóżcie, ci ludzie chcą nam odebrać jedzenie, ale strażnicy udawali, że nie słyszą. Mieli w pamięci jasny i nie pozostawiający żadnych wątpliwości rozkaz, jaki sierżant otrzymał od kapitana podczas inspekcji, Im szybciej się sami pozabijają, tym lepiej. Kobieta krzyczała coraz głośniej, zachowując się jak jej obłąkane poprzedniczki, jakby pod ciężarem nieszczęść traciła zmysły. Po chwili jednak zrozumiała, że nie może liczyć na pomoc, szlochając wróciła do budynku, lecz straciwszy orientację wpadła wprost na uzbrojonych ludzi. Jeden z nich uderzył ją metalowym prętem. Runęła na ziemię jak kłoda. Żona lekarza chciała podbiec i pomóc jej, ale w straszliwym zamieszaniu, jakie powstało, nie mogła zrobić nawet kroku. Zniechęceni czekaniem ślepcy zaczęli wracać do sal, wielu pomyliło drogę, wpadali jedni na drugich, przewracali się, podnosili, znów padali, niektórzy nie próbowali już wstawać, leżeli wyczerpani, powykręcani z bólu, załamani, z twarzami przywartymi do ziemi. Żona lekarza z przerażeniem zauważyła, że jeden z uzbrojonych ślepców wyciągnął z kieszeni pistolet i wycelował w powietrze. Strzelił w sufit, a z góry posypały się wielkie płaty tynku, spadając na głowy bezbronnych ludzi. Wybuchła panika, Spokój, cisza, krzyknął uzbrojony ślepiec. Jeśli ktoś odezwie się choć słowem, zabiję jak psa, żebyście potem nie żałowali. Wszyscy znieruchomieli. Powiedziałem jasno i wyraźnie, ciągnął człowiek z pistoletem, Od dziś my rozdzielamy żywność i wszyscy mają się temu podporządkować, nikt nie ma prawa wychodzić po następne dostawy, przy wejściu postawimy straże, jeśli ktokolwiek odważy się nam przeciwstawić, porachujemy się z nim, kto chce jeść, musi płacić, Płacić, czym, spytała żona lekarza, Milczeć, wrzasnął człowiek, wymachując pistoletem, Ktoś musi o to zapytać, trzeba ustalić, jak mamy postępować, skąd odbierać jedzenie, czy zgłaszać się razem, czy osobno, Patrzcie no, jaka sprytna, odezwał się jeden z uzbrojonych ludzi, Zabij ją, będzie o jedną gębę mniej do wykarmienia, Gdybym widział, już by miała kulę w brzuchu, odparł przywódca i zwrócił się do reszty, Natychmiast wracać do siebie, no, już was tu nie ma, już, kiedy wniesiemy żywność, powiemy, co macie robić dalej, Czym mamy płacić, powtórzyła pytanie żona lekarza, Ile będzie kosztować kawa z mlekiem i ciastko, Słowo daję, ta baba zaraz oberwie, odezwał się jeden z uzbrojonych ślepców, Zostaw, ja to załatwię, uciszył go przywódca i łagodniejszym tonem wyjaśnił, Każda sala wybierze dwóch przedstawicieli, którzy zbiorą od wszystkich przedmioty wartościowe, mogą to być pieniądze, biżuteria, pierścionki, kolczyki, zegarki, co tylko macie, wszystko należy przynieść do trzeciej sali w lewym skrzydle, tam będziemy czekać, radzę nie oszukiwać, wiemy, że będziecie próbowali ukryć cenne rzeczy, ale ostrzegam, że to się na nic nie zda, jeśli uznamy, że daliście za mało, nie dostaniecie swojego przydziału, a wtedy możecie sobie żreć swoją forsę i gryźć świecidełka. Jeden ze ślepców z drugiej sali w prawym skrzydle zapytał, Czy mamy przynieść wszystko od razu, czy płacimy za każdy posiłek oddzielnie, Jak widać, nie wyraziłem się jasno, powiedział człowiek z pistoletem i zaśmiał się głośno, Najpierw płacicie, potem