Dom dzienny, dom nocny - Tokarczuk Olga 2 стр.


Marta

Cały pierwszy dzień obchodziliśmy swoją ziemię. Gumowce zapadały się w gliniasty grunt. Ziemia była czerwona, ręce brudziły się na czerwono, a gdy się je myło, płynęła czerwona woda. R. po raz kolejny oglądał drzewa w sadzie. Były stare, krzaczaste, rozrośnięte na wszystkie strony. Takie drzewa nic pewnie nie urodzą. Sad ciągnął się aż do lasu i zatrzymywał na ciemnej ścianie świerków. Stały jak wojsko. Po południu znowu zaczynał padać śnieg z deszczem. Woda zbierała się na gliniastej ziemi, tworzyła strużki i strumyki i płynęła z góry prosto na dom, wsiąkała w ściany i znikała gdzieś pod murem. Ze świeczką zeszliśmy do piwnicy, zaniepokojeni nieustannym szmerem. Po kamiennych schodach płynął cały potok, przemywał kamienną podłogę i wypływał niżej, od strony stawu. Zrozumieliśmy, że dom stoi na rzece, że zbudowano go nieopatrznie na płynącej podziemnej wodzie i teraz nic już się z tym nie da zrobić. Można się jedynie przyzwyczaić do ponurego, wiecznego szumu wody, do niespokojnych snów. Druga rzeka była za oknem – to strumień pełen zmąconej czerwonej wody, która podmywa bezradnie nieruchome korzenie drzew i znika w lesie.

Z okna długiego pokoju widać dom Marty. Od trzech lat zastanawiałam się, kim jest Marta. O sobie zawsze mówiła co innego. Za każdym razem podawała inny rok urodzenia. Dla mnie i dla R. Marta istniała tylko latem, zimą znikała, jak wszystko tutaj. Była drobna, całkiem siwa, brakowało jej zębów. Jej skóra -pomarszczona, sucha i ciepła. Wiem to, bo pocałowałyśmy się na przywitanie, nawet niezdarnie przytuliłyśmy się do siebie i poczułam jej zapach – wysuszonej na siłę wilgoci. Ten zapach zawsze zostanie, nie da się zlikwidować. Ubrania, które zmokły na deszczu, trzeba wyprać, tak mówiła moja mama, ale ona w ogóle prała wszystko niepotrzebnie. Otwierała szafy, wyciągała czyste, wykrochmalone prześcieradła i wrzucała je do pralki, jakby nieużywanie brudziło je tak samo jak używanie. Zapach wilgoci sam w sobie był nieprzyjemny, ale na ubraniu Marty, na jej skórze pachniał znajomo i miło. Jeżeli była tutaj Marta, wszystko znajdowało się na swoim miejscu, wszystko było w największym porządku.

Marta przyszła zaraz drugiego wieczoru. Najpierw piliśmy herbatę, potem to zeszłoroczne wino z dzikiej róży, ciemne i gęste, tak słodkie, że mąciło w głowie po pierwszym łyku. Wyciągałam z pudeł książki. Marta trzymała kieliszek w obu dłoniach i patrzyła bez zainteresowania. Pomyślałam, że Marta nie umie czytać. Tak mi się wydawało. To było możliwe, była wystarczająco stara, żeby ominęły ją publiczne szkoły. Litery nie zatrzymywały jej wzroku, ale nigdy jej o to nie pytałam.

Podniecone suki wchodziły i wychodziły. Przynosiły na sierści zapach zimna i wiatru; grzały się przy rozpalonej kuchni, a potem ciągnęło je wsad. Marta muskała ich grzbiety swoimi długimi, kościstymi palcami i powtarzała im, że są piękne. I tak cały wieczór mówiła tylko do suk. Patrzyłam na nią spod oka, układając książki na drewnianych półkach. Lampka na ścianie oświetlała czubek jej głowy z pióropuszem cienkich siwych włosów. Na karku robił się z nich warkoczyk.

Pamiętam tyle rzeczy, a nie pamiętam, jak zobaczyłam Martę po raz pierwszy. Pamiętam wszystkie pierwsze spotkania z osobami, które potem stały się dla mnie ważne; pamiętam, czy świeciło słońce, pamiętam szczegóły ubrania (śmieszne enerdowskie buty R.), pamiętam zapachy, smaki i coś jakby fakturę powietrza – czy było szorstkie i sztywne, czy gładkie i chłodne jak masło. Od tego zależy pierwsze wrażenie. Takie rzeczy zapisują się gdzieś w tych osobnych, może zwierzęcych częściach mózgu i nigdy nie dają się zapomnieć. Ale pierwszego spotkania z Marianie pamiętam.

