Podr?? ludzi Ksi?gi - Tokarczuk Olga 8 стр.


– Nawrócić Szatana! – wykrzyknął de Berle. – Toż to przecież sprzeczność sama w sobie.

– Być może Bóg, stwarzając ludzi, obdarzył ich misją dążenia ku dobru poprzez doskonalenie się, a tym samym ignorowanie podburzeń Szatana, nie zaś poprzez walkę. Walka ze światem to walka z samym sobą. Każda przemoc jest orędziem Szatana, to krzywda, śmierć, ogień i tortury. Walka – jak wojna – nie może być dobra. Zabijanie jest zabijaniem.

– Ale czy walka w zbożnym celu nie bywa słuszna? – zapytał ostrożnie Markiz.

– Jeżeli przyjmiemy, że tak, to musimy przyjąć również, że cel uświęca środki

– odparł de Chevillon. – To oznacza błędne koło. Ściganie ludzi, jakby byli dzikimi zwierzętami, wypędzanie ich z domów i z kraju, malowanie na drzwiach innowierców znaków zarazy, tworzenie gett. Nie. Wierzę, że człowiek ma Boga w sobie i że do każdego przemawia On w inny sposób.

Weronika wróciła do swojego pokoju oszołomiona. Może tak podziałało na nią wino, może zmęczenie, rozmowy, ten dziwny obraz. Uklękła przy łóżku, próbując się modlić, ale nie mogła się skupić. Przez głowę przesuwały jej się obrazy z minionego dnia: kolorowe kobierce kwiatów, kobieta ze smokiem, kropki na jego skrzydłach, poruszające się usta Markiza, umięśnione nogi służącego. Rozebrała się i naga wsunęła w chłodną pościel. Patrzyła w ciemność i wydawało jej się, że nie jest już tą samą osobą. Że coś się w niej zmieniło, że nie jest w sobie, ale gdzieś na zewnątrz. Dotknęła palcami skóry na twarzy i przez chwilę miała wrażenie, że dotyka twarzy nie swojej, lecz obcej, choć równie dobrze znanej. Zdumiała ją gładkość policzka. Zdziwiła się, że ta twarz to nie twarz Markiza.

Gauche nie miał ochoty spać. Bał się, że kiedy się obudzi, znajdzie się znowu w stajni na Saint-Antoine. Siedział skulony na łóżku i muskał palcami aksamitną narzutę. Czuł się tak przepełniony miłością i wdzięcznością dla tych ludzi, którzy zabrali go ze sobą, że mógłby mówić. Otworzył usta i nabrał powietrza do płuc. W ciszy usłyszał spokojny oddech psa śpiącego na podłodze przy łóżku. Cicho wypuścił powietrze i, podnosząc głowę, przez otwarte okno zobaczył nad parkiem spadającą gwiazdę.

Pan de Berle stał przy oknie i patrzył na park. Noc zamazała fantastyczne kolory i wszystkie klomby wyglądały teraz jednakowo. De Berle wątpił. Wątpił w Księgę, w sens wyprawy, w osiągnięcie jakiegokolwiek celu, w uwolnienie kawalera. Miał świadomość, że rozwój wypadków już za daleko odwiódł ich od wcześniejszych planów. Wszystko wymykało się kontroli, a on nie był na to przygotowany. Czuł się rozczarowany i coraz bardziej zdecydowany wracać do Paryża, nawet bez względu na to, czy doczekają się kawalera d’Albi. De Berle utracił całą swoją wiarę.

Przeczuwał, że Bóg poplątał ich ścieżki.

W pokoju Burling’a paliła się jeszcze świeca. Anglik siedział przy małym stoliczku do gry w karty, obitym zielonym suknem, i wodził po nim palcem. Czuł, że otacza go jakaś tajemnica. Coś tu było niedopowiedziane, coś przemilczane, coś, co było właśnie najistotniejsze. Mimowolnie narysował palcem na suknie kółko, potem jeszcze jedno. Zastanawiał się przez chwilę i dorysował jeszcze dwa. Próbował połączyć je ze sobą w jakiś sensowny i harmonijny sposób, ale nagle zrezygnował. Starł dłonią wyimaginowany rysunek i zaśmiał się sam do siebie. Zdmuchnął świecę i położył się spać.