jecie, zjecie tyle, za ile zapłacicie, będzie to wymagało skomplikowanych obliczeń, więc może rzeczywiście byłoby lepiej, gdybyście zapłacili od razu, a my damy wam tyle, na ile zasługujecie, ale ostrzegam, nie radzę niczego chować po kątach, bo drogo to będzie was kosztowało, żebyście potem nie skarżyli się, żeśmy was oszukali, pamiętajcie, że będziemy robić inspekcje i nie chciałbym znaleźć się w waszej skórze, jeśli coś odkryjemy, choćby jeden grosik, a teraz wynoście się. Podniósł pistolet i wystrzelił w powietrze, a z sufitu znów posypały się kawałki tynku. A ty miej się na baczności, zakończył ślepiec z pistoletem, Nie zapomnę twego głosu, Ani ja twojej twarzy, powiedziała żona lekarza.
Nikt nie zwrócił uwagi na absurdalną odpowiedź ślepej kobiety, która odgrażała się, że nie zapomni czyjejś twarzy. Ludzie rozpierzchli się szybko po korytarzach, szukając swoich sal. Wkrótce wysłannicy z pierwszej sali relacjonowali towarzyszom wydarzenia sprzed kilku minut. Po tym, co usłyszeliśmy, nie mamy innego wyjścia, jak podporządkować się rozkazom, powiedział lekarz, Na pewno jest to liczna grupa, a najgorsze, że są uzbrojeni, My też możemy poszukać broni, zauważył pomocnik aptekarza, Owszem, może uda nam się znaleźć kilka patyków, choć wątpię, by w zasięgu ręki na drzewach uchowały się jeszcze jakieś gałęzie, a pręty wyrwane z łóżek do niczego nam nie posłużą, bo nie mamy siły walczyć, tymczasem oni mają broń palną, Ja nic nie dam tym ślepym skurwysynom, odezwał się ktoś z głębi sali, Ja też nie, poparł go inny głos, Zdecydujmy się, albo dajemy wszyscy, albo nie daje nikt, przerwał lekarz, Nie mamy innego wyjścia, odezwała się jego żona, Musimy ustalić reguły jednakowe dla wszystkich, każdy ma prawo odmówić zapłaty, ale wówczas nie dostanie swojej porcji, nie można żyć kosztem innych, Płacimy wszyscy i oddajemy wszystko, co mamy, zadecydował lekarz, A jeśli ktoś nie ma czym zapłacić, spytał pomocnik aptekarza, W takim razie będzie jadł to, co dostanie od innych, pamiętacie, ktoś słusznie kiedyś powiedział, każdemu według potrzeb. Zapadła cisza, którą przerwał stary człowiek z czarną opaską na oku, Kogo wybierzemy na naszych przedstawicieli, Ja głosuję na pana doktora, powiedziała dziewczyna w ciemnych okularach. Dalsze głosowanie okazało się niepotrzebne, ponieważ wszyscy poparli kandydaturę okulisty. Ma być nas dwóch, przypomniał lekarz, czy ktoś zgłosi się na ochotnika, Jeśli nie ma chętnych, to ja mogę iść, odezwał się pierwszy ślepiec, Dobrze, wobec tego czas zacząć zbiórkę, czy ktoś ma pustą torbę, worek albo walizkę, Ja coś mam, powiedziała żona lekarza i zaczęła wyjmować z torby różne drobiazgi, które wzięła, nie przewidując, w jakich warunkach przyjdzie jej żyć. Wśród luksusowych, nie pasujących do otoczenia flakoników, pudełek i tubek znalazły się też długie, ostro zakończone nożyczki. Zupełnie o nich zapomniała. Podniosła głowę, wszyscy czekali, jej mąż naradzał się z pierwszym ślepcem, dziewczyna w ciemnych okularach zapewniała zezowatego chłopca, że niedługo dostanie coś do jedzenia. Zza szafki stojącej obok łóżka wystawał skrawek zakrwawionej podpaski, którą dziewczyna w ciemnych okularach z przesadnym wstydem próbowała ukryć przed ludźmi, którzy