Musiało to być wczesną wiosną – tutaj to czas wszystkich początków. Musiało to być w tej nierównej przestrzeni doliny, bo Marta nigdy dalej sama nie wychodzi. Pewnie pachniało wodą roztopionym śniegiem. Musiała mieć na sobie ten szary sweter z rozciągniętymi dziurkami.

Niewiele wiedziałam o Marcie. Wiedziałam tylko to, co ona odsłoniła mi sama. Wszystkiego musiałam się domyślać i zdawałam sobie sprawę, że fantazjuję na jej temat. Tworzę Martę z całą jej przeszłością i teraźniejszością. Bo kiedy tylko prosiłam, żeby opowiedziała mi coś o sobie, jak była młoda, jak wtedy wyglądało to, co teraz wydaje się takie oczywiste, ona zmieniała temat, odwracała głowę do okna albo po prostu milkła i w skupieniu kroiła kapustę czy plotła te swoje-cudze włosy. Nie czułam w tym niechęci do mówienia. Było tak, jakby Marta po prostu nie miała nic do powiedzenia o sobie. Jakby nie miała żadnej historii. Lubiła mówić tylko o innych ludziach, których ja widziałam może kilka razy przypadkiem albo wcale ich nie widziałam, bo widzieć już ich nie mogłam – żyli zbyt dawno. Także o tych, którzy najpewniej wcale nie istnieli – potem znalazłam dowody, że Marta lubiła zmyślać. I o miejscach, w których tych ludzi zasadzała jak rośliny. Mogła mówić godzinami, aż ja miałam dość i szukałam grzecznego pretekstu, żeby jej przerwać i wracać już przez trawy do domu. Czasem przerywała te swoje wywody nagle, bez powodu i nie wracała do tego tematu przez tygodnie, żeby potem ni stąd, ni zowąd zacząć: „A pamiętasz, jak ci mówiłam…” „Pamiętam”. „Więc to było dalej tak, że…” – i ciągnęła jakiś zasuszony wątek, a ja szukałam w pamięci, o kim mówi i na czym przerwała. I co dziwne, przypominała mi się raczej nie sama historia, ale właśnie opowiadająca Marta, jej drobna postać, jej okrągłe plecy w sweterku o porozciąganych dziurkach, jej kościste palce. Czy mówiła to w przednią szybę samochodu, gdy jechałyśmy do Wambierzyc zamówić deski, czy może rwałyśmy wtedy rumianek na polu Bobola. Nie potrafiłam nigdy odtworzyć tej historii samej w sobie, lecz zawsze samą scenę, okoliczności, świat, który ją we mnie zakorzenił, jakby te historie były jakieś nierealne, zmyślone, wyśnione, poodbijane w jej i mojej głowie, rozmyte przez słowa. Przerywała je tak samo nagle, jak zaczynała. Z powodu jakiegoś widelca, który upadł na podłogę i jego aluminiowy brzęk roztrzaskiwał ostatnie zdanie, zatrzymywał następne słowo w jej ustach tak, że musiała je przełknąć. Albo wchodził Taki-a-Taki, jak to on, zawsze bez pukania, tupiąc buciorami od progu i ciągnąc za sobą strużki wody, rosy, błota – cokolwiek tam było na zewnątrz – a przy nim w ogóle nie dało się już niczego powiedzieć, taki był hałaśliwy.

Wielu rzeczy opowiadanych przez Martę nie zapamiętałam. Zostawały mi po nich jakieś niewyraźne puenty, jak musztarda zostawiona na brzegu talerza, kiedy główny posiłek został już zjedzony. Jakieś scenki, straszne lub zabawne. Jakieś obrazy wyrwane z kontekstu – że dzieci łowiły pstrągi w strumieniu gołymi rękoma. Nie wiem, po co gromadziłam takie szczegóły, a zapominałam całą opowieść, która przecież musiała coś znaczyć, skoro była opowieścią z początkiem i końcem. Zapamiętywałam same pestki, które potem moja pamięć – i słusznie – musiała wypluć.

