Szafa - Tokarczuk Olga 2 стр.


Robię to wolno, z namaszczeniem, czuję, że daję. Rozpływam się w dawaniu; zapominam się w sobie. Pieszczę ich pokój, muskam czule rzeczy. I pewnie oni to czują na swojej skórze teraz, gdy jadą metrem do kolejnego muzeum, na następną wyprawę w nierozpoznawalne miasto. W oczach rozkwita im na chwilę obraz hotelowego pokoju, niejasna tęsknota, nagła chęć powrotu, lecz ani śladu mnie. Moja miłość, którą oni nazwaliby pewnie współczuciem, nie ma twarzy, nie ma ciała w biało-różowym mundurku. Zostawiają więc napiwek nie mnie, ale pokojowi, za jego milczące trwanie w przestrzeniach świata, za jego stałość w niczym nie wytłumaczonej niestałości. Dwie monety zostawione na poduszce przytrzymują do wieczora złudzenie, że takie pokoje istnieją nawet wtedy, gdy się na nie nie patrzy. Dwie monety rozwiewają jedynie istotny lęk – że świat istnieje tylko w patrzeniu na świat, a więcej nic nie ma.

Siedzę tak i wącham chłód i pustkę tego pokoju, pełna szacunku dla pary Japończyków, których znam tylko z niematerialnego kształtu stopy w opuszczonych sandałach.

Zaraz jednak muszę odejść z tej małej świątyni. Robię to cicho, jakbym wzdychała, i schodzę na półpiętro, bo właśnie jest

Czas na herbatę

Biało-różowe księżniczki innych pięter już siedzą na schodach, gryząc ociekające masłem tosty i popijając je kawą. Koło mnie siada Maria, która ma urodę Indianki, dalej Angelo od Brudnej Bielizny i Pedro – chyba od Czystej, bo jest taki poważny. Ma szpakowatą brodę i gęste, czarne włosy. Mógłby być misjonarzem, zakonnikiem werbistą, który przysiadł na schodach w swoich natchnionych podróżach. Na dodatek czyta Władcę much i podkreśla niektóre słowa ołówkiem, a niektóre popija kawą.

– Pedro, jaki jest twój ojczysty język? – pytam.

Podnosi głowę znad książki, chrząka, jakby się obudził, widać, że tłumaczy sobie w głowie moje pytanie na ten swój język. Poznać to po jego chwilowej nieobecności. Musi mieć czas, żeby wrócić tam gdzieś głęboko w siebie, rozejrzeć się, nazwać ten podstawowy w sobie rytm, określić go jednym słowem, przetłumaczyć słowa i wreszcie je wypowiedzieć.

– To kastylijski.

Nagle czuję się onieśmielona.

– A gdzie jest ta Kastylia? – pyta Ana, Włoszka.

– Kastylia-Bastylia – mówi filozoficznie Wesna, śliczna Jugosłowianka.

Pedro rysuje ołówkiem jakiś kontur i potykając się o słowa, sięga do zamierzchłych czasów, kiedy ludzie z jakichś powodów przemierzali ogromne obszary tego, co dziś nazywamy Europą i Azją. W swoich wędrówkach mieszali się i osiedlali, a potem ruszali dalej, niosąc ze sobą własne języki jak sztandary. Tworzyli wielkie rodziny, chociaż nie znali się nawzajem, a jedynymi trwałymi rzeczami w tym wszystkim były słowa.

Zapalamy papierosa, podczas gdy Pedro robi wykresy, udowadnia podobieństwa i wyciąga ze słów rdzenie, jakby drylował wiśnie. Dla tych, co rozumieją ten wykład, powoli staje się jasne, że wszyscy, jak tu siedzimy na tych schodach, pijąc kawę i jedząc tosty, wszyscy mówiliśmy kiedyś tym samym językiem. No, może nie wszyscy. Nie śmiem pytać o mój język, a i Myrra z Nigerii udaje, że nie rozumie. I gdy Pedro rozpościera nad nami ciemną, skłębioną chmurę prehistorii, wszyscy chcemy się pod nią wcisnąć.

– Niby jakaś wieża Babel – sumuje Angelo.

– Tak można by to ująć – kiwa smutno głową Kastylijczyk Pedro.