i tak nic nie widzieli. Żona lekarza w napięciu patrzyła na lśniący przedmiot, zastanawiając się, dlaczego tak uporczywie mu się przygląda, jaki ukryty zamysł kazał jej zabrać te niklowane nożyczki o ostrych końcach, które teraz ściskała w dłoni, Masz torbę, spytał mąż, zbliżając się do łóżka w towarzystwie pierwszego ślepca, Tak, odparła, jedną ręką podając mu pustą torbę, a drugą ostrożnie chowając za plecami. Co się stało, zaniepokoił się lekarz, Nic, nic, odparła, jakby chciała powiedzieć, Nic, co mógłbyś zobaczyć, wprowadził cię w błąd mój zmieniony głos, ale to nic takiego. Lekarz podszedł do niej, nieporadnie ujął torbę i głośno powiedział, Przygotujcie rzeczy. Żona lekarza zdjęła najpierw swój zegarek, potem zegarek męża, wyjęła z uszu kolczyki, zdjęła mały pierścionek z rubinem, złoty łańcuszek, ściągnęła swoją obrączkę, potem obrączkę męża. Zeszczuplały nam palce, pomyślała i wrzuciła wszystko do torby. Potem wyjęła pieniądze, które przywiozła z domu, kilka banknotów o różnych nominałach, kilka monet, To wszystko, powiedziała, Na pewno, spytał lekarz, poszukaj dobrze, Nic więcej nie mamy. Dziewczyna w ciemnych okularach przygotowała już swoje drobiazgi, niewiele różniły się od tych, jakie dała żona lekarza, tyle że brakowało tu obrączki, dołożyła jeszcze dwie bransoletki. Kiedy lekarz i pierwszy ślepiec odwrócili się i odeszli, dziewczyna pochyliła się nad zezowatym chłopcem, mówiąc, Pamiętaj, że teraz jestem twoją mamą, płacę za siebie i za ciebie. Żona lekarza usiadła wygodnie na łóżku i oparła się o ścianę. Dopiero teraz zauważyła, że wzdłuż całej sali w ściany powbijane były wielkie gwoździe, ciekawe, do czego służyły mieszkającym tu szaleńcom, jakie skarby na nich wieszali, do jakich celów ich używali. Wstała, powiesiła nożyczki na najwyższym gwoździu i wróciła na miejsce. Jej mąż i pierwszy ślepiec powoli przesuwali się w stronę drzwi, zbierając po drodze cenne przedmioty. Niektórzy słusznie protestowali, że to ordynarna kradzież. Inni pozbywali się wartościowych rzeczy z dziwną obojętnością, jakby czuli, że nic na tym ziemskim padole nie trwa wiecznie, ci również mieli rację. Kiedy lekarz i jego towarzysz dotarli do drzwi, pierwszy spytał, Czy oddaliśmy wszystko, co mamy, Tak, odezwało się kilka zrezygnowanych głosów, inni milczeli, być może dlatego, że mieli nieczyste sumienia. Żona lekarza spojrzała na nożyczki. Widząc okrągły uchwyt wiszący na gwoździu, zdziwiła się, że tak wysoko je zawiesiła, jakby zrobiła to obca dłoń, po czym pogrążyła się w myślach. Może to i dobrze, że je znalazła, będzie mogła wreszcie obciąć mężowi brodę, żeby wyglądał jak człowiek. Wiadomo, że w warunkach, w jakich przyszło im żyć, codzienne golenie się było niemożliwe. Gdy znów spojrzała w stronę drzwi, dwaj mężczyźni zniknęli już w mroku korytarza, kierując się do trzeciej sali po lewej stronie, dokąd kazano im przynieść zapłatę za jedzenie. Może starczy nam na dzień, dwa, a może na cały tydzień, ale co dalej, wszystko, co mieliśmy, zniknęło za tymi drzwiami. Na to pytanie nie było jednak odpowiedzi.