Markiz narysował kredą okrąg wokół siebie. Stał w środku wyprostowany, z głową lekko opuszczoną na piersi. Widział w swoim ciele powietrze, które rozjarza się i dociera do najdalszych jego zakątków. Do palców u stóp, nóg, lędźwi, dłoni, całych rąk, piersi, szyi i głowy aż po koniuszki włosów. Wtedy poczuł, że znalazł się znowu w rozświetlonych, bezkresnych przestrzeniach. Dawno go tu nie było. Słyszał jednostajny dźwięk podobny do szumu morza. To, co w nim było, wysunęło się delikatnie z ciała i zawisło wyżej. Zobaczył z góry swoje samotne, opuszczone ciało. Zdziwił się, bo ujrzał w ciele coś, czego do tej pory w nim nie było. Jakby tęsknotę, dążenie, niepokój, i było to jak niewidoczny sznur, który nie pozwalał mu pójść dalej i wznieść się wyżej. Moc, którą był Markiz, spłynęła z powrotem do ciała i otworzyła mu oczy. Poruszyła ciężkimi kotarami przy oknie, tak że zafalowały jak od przeciągu. Ale to nie wystarczało. Markiz chciał znaku. Pragnął mieć pewność, że jego istnienie, jego cel, mieści się wciąż w planach wszechświata.

Oddychał spokojnie i głęboko. Jego oddech sięgał aż do stóp i jeszcze niżej, w głąb ziemi. Poczuł, jak powierzchnia koła wibruje pod nagą skórą jego stóp. Teraz już wiedział, że nic nie może mu przeszkodzić. Żadne ciało, ani konkretne, fizyczne, ani mentalne nie ma już nad nim władzy. Był samym sobą i dotykał swojej najgłębszej istoty. Dotknął czoła i powiedział:

– Ate.

Dotknął piersi i powiedział:

– Malkuth.

Dotknął prawego ramienia i powiedział:

– Wegebura.

Dotknął lewego ramienia i powiedział:

– Wegedula.

Potem skrzyżował ręce na piersi.

– Le-dam amen.

„Ukaż mi, Panie, Księgę”, pomyślała w nim Moc. Zobaczył Archanioła w żółtej szacie powiewającej na wietrze, pobłyskującej odcieniami purpury. Archanioł trzymał w wyciągniętych rękach Księgę. Wiatr poruszał stronicami. Były puste. „Gdzie jest mądrość zapisana w Księdze?”, zapytała w nim moc. Archanioł miał długie włosy i wyglądał jak kobieta. Poruszył ustami, ale nie słychać było żadnego dźwięku.

Wtedy do Markiza podeszły liczby.

„Cała Moc, jakakolwiek była i jakakolwiek będzie, zawiera się we mnie”, powiedziało Zero. „I nie ma niczego, co by było czymś więcej niż ja. Jestem tym, co zawsze było, co jest i zawsze będzie. Tym, co nie ma granic ani jakości, a jednak wszystko określa. Zawieram w sobie wszystko, co wyobrażalne i niewyobrażalne. Jestem bowiem początkiem i końcem. Jestem nasieniem, z którego wyrósł świat i do którego powróci.”

Potem nadeszła Jedynka i powiedziała: „Jestem wolą życia, która wciąż stwarza świat i podtrzymuje jego istnienie. Jestem ustami, które wypowiadają JA JESTEM. Istnieję, żeby widzieć samą siebie i w nieskończoność powtarzać święte słowo JESTEM. Ode mnie bierze początek wszelka myśl i wszelkie słowo. Określam, więc istnieję. Chcę, więc jestem.”

„Ja nadaję formy nieskończonej mądrości”, powiedziała Dwójka. „W swoich formach mądrość przygląda się sobie i staje się jeszcze większa. Jestem siłą życia, bo jestem lustrem. Podwajam jedność. Mnożę i daję życie.”

„Jestem zrozumieniem, a więc czymś więcej niż mądrością”, powiedziała Trójka.

„Rozumiem doskonałość prawa kosmosu. Zrozumienie tego jedynego prawa prowadzi mnie krok po kroku do wyzwolenia.”

„Ale dopiero ja robię użytek ze zrozumienia”, powiedziała Czwórka. „Rozumiejąc prawo, stosuję je w świecie, oblekam w formę i buduję porządek. Czerpię z niezmierzonych bogactw wszechświata i czynię rzeczy duchowe i materialne pożytecznymi i potrzebnymi. Każdy otrzymuje tyle, ile ma dostać. Nie ma pomyłki. Jest prawo.”