A oto i Margaret. Przybiega spóźniona, jak zwykle. Jej zawsze brakuje czasu, zawsze jest gdzieś w tyle. Margaret jest moja; mówi tym samym językiem, więc jej jasna, zaróżowiona wysiłkiem twarz wydaje mi się radośnie bliska. Nalewam jej herbaty i smaruję tosta masłem.

– Cześć – szeleści i to staje się znakiem do rozpadu rozmowy na wszelkie możliwe języki.

I już wszystkie różowo-białe panny szumią po swojemu; słowa jak klocki terkocą, spadając po schodach w dół do kuchni, pralni, magazynów z bielizną. Słychać, jak wibruje od nich fundament hotelu „Capital”.

Niestety, przerwa już się kończy i trzeba wracać na swoje piętro, gdzie czeka przecież

Reszta pokoi

Rozchodzimy się rozgadane, ale zaraz długie korytarze narzucają nam milczenie. I tak już będzie. Milczenie – ta cnota pokojówek we wszystkich hotelach świata.

226 wygląda na świeżo zamieszkany. Walizki jeszcze nie rozpakowane, gazeta nie ruszona. Mężczyzna (bo męskie kosmetyki w łazience) jest pewnie Arabem (arabskie napisy na walizce, arabska książka). Ale zaraz myślę: co mnie obchodzi, skąd jest kolejny gość Hotelu i co tu robi. Ja się spotykam z jego rzeczami. Człowiek jest ledwie powodem, dla którego te wszystkie rzeczy znalazły się tutaj, tylko figurą, która przemieszcza rzeczy w czasie i przestrzeni. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy gośćmi rzeczy tak małych jak ubrania i tak wielkich jak hotel „Capital”. Ten Arab i Japończycy, i ja, i nawet Miss Lang. Nic się nie zmieniło od czasów, o których opowiadał Pedro. Inaczej wyglądają hotele i bagaże, ale podróż trwa dalej.

W pokoju nie ma wiele do roboty. Gość musiał przyjechać w nocy, nawet nie kładł się do łóżka. Teraz wyszedł pewnie w interesach, a rozpakuje się, kiedy wróci. Albo dalej pojedzie w świat, dając się zwodzić podróżom swoich rzeczy. W łazience zauważam z satysfakcją, że się nie mył, a zamiast papieru toaletowego używał serwetek do twarzy.

Musiał być zdenerwowany albo nieuważny, co na jedno wychodzi. Musiał nagle poczuć się obco, gdy taksówka przywiozła go tu w nocy z lotniska. W takich razach przychodzi znienacka ochota na seks. Nic tak nie oswaja świata jak seks. Pewnie wymknął się szybko na poszukiwanie ciał kobiecych czy męskich, tych wątłych łódek, które bezboleśnie przewożą przez każdy niepokój, każdy lęk.