To nie było tak, że tylko słuchałam. Ja też do niej mówiłam. Kiedyś na początku powiedziałam jej, że boję się umierania, nie śmierci w ogóle, ale samego momentu, kiedy już nie będę mogła niczego przesunąć na potem. I że ten strach przychodzi zawsze wtedy, gdy jest ciemno, nigdy za dnia, i trwa kilka strasznych chwil, jak atak epileptyczny. Zaraz zawstydziłam się tego nagłego wyznania. Wtedy to ja starałam się zmienić temat.

Marta nie miała duszy terapeuty. Nie dopytywała, nie rzucała nagle mytych naczyń, żeby przy mnie usiąść i poklepać mnie po plecach. Nie próbowała, tak jak inni, wszystkiego co ważne umieścić w czasie i zapytać nagle: „Kiedy to się zaczęło?” Nawet Jezus nie uniknął tej bezsensownej pokusy i spytał o to samo opętanego, którego miał uzdrowić. „Kiedy to się zaczęło?” A przecież wydawałoby się, że najważniejsze jest tylko to, co trwa teraz, przed samymi oczami. Że pytanie o początek i koniec nie daje żadnej wartościowej wiedzy.

Czasem myślałam, że Marta nie słucha albo jest nieczuła jak ścięte, martwe drzewo, bo w takiej chwili brzęk naczyń, jak oczekiwałam, nie milkł, a jej ruchy nie traciły automatycznej płynności. Wydawała mi się nawet jakaś okrutna, nie raz i nie dwa, jak na przykład wtedy, gdy tuczyła te swoje koguty, a potem zabiła je i zżarła, wszystkie naraz, w ciągu dwóch jesiennych dni.

Nie rozumiałam Marty i teraz jej nie rozumiem, gdy o niej myślę. Ale po co mi rozumienie Marty? Co miałoby mi dać jasne odkrycie motywów jej zachowań, źródeł, z jakich płynęły jej wszystkie opowieści? Co dałaby mi jej biografia, jeżeli w ogóle Marta miała jakąś biografię? Może są ludzie bez biografii, bez przeszłości i bez przyszłości, którzy zjawiają się innym jako wieczne teraz?

Taki-a-Taki

W ciągu kilku następnych wieczorów, zaraz po Teleexpressie, przychodził Taki-a-Taki, nasz sąsiad. R. grzał wino, sypał do niego cynamonu i wrzucał goździki. Taki-a-Taki co wieczór opowiadał zimę, bo zima musi być opowiedziana, żeby mogło przyjść lato. Była to cały czas ta sama historia – o tym, jak powiesił się Marek Marek.

Słyszeliśmy tę opowieść od innych, a wczoraj i przedwczoraj od Takiego-a-Takiego. Ale on zapominał, że ją opowiadał, i zaczynał wszystko od początku. Początkiem było pytanie, dlaczego nie przyjechaliśmy na pogrzeb. Nie mogliśmy przyjechać, bo to było w styczniu. Nie mogliśmy się zebrać do kupy, żeby przyjechać na pogrzeb. Padał śnieg, samochody nie odpalały, rzęziły akumulatory. Droga za Jedliną była zasypana i autobusy stały w rozpaczliwych korkach.

Marek Marek mieszkał w domku z blaszanym dachem. Jego klacz zeszłej jesieni przychodziła do naszego sadu zjadać spadłe jabłka. Wygrzebywała owoce spod nadgniłych liści. Na nas patrzyła obojętnie. R. mówił nawet, że ironicznie.

Taki-a-Taki wracał z Rudy po południu, gdy już zaczęło się ściemniać. Zobaczył, że drzwi domu Marka Marka są przymknięte tak samo, jak były rano, oparł więc rower o ścianę i zajrzał przez okno do środka. Zobaczył go od razu. Ni to wisiał, ni to leżał przy drzwiach, powykręcany i niewątpliwie martwy. Taki-a-Taki przysłonił dłonią oczy, żeby zobaczyć lepiej. Marek Marek miał ciemną posiniałą twarz i wywalony język. Jego oczy wpatrywały się gdzieś wysoko. „A to głupi ciul”, powiedział Taki-a-Taki do siebie, „nawet powiesić się nie umiał”. Wziął rower i poszedł.