„Nie ma pomyłki, jest prawo”, powtórzyła Piątka. „Ja rozpoznaję przejawy niezmiennej, kosmicznej sprawiedliwości we wszystkich zdarzeniach, które mają miejsce w świecie. Nic się nie dzieje poza prawem, nic nie bierze się z niczego. A wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Rozumiem konieczność i dlatego jestem lękiem, buntem i rozpaczą. Jestem przejawem ślepej siły, bo ukazuję granicę wszelkich poczynań. Jestem niezmienną sprawiedliwością.”

„Sprawiedliwość jest harmonią i czystym pięknem”, powiedziała Szóstka. „Dlatego we wszystkich rzeczach, wielkich i małych, widzę piękno porządku świata. Części widziane każda z osobna są złudzeniem, które rodzi zwątpienie. Lecz widziane razem budują świat na rusztowaniach z miłości.”

„Wspomagana przez mądrość i zrozumienie, przez prawo, sprawiedliwość i piękno, jestem zwycięstwem istnienia nad nieistnieniem”, powiedziała Siódemka.

„Istnienie jest wieczne”, powiedziała Ósemka. „Jestem nieskończonością, w której zawiera się rozkwit i upadek, ruch w górę i ruch w dół, rozwijanie się i zwijanie. Jestem rytmem wszechświata, gdzie sprzeczność jest pozorem, bowiem wszystko jest dopełnieniem wszystkiego.”

„We mnie zaczyna się koniec cyklu”, powiedziała Dziewiątka. Jestem osiągnięciem celu. Lecz w osiągnięciu celu nie kończy się żadne dążenie, w każdym końcu bowiem zawiera się ziarno nowego początku i w każdym początku jest koniec.”

Na koniec do Markiza podeszła Dziesiątka. „Ja jestem królestwem, bo łączę to, co potężne, lecz rozmyte, z tym, co słabe, lecz konkretne. W każdej najmniejszej rzeczy mieści się nieskończenie potężne Królestwo Ducha.”

Markiz stał twarzą zwróconą ku oknu wychodzącemu na park. Po niebie przemknął błysk spadającej gwiazdy, ale Markiz nie mógł jej zobaczyć rozszerzonymi, szklistymi oczyma.

Nie wiadomo tylko, co tej nocy robił pan de Chevillon. Odszedł szurając i powłócząc nogami po schodach i przepadł gdzieś w dziesiątkach swoich pokoi.

8

W ciągu kilku następnych dni nie było żadnych wiadomości z Paryża i mimo wielu atrakcji, jakie zapewnił gościom Chevillon, czekanie na kawalera stawało się nużące.

Burling codziennie o świcie objeżdżał konno włości gospodarza i zjawiał się dopiero na południowe drugie śniadanie. Traktował te przejażdżki jako czystą rozrywkę, ale przy okazji lustrował dokładnie całe gospodarstwo. Kalkulował możliwe zyski pana Chevillon i był zaskoczony ich prawdopodobną nikłością. Wyglądało na to, że Chevillon żył z kapitału. Znajdowało się tu tylko trochę łąk, mała winnica na południowym stoku wzgórza, niewielki sad i warzywnik, zaspokajające zapewne jedynie potrzeby pałacu. Nie było żadnych większych zabudowań oprócz niskiego budynku dla służby po drugiej stronie parku. Oczywiście wsie i fabryki pana de Chevillon mogły być gdzieś dalej i Burling’a jakby uspokoił ten domysł. Utrzymanie pałacu, ogrodu i parku wymagało według jego kalkulacji ogromnych środków.

Dziwiła go także nieobecność innych domowników, nie licząc kilku osób czarnej służby. Kiedy Burling patrzył na pałac z daleka, z łąk, na które się wypuścił, przyszło mu do głowy, że gospodarz jest czarnoksiężnikiem i w podziemiach tego wielkiego domu produkuje złoto.

Kiedy Burling jeździł konno, Weronika błąkała się samotnie po komnatach i korytarzach, i zwiedzała galerie. Dla Markiza, gospodarza i pana de Berle był to bowiem czas pracy w bibliotece i nie wchodziło w grę, żeby wpuścili tam kogokolwiek. Weronika zauważyła, że któregoś razu nie wpuszczono do biblioteki nawet Murzyna niosącego herbatę. Markiz odebrał od niego tacę w drzwiach.