Pokój 227 jest taki sam jak 226. Taka sama jedynka. Tylko tutaj gość mieszka od dłuższego czasu. Nie pamiętałabym tego, gdyby nie ten sam zapach papierosów, alkoholu i bałaganu. I to samo pobojowisko, które mnie przeraża. Porozstawiane wszędzie szklanki z nie dopitymi drinkami, popiół z papierosów, rozlany sok, kubeł na śmieci pełen butelek po wódkach, tonikach, koniakach. Zapach zamkniętego kręgu i beznadziejności. Otwieram okno, włączam klimatyzację, ale to pogłębia jeszcze bardziej atmosferę sytuacji bez wyjścia, pokazuje bowiem kontrast między tym, co świeże i zdrowe, a tym, co zatęchłe i chore. Ten facet (kilkadziesiąt krawatów przewieszonych przez drzwi od szafy) jest inny niż reszta gości. Nie tylko przez to, że pije i bałagani, ale przez to, że się zapomina. Nie pilnuje granic pokazywania się i wyrażania przez swoje rzeczy. Nie dba o pozory. Przelewa cały swój wewnętrzny rozgardiasz i oddaje to w ręce kogoś takiego jak ja. Czuję się tu pielęgniarką i nawet to mi się podoba. Opatruję łóżko zranione nocną bezsennością, zmywam rany od soków z blatu stołu, wyciągam butelki z ciała pokoju, jakbym wyciągała ciernie. Nawet odkurzanie to przemywanie ran. Na fotelu porządnie układam nowiutkie i drogie zabawki, kupione pewnie wczoraj – pluszowe przejawy bolesnego poczucia winy. Ten facet musiał długo stać przed lustrem i przymierzać krawaty. Może nawet zmieniać garnitury, lecz każda odmiana siebie była mu wstrętna. Potem poszedł do łazienki – na umywalce stoi nie dopity drink. Był niezdarny i bezradny, wylał szampon na posadzkę i próbował go zetrzeć białym ręcznikiem. Wybaczam mu to. Usuwam te jego potknięcia. Układam jego kosmetyki. Wiem, że boi się zestarzeć. Oto krem przeciw zmarszczkom, puder, woda toaletowa najlepszej marki. Jest także róż i kredka – do oczu. Codziennie rano, przerażony obcością swojej twarzy, musi stawać przed lustrem i drżącymi rękami przywracać jej dawny wygląd. Chwieje się, niedowidzi, przysuwa się do lustra, mażąc je palcami. Wylewa szampon, klnie, chce go wytrzeć, a potem po angielsku, francusku czy niemiecku mówi: „Sram na to”. I już chce wyjść na świat taki, jaki jest, ale kiedy widzi się w lustrze, kapituluje, wraca i kończy makijaż. Fluid skrywa zmarszczki rozczarowania wokół ust i ciemniejsze cienie pod oczami, znaki tego, że nie sypia po nocach, i ciemniejsze plamy na brodzie, dowód, że bierze leki. Ślad kredki do oczu fałszuje czerwień spojówek. W końcu udaje mu się wyjść, a jak wróci, powinien zastać łazienkę bez śladów swojego upadku. I ja jestem tu po to, żeby mu wybaczyć. W pewnym momencie przychodzi mi nawet do głowy, żeby zostawić kartkę, na której napisałabym tylko: „Wybaczam ci”, a on przyjąłby te słowa, jakby je napisała sama Opatrzność, i wróciłby tam, gdzie dzieci czekają na te pluszowe zabawki, gdzie krawaty mają swoje miejsce w szafach, gdzie można z zapuchniętą od picia twarzą, z drinkiem w dłoni wyjść na taras i krzyknąć światu pełnym głosem: „Sram na ciebie!”

Ale to rzeczywistość jest Opatrznością i jeżeli dzieje się tak, jak się dzieje, to zapewne ma to jakiś głęboki sens. Zostawiam pokój gotowy na przyjęcie swojego zawsze tymczasowego lokatora.

Na korytarzu mijam Angela niosącego worki z brudną bielizną. Uśmiechamy się do siebie. Otwieram drzwi pokoju 223 i pierwszy rzut oka pozwala mi stwierdzić, że w pokoju tym mieszkają

Młodzi amerykanie

Żadna z nas nie lubi bowiem sprzątać pokoi, w których mieszkają młodzi Amerykanie. Nie są to żadne uprzedzenia. Nie mamy nic przeciwko Ameryce, nawet ją podziwiamy i tęsknimy do niej, choć wiele z nas nigdy jej nie widziało. Ale młodzi Amerykanie, którzy zatrzymują się w hotelu „Capital”, robią bezmyślny, głupi bałagan, bałagan, w którym nie ma sensu, nie ma prawdziwego znaczenia. Jest to bałagan nieuczciwy, bo nie daje żadnej satysfakcji ze sprzątnięcia go. Właściwie nie można go sprzątnąć; nawet gdy poustawia się wszystko porządnie i po kolei, gdy wymyje się plamy i ślady błota, gdy wygładzi się wszystkie zmarszczki na kapach i poduszkach, gdy wywietrzy się skłębione zapachy, to ten bałagan zniknie tylko na chwilę, a raczej schowa się gdzieś pod spód i tam będzie czekał na powrót swoich właścicieli. Obudzi go po prostu zgrzyt klucza w zamku i wtedy rzuci się na pokój.

Taki bałagan mogą zrobić tylko dzieci: obrana do połowy pomarańcza na pościeli, kubki do mycia zębów pełne soków, rozdeptana tubka pasty na dywanie. Ścinki papierów porozkładane jak kolekcja, metki od ubrań z najlepszych sklepów, poduszki wciśnięte do szafy, złamany na pół hotelowy ołówek, rzeczy z walizki wysypane na fotel, zaadresowane widokówki bez tekstu pozdrowień, włączony telewizor, zawinięte firanki, skarpety i majtki suszące się na klimatyzacji, wysypane papierosy, popielniczki pełne pestek od arbuza.