Korytarz był prawie pusty, choć zazwyczaj kręcili się tu jacyś ślepcy, którzy na siebie wpadali, potykali się, przewracali, wysłuchując przekleństw i obraźliwych epitetów potrącanych osób. Po chwili sami zaczynali złorzeczyć niewidzialnemu wrogowi, choć i tak nie miało to najmniejszego znaczenia. Ale nawet ślepiec ma prawo wyładować złość. Słychać było szuranie, czyjeś głosy, pewnie wysłanników z innych sal, którzy szli spełnić swoją powinność. Jakie okropne jest nasze położenie, panie doktorze, odezwał się pierwszy ślepiec, nie dość, że sami jesteśmy ślepi, wpadliśmy w łapy kilku ślepych bandytów, coś mi się wydaje, że mam pecha, najpierw jeden kradnie mi samochód, teraz inni zabierają jedzenie i grożą pistoletem, No właśnie, są uzbrojeni, Naboje kiedyś się skończą, Wszystko kiedyś się kończy, ale mam nadzieję, że nie w tym przypadku, Dlaczego, Dlatego, że naboje skończą się tylko wtedy, gdy ktoś je wystrzela, a mamy już paru zabitych, Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, Jesteśmy w sytuacji bez wyjścia, odkąd przekroczyliśmy próg tego szpitala, i mimo to dajemy sobie radę, Jest pan pesymistą, Nie jestem pesymistą, po prostu nie wyobrażam sobie, że może spotkać nas coś gorszego, A ja się boję, że zła nie można powstrzymać, Być może ma pan rację, powiedział lekarz, a po chwili, jakby mówiąc do siebie, dodał, Musi się coś wydarzyć, coś, co przyniesie zmiany na gorsze albo na lepsze, innego wyjścia nie ma. Przeszli już większość drogi krętymi korytarzami i znaleźli się w pobliżu sali, gdzie ulokowali się bandyci. Dotąd nie zapuszczali się jeszcze tak daleko, lecz wiadomo, że zgodnie z zasadami symetrii w lewym skrzydle obowiązywał ten sam rozkład, co w prawym, więc kto dobrze poznał prawe skrzydło, bez trudu poruszał się po lewym, i na odwrót. Gdy w jednym skrzydle skręcało się w lewo, w drugim należało skręcić w prawo. Usłyszeli czyjeś głosy, pewnie ludzi, który przyszli tu przed nimi. Poczekajmy, szepnął lekarz, Dlaczego, Bandyci pewnie już dawno zjedli i nie będą się spieszyć, dokładnie sprawdzą, co tamci przynieśli, Myśli pan, że jest już pora obiadu, To nie ma znaczenia, nawet gdybyśmy widzieli, nie mamy już zegarków. W tejże chwili minęło ich dwóch mężczyzn. Z rozmowy wynikało, że nieśli jedzenie. Uważaj, nie możemy niczego upuścić, przestrzegał jeden, a drugi odparł ponuro, I tak nie wiadomo, czy dla wszystkich starczy, trzeba będzie zacisnąć pasa. Lekarz przesuwał się z wyciągniętą ręką wzdłuż ściany, aż dotknął framugi drzwi. Pierwszy ślepiec szedł za nim. Jesteśmy z pierwszej sali po prawej stronie, odezwał się lekarz. Zrobił krok naprzód, chcąc wejść do środka, ale natknął się na przeszkodę. Drzwi były zastawione łóżkiem, które pełniło funkcję lady. Są dobrze zorganizowani, pomyślał, nie ma mowy o improwizacji. Usłyszał czyjeś głosy. Ciekawe, ilu ich jest, pomyślał. Żona mówiła o dziesięciu, ale mogło ich być więcej, nie wszyscy pewnie wyszli na korytarz, żeby zagrabić żywność. Pierwszy odezwał się człowiek z pistoletem, który najwidoczniej był hersztem bandy, Sprawdźmy, co też przynieśli nam panowie z pierwszej sali po prawej stronie, rzucił szyderczo, po czym ściszonym głosem zwrócił się do kogoś stojącego obok, Zapisuj. Lekarz nie ukrywał zdziwienia, Jak to, zapisuj, to znaczy, że jest tu ktoś, kto może pisać, kto nie jest ślepy, a więc w budynku są przynajmniej dwie widzące