Weronika czuła się wspaniale w zbytkownym domu Chevillon’a i nie przeszkadzała jej całodzienna samotność. Na dole urządzono łaźnię, w której wielką, ośmiokątną wannę można było w każdej chwili napełnić ciepłą wodą. Znajdowało się tu też urządzenie, z którego za pociągnięciem łańcuszka spadała kroplami deszczu podgrzana woda. Weronika mogłaby zamieszkać w tej łaźni. Moczyć się w pachnących kąpielach, polewać czystą wodą, na zmianę zimną i gorącą, suszyć się potem, popijając herbatę z róży, i w końcu wcierać w ciało pachnące emulsje, olejki, które nadają skórze gładkość i jędrność. Przyglądała się sobie zawsze z miłością i uwagą: czy na wierzchu dłoni nie pojawiły się szpecące piegi, czy na ramionach nie tworzy się gęsia skórka, a na dekolcie nie ma czasem brzydkich, zaczerwienionych krostek. Kolor jej skóry przyjemnie zlewał się z mlecznołososiowym kolorem marmurowej posadzki – może był nawet jeszcze bledszy, jeszcze jaśniejszy, jeszcze bardziej matowy. Weronika pragnęła wtedy przytulić się do samej siebie.

Kiedy już doprowadziła się do porządku, postanowiła przewietrzyć także swoją garderobę zamkniętą w kufrach. Otworzyła kufer z sukniami i serce jej się ścisnęło. Biała suknia, przeznaczona na ślub, była cała w wielkich, żółtych plamach. Weronika jęknęła, nie wierząc oczom. Nie rozumiała zupełnie, jak to się mogło stać. Dopiero potem uważnie obejrzała kufer. Wieko było nieszczelne i mżący drugiego dnia podróży deszcz przesiąknął do środka. Wyrzucała sobie, że nie kazała zawinąć sukni w grube płótno czy papier lub przynajmniej nie zabroniła kłaść jej na samym wierzchu. Teraz suknia była zniszczona. Weronika rozłożyła ją na łóżku i rozprostowała zagniecione, delikatne koronki. Suknia leżała niby martwa kobieta, której ciało zaczynają naznaczać objawy rozkładu. Miała wrażenie, że zrobiło się chłodniej, że do jej pokoju weszła śmierć i mroźnym okiem przygląda się białej, ciepłej skórze żywej kobiety, jak rywalka przygląda się rywalce. Weronika skrzyżowała ramiona wokół odsłoniętego dekoltu i, jak nigdy przedtem tutaj, poczuła się samotna i opuszczona. To, co do tej pory pulsowało w niej oczekiwaniem, leciutkim podnieceniem, wewnętrznym ciepłem, zniknęło. Pokój zrobił się większy, sprzęty bardziej kanciaste, a cisza w wielkim domu dotkliwsza. Weronika znała to uczucie. Pojawiało się zawsze wtedy, kiedy zostawała sama. Nie w zwykłym, codziennym sensie tego słowa, ale kiedy odchodzili od niej kochankowie. Odbierali jej nie tylko swoje ciało i swoją obecność, ale także jakąś część energii, która utrzymywała ją na powierzchni życia. Jej wewnętrzny czas cofał się wtedy niepostrzeżenie i stawała się znowu małą dziewczynką, która sama śpiewa sobie kołysanki do snu. Sny zaczynały przynosić lepkie, podwodne marzenia, pełne lęku i niezrozumiałych znaków. Zabierały ze sobą całą chęć życia. Stojąc nad rozłożoną na łóżku suknią, Weronika zrozumiała, że kawaler d’Albi nie przyjedzie. Teraz brak wiadomości od niego wydał jej się oczywisty. Taki człowiek jak on nie mógł mieć kłopotów, chyba że wybrał je sobie sam. Był przecież szczęściarzem. Jedyne, co mogło się zdarzyć, to to, że zmienił plany, przestał ją kochać i znalazł gdzie indziej pocieszenie. Wszystkie jej miłości kończyły się w taki sam sposób. Tak odchodzili ci, których kochała. Delikatniejsi starali się tłumaczyć swoje odejście sprawami niezależnymi od nich. Żony, dorastające dzieci, kariera, Kościół. Mniej delikatni zostawiali jej na odchodne cenniejszy niż zwykle prezent, jakby chcieli się wykupić z zasięgu jej miłości. Najmniej delikatni po prostu odchodzili bez słowa i czasami widywała ich potem z nową kobietą.