Pokój, w którym mieszkają Amerykanie, jest ośmieszony, odarty ze swej powagi, protekcjonalnie niby-zaprzyjaźniony. Właśnie piękny różowo-beżowy 223 jest sprofanowany w ten sposób. Wygląda jak poważny starszy dżentelmen przebrany za pajaca.

Kiedy tu wchodzę, boli mnie. Stoję przez chwilę bez ruchu i oceniam rozmiary tego pogromu. Pokój wygląda jak małe pole walki. Te jedwabne drogie sukienki przerzucone niedbale przez poręcze fotela, zapach luksusowych perfum, beztroski, bogactwa, tężyzny fizycznej, zapach metra dziewięćdziesiąt osiem, nieliczenia się z porządkiem, który jest integralną częścią rzeczy. Cała ta nerwowa aktywność, niezauważanie teraźniejszości i brak zrozumienia, że to ona jest zalążkiem świętej przyszłości – budzi we mnie lęk. To jest jedna strona w tej walce. Po drugiej stronie jest stabilny, konkretny, teraźniejszy i niezmienny pokój 223. I ja staję po stronie pokoju.

Powoli i systematycznie zabieram się do układania rzeczy, ale Rzeczy Prywatnych nie ruszam. Być może są już przyzwyczajone do bycia nie na swoich miejscach.

Czas płynie tu skokami i robię się coraz bardziej niespokojna. Telewizor brzęczy, stacja CNN zarzuca mnie wiadomościami z brzęczącego świata, a świat zapewnia stację CNN, że gdzieś tam istnieje, zawsze pełen młodych Amerykanów. Mój niepokój rośnie, gesty stają się zamaszyste i wyczerpujące, zaczynam się spieszyć, zaczynam patrzeć na zegarek, zaczynam wychodzić z momentu „teraz” i stawać już jedną nogą w momencie „potem”. Klnę sama do siebie: „Shit!”. Śpiewam: Yankee Doodle went to town… Zostawiam mokrą ścierkę na drewnianym blacie stolika. To straszne zaniedbanie, drewno odbarwia się od wilgoci. Zaczynam się zarażać. Muszę uciekać do łazienki, gdzie już nie czuć tego zgiełku, a kiedy powoli udaje mi się ogarnąć porozrzucane ręczniki, gąbki, mydła i flakony, kiedy mogę zamknąć drzwi do łazienki i skupić się na szczegółach, robi się całkiem cicho.

Łazienka jest podszewką pokoju, spodnią stroną życia. W wannie po kąpieli zostają włosy, zmyty ze skóry brud osiada na ściankach. Kosz jest pełen zużytych tamponów, serwetek i wacików. Oto golarka do golenia nóg, oto lusterko do wyciskania wągrów i robienia makijażu kryjącego wszystkie niezdecydowania. Oto talk przeciw poceniu się stóp, oto przyrządzik do robienia lewatywy i kosmetyczka z prezerwatywami. Łazienka nie potrafi przemilczeć tej drugiej strony życia. Uprzątam łazienkę z grubsza, bo może nawet boję się zniszczyć te sakralne dowody przemijalności ludzi, którzy tu mieszkają. Może powinni wiedzieć. Może nie mieli okazji tego zobaczyć w telewizji, w dziennikach, które mieszają wszystko ze wszystkim, kładą jedno na drugie, jak w hamburgerze, może nie uczono ich tego w szkole, nie było tego w filmach, Armstrong nie znalazł tego na Księżycu. Że rozpadamy się z każdą chwilą. Żyjąc umieramy. Tak samo oni, jak i ja.