osoby, trzeba uważać, ten człowiek może pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie. Podobne myśli krążyły po głowie pierwszego ślepca, Jeden facet uzbrojony, drugi szpieg, koniec z nami, nie mamy szans. Herszt bandytów otworzył torbę, z wprawą wyjmował i obmacywał kolejne przedmioty, równie sprawnie badał wartość banknotów i monet, oddzielał rzeczy złote od innych, dla fachowca to nic trudnego. Trwało to zaledwie kilka minut, lecz mimo to lekarz zdołał rozpoznać dźwięk przedziurawianego papieru. Ktoś pisał brajlem, słychać było, jak ostry koniec jakiegoś przedmiotu dziurawi papier, uderzając w metalową podkładkę. To znaczy, że wśród ofiar epidemii znalazł się zwykły ślepiec, człowiek, którego kiedyś nazwano by ociemniałym. Prawdopodobnie został przez pomyłkę złapany z innymi chorymi. Lekarza korciło, by zapytać go, Czy należy pan do starych, czy do nowych ślepców, jak stracił pan wzrok. Mieli szczęście ci bandyci, zyskali pisarza i przewodnika w jednej osobie. Przeszkolony ślepiec to skarb, taki człowiek wart jest furę złota. Inwentaryzacja przeciągała się, czasem herszt bandy lub jego pomocnik prosili o pomoc księgowego. Co o tym myślisz, pytali, a on przerywał pisanie i sprawdzał podany mu przedmiot. Złom, mówił, a przywódca wołał, Za dużo tego złomu, za karę nie dostaną jedzenia. Kiedy zaś ociemniały wyrażał się o przedmiocie z aprobatą, bandyta zmieniał ton, Nie ma to jak robić interesy z uczciwymi ludźmi. W końcu postawili na łóżku trzy pudła. To dla was, powiedział człowiek z pistoletem. Lekarz policzył kartony. Za mało, stwierdził, Na początku, gdy byliśmy jeszcze sami, dostawaliśmy cztery paczki. Nie zdążył dokończyć zdania, a już poczuł na szyi lufę pistoletu. Nie lada wyczyn jak na ślepego bandytę, pomyślał lekarz. Za każdą skargę odbiorę ci jedną paczkę, więc spadaj, zanim się rozmyślę, i dziękuj Bogu, że masz co włożyć do gęby. Dobrze, powiedział zdławionym głosem lekarz i wziął dwa kartony. Jego towarzysz chwycił ostatnią paczkę i powoli, obładowani żywnością ruszyli w drogę powrotną. Kiedy doszli do holu, lekarz przekonany, że nikt ich nie słyszy, powiedział, Już nigdy więcej nie nadarzy mi się taka okazja. Nie rozumiem, zdziwił się pierwszy ślepiec, Przystawił mi pistolet do szyi, mogłem mu go wyrwać, To byłoby zbyt ryzykowne, Tylko pozornie, ja wiedziałem, gdzie jest pistolet, a on nie mógł widzieć moich rąk, Ma pan rację, Mam pewność, że on w tym momencie był bardziej ślepy ode mnie, szkoda, że o tym nie pomyślałem, a właściwie pomyślałem, ale zabrakło mi odwagi, Ale co byłoby potem, spytał pierwszy ślepiec, Jak to co, No, gdyby odebrał mu pan broń, nie wierzę, że byłby pan w stanie jej użyć, Jeśliby to miało rozwiązać nasze problemy, Ale nie jest pan tego pewien, Nie, A więc lepiej, że to oni mają broń, przynajmniej dopóki nas nie zaatakują, Grożenie bronią samo w sobie jest formą ataku, Gdyby im pan odebrał broń, dopiero zaczęłaby się prawdziwa wojna, obawiam się, że nie uszlibyśmy z życiem, Ma pan rację, przyznał lekarz, muszę o tym pamiętać, Proszę pamiętać raczej o tym, co mi pan wcześniej powiedział, To znaczy, Że prędzej czy później coś się musi wydarzyć, Wydarzyło się, a ja tego nie wykorzystałem, Nadarzy się inna okazja.