Weronika nie mogłaby być tym, kim była – luksusową kurtyzaną – gdyby nie wypracowała sobie pewnej filozofii odejść swoich kochanków. Ponieważ oddając im ciało, oddawała w swoim pojęciu całą siebie, nazywała to miłością. I ponieważ prędzej czy później zostawała z tą miłością sama, uwierzyła, że takie właśnie są prawa, które nią rządzą. Najpierw ma się jej do syta, do odurzenia, a potem następuje naturalny przełom i miłość zostaje odebrana. Był to fakt akceptowany przez Weronikę z coraz większym, rosnącym z wiekiem przekonaniem, lecz naprawdę nigdy do końca niezrozumiany.

Cudem jest to, co wydaje się nienaturalne i co przeczy akceptowanym prawom. Dla Weroniki cudem była miłość wieczna i niekończąca się. Jak każda kobieta, Weronika wierzyła w cuda. Ale cuda są też tym, co się nigdy nie zdarza. Istotą cudu jest czekanie na cud, i to był dla Weroniki stan naturalny. Samotność i nadzieja. Samotność pełna nadziei.

Dlatego Weronika lubiła oglądać obraz wiszący na ścianie w jadalni. Podobnie jak tamta blada kobieta, marzyła o jakimś wybawicielu. Smok Weroniki nie miał skrzydeł w kropki. Był ledwie mglistym, sennym kształtem, którego pojawienie się we śnie budziło zawsze dziwne przygnębienie i myśli o śmierci.

Weronika wychodziła z jadalni i szła przed siebie szerokimi korytarzami pełnymi obrazów. Gdzieniegdzie pod ścianami stały oszklone gabloty z rysunkami. Były tam arkusze papieru wyrwane jakby ze szkicowników nieznanych z imienia mistrzów. Studium ręki, głowy pół ludzi, pół zwierząt, owoce przedstawione z każdej możliwej strony, dzbany i naczynia. Pan de Chevillon spotkał ją kiedyś w jednej z galerii i zaprowadził do gabloty, gdzie miał wiele rysunków Uccella. Widział, jakie wrażenie zrobił na Weronice obraz ze smokiem. Tutaj były szkice różnych przedmiotów, ubrań, nakryć głowy, roślin i fantastycznych zwierząt. Ale Weronikę zafascynowały rysunki rogatych czapek widzianych z różnych punktów. Fascynował ją upór tego artysty, któremu nie wystarczało narysowanie przedmiotu tak, żeby można było zachwycać się precyzją, z jaką został oddany. Nie chodziło mu nawet o podobieństwo rzeczy i jej obrazu. Przedstawiał przedmioty po wielekroć, jakby przeczuwał, że istota, sedno malowanej rzeczy, to co innego niż jej przedstawienie. Rysował ją z dołu, z góry, z boku, z ukosa, manipulując kątem widzenia, a kiedy rysunek rozczarowywał go swoją umownością, nie starał się nawet skończyć pracy.

Wieczorem tego dnia de Chevillon opowiedział na prośbę Weroniki o tym dziwnym artyście.

Uccello był malarzem, który miał tyle talentu i pracowitości, że mógłby stać się prawdziwym mistrzem, gdyby nie idea, której się całkowicie poświęcił i która w końcu opanowała jego umysł. Postanowił mianowicie zgłębić prawa widzenia, prawa tego, co w malarstwie nazywa się perspektywą. W jego czasach te sprawy traktowano czysto intuicyjnie. Malarz malował to, co widział i jak widział, nie dbając o prawa optyki. Na tym zresztą polega sztuka. Jeżeli obraz był przekonywający dla innych, jeżeli wzbudzał emocje lub zadziwiał, był dobry. Jeżeli nie, malarz brał się do malowania skrzyń na bieliznę.

Paolo Uccello, zwany Ptakiem, chciał posiąść tajemnicę malowanych przedmiotów. Dlaczego drzewo, które stoi dalej, jest mniejsze? Dlaczego ręka Chrystusa wyciągnięta w głąb obrazu wydaje się krótsza i jakby skurczona? Dlaczego domy stojące wzdłuż ulicy zdają się iść pod górę, piąć ku horyzontowi, mimo że w rzeczywistości ulica jest prosta, nie wznosi się ani nie opada? I jak należy malować? Czy tak, jak się widzi, że jest, czy tak, jak się wie, że jest?

