Dom dzienny, dom nocny - Tokarczuk Olga 27 стр.


Efemerydy

Marta miała jeden szczególnie dla mnie nieprzyjemny zwyczaj – stawała za mną i przez ramię zaglądała, co robię. Słyszałam jej oddech: lekki, szybki, płytki – oddech starego człowieka. I czułam jej zapach, to był zawsze zapach snu, pościeli, rozespanej skóry. Tak czasami pachną dzieci. To jest ten zapach, który dorośli chętnie tłumią perfumami i dezodorantami – wtedy dopiero zaczynają pachnieć jak rzeczy, nie jak ludzie. Więc Marta stawała tak nade mną i stała. Cokolwiek robiłam, zaczynałam się mylić. Jeżeli czytałam, słowa uciekały mi i gubiłam sens zdania. Jeżeli pisałam, nagle przestawałam mieć cokolwiek do napisania. Wtedy odsuwałam się od niej delikatnie, żeby jej nie urazić, ale byłam na nią zła.

Jedyne, w czym mi nie przeszkadzała – to czytanie efemeryd, perfekcyjnie dokładnych tabel z pozycjami planet, może dlatego, że nie ma tam słów ani zdań, ani nawet rysunków, które trzeba objąć wzrokiem. Są tylko kolumny cyfr, zupełnie obojętnych, cyfr stałych, niepodatnych na niezrozumienie, raz na zawsze wyliczonych i wydrukowanych czarno na białym, liczb od jeden do sześćdziesięciu, bo tyle możliwości ludzie dali czasowi, żeby mógł się jakoś przejawić. Więc tylko kombinacje liczb i dwanaście prostych graficznych znaczków, które oznaczają przestrzeń niebieską. I jeszcze dziesięć symboli ciał niebieskich – to wszystko. A wczytując się w to uważnie, sunąc wzrokiem poprzez szeregi i kolumny, przy pewnej wprawie da się objąć całość, zobaczyć subtelną chwilową równowagę, jaką mają tylko papierowe mobile, które robi moja siostra – ostrożnie wyważane przestrzenne konstrukcje zawieszone na jedwabnych nitkach, poruszane przez niezauważalny ruch powietrza w pokoju. Mobile są jednak kruche i dużo łatwiej je zniszczyć niż stworzyć. Świat wyrażony w efemerydach jest cudownie stały, właściwie nieśmiertelny. Pewnie dlatego nic mi nie może przeszkodzić w jego oglądaniu.

W moich efemerydach nie było jednak komety.

Ogień

To jest rok komety – powiedziała Agnieszka, gdy nalewała mi mleko do kanki. – To jest przedostatni rok życia papieża. Spotkają się dwa żywioły, a potem przyjdzie dziwna zima. Ludzie zaczną mrzeć jak muchy. Bywało, że Agnieszka prorokowała. Kiedy codziennie ogląda się Piętno, jedyne, co można przeczuwać – to koniec świata. Raz po raz słyszeliśmy inną wersję przyszłych wydarzeń. Możliwości jej wyobraźni były nieograniczone. Poza tym umiała tak wyciągać słowo na wszystkie strony, że wychodziła jej zawsze jakaś historia, która, zupełnie jak u Takiego-a-Takiego, zmieniała się w zależności od pory miejsca i okoliczności, w jakich była opowiadana: wieczorem czy rano, przy studni czy w restauracji „Lido”, z winem czy z wódką. Po tej przepowiedni wracałam drogą do domu. Przystawałam i piłam mleko prosto z kanki – smakowało jak białe niebo. Myślałam o grzybach, czy już są. Było wystarczająco ciepło na pierwsze pieczarki, wystarczająco wilgotno na podróżniczki, wystarczająco słonecznie na purchawki. Potem z ustami pełnymi mleka zobaczyłam, że palą się łąki nad domami. Ogień szedł cienkim łańcuszkiem pod górę, z wiatrem w stronę lasu. Cienka linia przesuwała się wolno, pobłyskiwała wesoło w słońcu, cicha, zostawiała za sobą czarny obszar, coś w rodzaju cienia chmury, ale sto razy bardziej ciemnego.

Stop – powiedziałam i wszystko powinno było się zatrzymać, jak w strategicznej grze komputerowej, jak na telewizyjnych mapach pogody, gdzie świat składa się z falistych linii i cyfr.

Nic się nie stało. Ktoś za mną zawołał. Agnieszka stała na przełęczy, jej mała, przysadzista postać wydawała się pokraczna w rozciągniętym dresie.

– Kiedy zmieni się kierunek wiatru, spalą się wasze domy – krzyknęła. Wydało mi się, że słyszę w jej głosie satysfakcję.

Popędziłam na dół. Mleko wylewało się z rozhuśtanej kanki i oblewało mi buty.

Pracowaliśmy kilka godzin, zanim przyjechali osmoleni strażacy. Powiedzieli, że palą się łąki z tamtej strony wzgórz. Byli rozebrani do pasa i powolni. Przeszli nonszalancko przez ścianę ognia i chwycili się za dwa końce rozpalonej linii. Pewnie wiedzieli, co robią – w ten sposób manewrowali nią jakby była długą rozciągniętą na ziemi wstążką. Zakręcili jej dwa końce, aż linia stworzyła okrąg i wpadła w sam jego środek. Wiatr na chwilę ustał i powstało wielkie ogniste koło. Ogień w nim oszalał, był jak huragan, jak trąba powietrzna. Przez wystraszone, drżące powietrze widziałam, jak przepadają na zawsze ostre czubki traw, jak giną zeszłoroczne wybryki słońca. Ognista trąba huczała, aż ogień zjadł sam siebie i umarł. Spaliły się łąki, kawałek lasu i jagodniki. Najbardziej żal mi było wszelkich jagód. W ten sposób ogień zabił jakiś kawałek soczystej przyszłości. Marta pokazała nam, jak najlepiej gasić płonące trawy – uderzać ogień gałęzią świerka. Delikatnie, jakby się dawało ogniowi małego klapsa. Jeżeli zrobi się to za mocno, dostarcza się mu powietrza. Marta mówiła też, że łąki płoną co kilka lat i nie trzeba się tym przejmować. R. ma inne zdanie na temat pożarów łąk.

– Znalazłem to słowo – powiedział. – Żeński odpowiednik słowa „mędrzec” to „mądrala”.

Назад Дальше