Czuł się trochę nieswojo w nocy. Zastanawiał się, czy dusza Marka Marka poszła do nieba, czy do piekła, czy gdzie się tam idzie, jeżeli się w ogóle gdzieś idzie.

Obudził się nagle, gdy było już szaro, i zobaczył go koło pieca. Marek Marek stał i patrzył na niego. Taki-a-Taki zdenerwował się. „Ja cię bardzo proszę, idź sobie stąd. To mój dom. Ty masz swój”. Zjawa nie poruszyła się; patrzyła prosto na niego, lecz jej wzrok jakby przeszywał go na drugą stronę, był dziwny. „Marek, ja cię proszę, idź stąd”, powtórzył Taki-a-Taki, ale Marek, czy ktokolwiek to teraz był, nie zareagował. Wtedy Taki-a-Taki, pokonując jakiś nagły wstręt do wszelkiego ruchu, wstał z łóżka i wziął do ręki gumowiec. Tak uzbrojony podszedł w stronę pieca. Na jego oczach zjawa znikła. Zamrugał powiekami i wrócił do ciepłej, wygrzanej pościeli.

Rano, gdy szedł po drzewo, znowu zajrzał przez okno do domu Marka. Nic się nie zmieniło, ciało leżało w tej samej pozycji, ale dzisiaj twarz wydawała się ciemniejsza. Cały dzień Taki-a-Taki ściągał z gór drzewo na łozach, które sam zrobił zeszłego lata. Zwoził pod dom drobne brzózki, które sam mógł ściąć, i grube pnie przewróconych świerków i buków. Składał je do szopy i przygotowywał do cięcia na mniejsze kawałki. Potem nahajcował w piecu, aż rozgrzał blachę do czerwoności. Ugotował szybko zupę kartoflaną sobie i psom, włączył czarno-biały telewizor i jedząc, przyglądał się migającym obrazkom. Nie słyszał ani słowa. Kiedy wchodził do łóżka, przeżegnał się pierwszy raz od kilkudziesięciu lat, może od bierzmowania, a może od ślubu. Ten dawno zapomniany gest nasunął mu myśl, żeby iść z taką rzeczą do księdza. Następnego dnia nieśmiało zakręcił się koło plebanii. Spotkał księdza, gdy ten szybkim krokiem, omijając plamy topniejącego śniegu, sunął do kościoła. Taki-a-Taki nie był głupi, nie powiedział nic wprost. „Co by ksiądz zrobił, gdyby księdza nawiedzał jakiś duch?” Tamten spojrzał na niego ze zdziwieniem i zaraz jego wzrok powędrował na dach kościoła – trwał tam nie kończący się remont. „Kazałbym mu odejść”. „A gdyby ten duch był uparty, nie chciałby odejść, to co ksiądz by zrobił?” „We wszystkim trzeba być stanowczym”, odpowiedział ksiądz refleksyjnie i zgrabnie wyminął Takiego-a-Takiego.

I znowu wszystko było jak poprzedniej nocy. Taki-a-Taki obudził się nagle, jakby go ktoś zawołał, usiadł na łóżku i zobaczył Marka Marka stojącego pod piecem. „Wynoś się stąd!”, krzyknął. Zjawa nie poruszyła się i Takiemu-a-Takiemu nawet się wydało, że na jej nabrzmiałej, ciemnej twarzy widzi ironiczny uśmiech.

„Niech cię szlag trafi, czemu nie dajesz mi spać? Idź sobie”, mówił Taki-a-Taki. Wziął ten gumowiec i nim uzbrojony ruszył w stronę pieca. „Proszę mi stąd iść!”, wrzasnął i duch zniknął.

Trzeciej nocy zjawa już nie przyszła, a czwartego dnia siostra Marka Marka znalazła ciało i narobiła krzyku.

Od razu przyjechała policja, owinęła Marka czarną folią i zabrała go. Przepytywali Takiego-a-Takiego, gdzie był i co robił. Powiedział, że nie zauważył niczego dziwnego. Powiedział też, że jak ktoś pije jak Marek Marek, prędzej czy później to się tak skończy. Zgodzili się z nim i poszli.

Taki-a-Taki wziął rower i powlókł się do Rudy. W restauracji „Lido” postawił przed sobą kufel piwa i sączył go powoli łyczek po łyczku. Z tego wszystkiego, co czuł, najwyraźniejsza była ulga.

Назад Дальше