Żaden namalowany przez artystę obraz nie zadowalał go. Relacje między malowanymi przedmiotami wciąż wydawały mu się zafałszowane i nieprawdziwe. Zaczął więc najpierw studiować same przedmioty. Spędzał noce, usiłując przedstawić najlepiej, jak tylko mógł, naczynie, wazę z owocami, kunsztownie udrapowane poły płaszcza. Wkrótce zrozumiał, że kolor tylko mu przeszkadza w tych poszukiwaniach, wziął się więc do rysunku. Cienie i głębię zaznaczał zagęszczeniem kreski, światło i blask – czystą, nie poznaczoną niczym powierzchnią. Ale i to go nie zadowalało. Do swojego rysowania włączył algebrę i geometrię. Zaczął teraz obliczać skomplikowane stosunki między krawędziami, odległościami, między jedną a drugą powierzchnią. A ponieważ miał jeszcze dawne zamówienia, przy których musiał pracować w dzień, przy świetle słonecznym, swoim studiom poświęcał noce. Ślęczał nocami przy świecy nad jednym szczególnym zgięciem rysowanego palca, nad drobnym detalem czapki, cieniem drzewa w pejzażu. Jego malowanym w dzień obrazom zaczynało powoli brakować życia, które zwykle spływa po pędzlu z ręki malarza. Wyobrażone postaci stały się senne, jakby wiedzione światłem księżyca. Nie ożywiała ich już ta wewnętrzna siła przekonania artysty, który je stworzył, że otaczający nas świat jest od początku do końca realny. Klienci Uccella czuli się rozczarowani i jego dobra sława zaczynała przemijać. „Komplikujesz to, co jest proste”, mówili mu jego przyjaciele-malarze. A także: „Chcesz uprościć to, co jest nieskończenie skomplikowane.” Lecz on uważał, że do osiągnięcia ostatecznej formuły brakuje mu już niewiele. Bardzo w tym czasie zbiedniał i zmizerniał. Od prawdziwej śmierci głodowej uratowali go przyjaciele i zamówienie na fresk kościelny od pewnych mnichów. W tym właśnie fresku postanowił spożytkować to, co odkrył po latach eksperymentów i ślęczenia nad rysunkami: jak działa ludzkie oko i jak wygląda prawdziwa rzeczywistość, określona prawami optyki i perspektywy. Malował swój fresk z rusztowania, na którym zawiesił szczelną zasłonę. Nie chciał pokazywać innym, jak powstaje arcydzieło. Obłożył się miarami i obliczeniami, i przez kilka tygodni nie wypuszczał pędzla z dłoni. Żywił się tylko serem, mnisi bowiem byli dość ubodzy, a może po prostu skąpi. Jeszcze bardziej zmarniał, ale nie dbał o to. Wiedział, że kiedy nadejdzie dzień odsłonięcia fresku, świat ujrzy i doceni geniusz artysty. Stało się jednak inaczej. Ukończony fresk przedstawiał potop. Arka Noego była pełna najróżniejszych zwierząt: słoni, lwów, gadów i ptactwa. Na jednym z masztów statku siedział nawet kameleon, przypominający wielbłąda w miniaturze, mistrz Uccello bowiem nigdy nie widział prawdziwego kameleona i wyobraził go po prostu, kojarząc nazwy: kameleon to po włosku camaleonte, a cammello – wielbłąd. Ten drobny błąd uszedłby mu na sucho, gdyby kompozycja była bez zarzutu. Widzowie jednak byli rozczarowani, zarówno przyjaciele-malarze, jak i mnisi-klienci. „To, co teraz należałoby zasłonić, ty odsłaniasz”, powiedzieli mu. Wszyscy zgodnie uznali fresk za dziwaczny i nieudany. Drewniane ściany arki były w jakiś dziwny sposób zdeformowane, drzewa miotane wichurą przypominały powykręcane kończyny paralityka. Głębia obrazu była narowista i niejednolita, rozpadała się na osobne plany, które nie dawały wrażenia realności. Wzburzone niebo waliło się na widza, wzbudzając nieprzyjemne poczucie zagrożenia.

Назад Дальше