To mnie do nich zbliża, do tych bogatych, energicznych Amerykanów, tak ode mnie różnych. Mają przecież swój niewyobrażalny kraj, inny rytm, pomarańczowy sok na każde śniadanie i język, którym mówi cały świat. Dwa tysiące lat temu byliby Rzymianami, a ja mieszkałabym na prowincji, odległych rubieżach Imperium, w jakiejś Galii, w jakiejś Palestynie. Ale oni i ja mamy ciało z tej samej gliny, a może z tego samego prochu, ciało, które gubi włosy, starzeje się i marszczy, i zostawia na gładkich krawędziach wanny wianuszek brudu. Kiedy kładę czyste ręczniki i wieszam nowe płaszcze kąpielowe, mam tak głębokie poczucie wspólnoty w naszej marności, że aż zastygam w bezruchu. To samo zdarza mi się, gdy na przykład w łóżku bogatej i pewnej siebie kobiety, która przyjechała na ważny kongres naukowy, znajduję wytartego, starego misia ubranego w niemowlęce ciuszki. Albo gdy w apartamencie jakiegoś Wielkiego Człowieka Sukcesu pościel jest wilgotna od potu. To Strach ściele im łóżka – ta koścista pokojówka. Chwała Bogu, że istnieje. Bez niej byliby jak starzy bogowie – silni, pewni siebie, pyszni i głupi. A teraz, kiedy tak leżą w swoich łóżkach po dniach pełnych interesów, pieniędzy, wycieczek, zakupów, ważnych spotkań i nie mogą usnąć, i kiedy wpatrują się w skomplikowany wzór tapety na ścianie, ich zmęczone oczy zaczynają dostrzegać w tym rytmicznym wzorze jakąś rysę, dziurę, niekonsekwencję. Zaczynają widzieć tam zadrapanie, odbarwienie, ten rodzaj kurzu, którego nie da się zetrzeć, brudu, którego nie da się zmyć. W takich momentach dywany łysieją jak chore kobiety, a w doskonałości tiulowej firanki tkwi wypalona papierosem dziurka. Atłas poduszek rozłazi się w szwach, rdza dobiera się do klamek i okuć. Krawędzie mebli ścierają się, plączą się frędzle przy zasłonach. Wtedy pled traci swą sprężystość i flaczeje ze starości. Cuchnie kurzem. Nawet wiem, co ci ludzie wtedy robią. Wstają, potrząsają głową i wypijają mocnego drinka lub łykają tabletkę na sen. Leżąc z zamkniętymi oczami, liczą barany, aż ich zagrożone myśli wybawi sen. Rano ta chwila z nocy wyda im się nierealna i nieodróżnialna od męczących snów. Czyż każdy nie miewa ich co jakiś czas?

Stoję oparta o łazienkowe drzwi. Praca skończona. Chce mi się palić.

Mam teraz do wyboru dwa pokoje: 228 i 229. Decyduję się na 229, którego kabalistyczna suma cyfr wynosi

Trzynaście

To cyfra nadmiaru i oszustwa, i taki też jest ten pokój, bowiem pokój 229 ma właściwości. Przyciąga, obiecuje, niesie niespodzianki. Sam w sobie jest niby podobny do innych: z prawej strony łazienka, krótki korytarzyk i cała reszta z łóżkiem nakrytym brązową kapą, z tapetami w odcieniach szarości, kwiecistymi zasłonami, komodą i lustrem. A jednak sprawia wrażenie bardziej pustego niż wszystkie inne. Tutaj słyszę mój własny oddech, widzę moje dłonie napęczniałe od wody, mniej przypadkowo odbijam się w lustrach. Zawsze gdy wchodzę do tego pokoju, sztywnieję z napięcia. W zeszłym tygodniu mieszkała tu para kochanków, może młodych małżonków. Wzburzyli łóżko, porozrzucali ręczniki, rozlali szampana. Zostały po nich żółte plamy na prześcieradle, ogromny kosz kwiatów, świadectwo miłosnych przysiąg. Z żalem musiałam go wyrzucić. Ten pokój trudniej jest doprowadzić do stanu nagłej gotowości, bo ma on swoją twarz. Przyjmuje ludzi z zamysłem. Podejrzewam, że po pierwszej spędzonej w nim nocy łapie ich w swoje sidła, niepokoi snami, przytrzymuje na dłużej, wzbudza pragnienia i burzy plany. Dwa tygodnie temu jego mieszkańcy zapomnieli zakręcić kurki w łazience. Woda wylała się na korytarz, zalała puszyste dywany, podmyła złocone tapety. Przerażeni goście stali zawinięci w prześcieradła, a personel latał ze ścierkami.

– Nic się nie stało! Nic się nie stało! – powtarzał Zapata, wykręcając mokre ścierki, lecz jego twarz mówiła co innego – że stało się straszne – głupi, bezmyślni ludzie podnieśli rękę na hotel „Capital”.

I zawsze od takich wydarzeń jest właśnie 229.

Ten pokój jest inny, to pewne. Myślę, że wiedzą o tym w recepcji, bo częściej pozwalają mu zostać pustym. Cały ruch kierują na pokoje o niższych numerach, na początek korytarza, żeby było bliżej windy, bliżej schodów, bliżej świata.

Gdy pokój stoi pusty, ja muszę tylko sprawdzić, czy wszystko jest w nim w porządku, czy nie zebrał się kurz na meblach, czy działa klimatyzacja. Robię to szczególnie uważnie. Wygładzam kapę, sprawdzam krawędzie boazerii, wietrzę, a potem przysiadam na chwilkę w fotelu i wsłuchuję się we własny przyspieszony oddech. Pokój otacza mnie sobą, obejmuje. Jest to najczulsza, niedotykalna pieszczota, tak może pieścić tylko zamknięta przestrzeń. W takich momentach czuję wyraźnie, że moje ciało istnieje i wypełnia po brzegi różowo-biały mundurek. Czuję kołnierzyk na szyi i zimno błyskawicznego zamka między piersiami. Czuję, jak troki fartuszka ciasno opasują mnie w talii. Czuję moją skórę, jak żyje, ma swój zapach, paruje, i czuję włosy, jak muskają uszy. Lubię wtedy wstać i zobaczyć się w lustrze, i nigdy nie jest tak, żebym się nie dziwiła. To ja? To ja? Dotykam palcami twarzy, naciągam skórę na policzkach, mrużę oczy, mocniej ściągam gumką włosy. Tak się sobie zresztą śnię – zawsze w lustrze, zawsze z inną twarzą.

Stoję i marzę, żeby się wykąpać w sterylnie czystej wannie, wytrzeć w te białe ciepłe ręczniki, a potem wyciągnąć się na brązowej kapie i słuchać w spokoju, jak oddychamy – ja i pokój, pokój i ja.

Ale dziś 229 jest zamieszkany i na klamce wisi karteczka, że pokój jest gotowy do sprzątania. Otwieram moim kluczem drzwi i wchodzę, taszcząc ze sobą pudełko z przyborami. I staję kompletnie zaskoczona, bo pokój nie jest pusty. Przy biurku siedzi facet nad klawiaturą notebooka. Odzyskuję głos, przepraszam i chcę wyjść, myśląc, że to pomyłka, że źle powiesił karteczkę. On jednak zaprasza i przeprasza, i prosi, żeby się nim nie przejmować.

To się czasem zdarza. Bardzo tego nie lubię. Muszę się wtedy spieszyć i robić swoje pod okiem gościa. Teraz gość staje się gospodarzem, a ja gościem. Wieczny porządek zostaje postawiony na głowie. Moje sprzątanie nie jest już wszechwładne, niewiele znaczy. Pokoje nie są obliczone na sprzątającego i gościa – przeszkadzamy sobie nawzajem. Muszę szybko i zgrabnie prześcielić ogromne, dwuosobowe łóżko, które w tym celu trzeba odsunąć od ściany. Jest mało miejsca. Facet, który siedzi przy komputerze, jest wystarczającą przeszkodą w sprawnym ścieleniu. Już wiem, że go nie lubię. Jest przerażająco żywy.

Najpierw ściągam stare prześcieradło i poszewki z czterech poduszek. Kładę pierwsze czyste prześcieradło i żeby je wygładzić, muszę naokoło obejść odsunięte łóżko. Czuję, że mężczyzna mnie obserwuje. Nie mam odwagi spojrzeć na niego, żeby nie spotkać jego wzroku. Musiałabym się uśmiechnąć, on by o coś zapytał, musiałabym odpowiedzieć. Staram się być cicho, nie szeleścić. Teraz kładę drugie prześcieradło i przeciskam się między meblami, podkładając pod materac jego brzegi. Kiedy przechodzę koło wyciągniętych nóg mężczyzny, cała spinam się, żeby ich nie musnąć, i spieszę się, bardzo się spieszę. Facet już teraz jawnie na mnie patrzy. Czuję to. Te jego wyciągnięte nogi są prowokacją, przeszkadzają mi i onieśmielają. Z pośpiechu i przejęcia robi mi się gorąco. Napięte mięśnie łydek bolą, kiedy podnoszę ciężki materac. Teraz oblekam poduszki w czyste poszewki. Coś mi nie wychodzi, poduszka wysuwa mi się z rąk, spada na podłogę. Potykam się o nią i tracę równowagę. Osuwam się prosto w spojrzenie zaciekawionych oczu.

Назад Дальше