Stawka Wi?ksza Ni? ?ycie Tom I - Zbych Andrzej 2 стр.


– Kto wie, kto wie – powiedział Jakubowski po polsku. Chłopak się zdziwił i ucieszył, ale bardziej chyba ucieszył.

– Pan jest oficerem ich armii i zna pan polski?

– Tak – powiedział mu wtedy Jakubowski – jestem Polakiem i oficerem Czerwonej Armii.

Ujął go ten chłopak swoją żarliwością, patriotyzmem, brakiem pozy. Nie ukrywał, zeznając przed Jakubowskim, że decyzję ucieczki do Rosji podjął nie bez oporów, że dał się przekonać argumentacji francuskiego komunisty, z którym podjął ucieczkę, a którego zgubił gdzieś po drodze. Nie usiłował przekonać Jakubowskiego, że jest entuzjastą ustroju, jaki panuje w Rosji, powiedział, że nie interesował się polityką, że jedynym jego pragnie niem jest walczyć z Niemcami, pomścić śmierć najbliższych i klęskę kraju.

Chłopaka oczywiście posadził, polecił jedynie, by karmiono go dobrze, wychudł w czasie tej ucieczki, a może podczas pobytu w obozie. Musiał sprawdzić dane, jakie chłopak podał, i to zajęło mu blisko dwa tygodnie. Właśnie dziś rano otrzymał potwierdzenie. Oczywiście nie udało się sprawdzić wszystkiego, ale z grubsza się zgadzało. Trzeba będzie chłopaka zwolnić, poślą go zapewne gdzieś w głąb Rosji i tyle będzie z jego pragnienia walki z Niemcami. Chociaż jego znajomość niemieckiego, jeśli jest naprawdę tak bezbłędna, mogłaby się na coś przydać. Jeśli Rumiancew pozwoli, zatrzymam go u siebie jako tłumacza, postanowił wchodząc w bramę budynku sztabu.

Okazało się, że na szefa musi jeszcze zaczekać. Żołnierz broniący dostępu do gabinetu był nieubłagany. Zgodził się tylko zadzwonić i zameldować, że pułkownik Jakubowski właśnie się zjawił. Z satysfakcją powtórzył Jakubowskiemu, że szef przyjmie go dopiero za dziesięć minut.

– Zajęty jest – dodał tonem prywatnym – jakiegoś szwaba przesłuchuje.

Paląc papierosa, oparty o parapet okna na korytarzu, rozmyślał o tym jednym prywatnym zdaniu żołnierza-kancelisty. Nie powiedział zwyczajnie, że przesłuchuje Niemca, tylko szwaba. Tym jednym słowem zamanifestował swój stosunek uczuciowy do kraju, który przynajmniej w oficjalnej nomenklaturze nosi od półtora roku miano przyjaznego sąsiada. Prawdziwe uczucia narodu -pomyślał nie bez przyjemności i nagle aż wypuścił papierosa z wrażenia. Nie, nie może się mylić, chociaż to zupełnie nieprawdopodobne. Z gabinetu szefa wychodził, konwojowany przez czerwonoarmistę, ten Polak, którego zostawił przecież u siebie w garnizonowym areszcie. Ten sam, tylko trochę inaczej ubrany. Co ori tu robi? – zdążył jeszcze pomyśleć, bo Rumiancew go już zauważył i przywoływał ruchem ręki. Jakubowski spostrzegł, że Rumiancew jakby odmłodniał, stracił ociężałość ruchów, nawet jego zwykle pomięta „gimnastiorka" wydawała się mniej pognieciona niż zwykle.

– Ciesz się, bracie – powiedział – coś się rusza. Być może wreszcie tam na górze – mimowolnie pobiegł wzrokiem ku portretowi zawieszonemu nad biurkiem – zrozumieli, że to nie żarty. Masz dla mnie coś ciekawego?

– Zaraz, zaraz – rzekł Jakubowski, który jeszcze nie ochłonął ze zdziwienia. – Zanim złożę ci raport, powiedz mi, w jaki sposób go ściągnąłeś? Przecież rano, kiedy wyjeżdżałem, siedział jeszcze u mnie w piwnicy.

– Kto? Kogo? – nie zrozumiał Rumiancew.

– Nie udawaj. Ten Polak, Stanisław Moczulski. Właśnie chciałem cię prosić o zgodę na zatrudnienie go u mnie w charakterze tłumacza. Chłopak zna perfekt niemiecki, oczywiście polski i dogada się po rosyjsku.

– Kto? – Rumiancew naprawdę nic nie rozumiał.

Więc Jakubowski musiał mu wyjaśnić po kolei, jak dwa tygodnie temu żołnierze ze straży granicznej złapali na bagnach cywila z karabinem, który przedzierał się w stronę ich stanowisk. Ten karabin zdecydował, że przysłano uciekiniera do Jakubowskiego. Chłopak zeznał, że uciekł z obozu dla cudzoziemskich robotników pod Królewcem, że zabił niemieckiego wartownika, zabrał mu karabin i pragnie zawiadomić władze radzieckie o koncentracji Niemców w pobliżu granicy, a także pragnie zgłosić gotowość walki ze wspólnym wrogiem, gdy zajdzie tego potrzeba. Sprawdził już większość danych – wszystko się zgadzało, ale nie miał czasu z chłopakiem rano pogadać i zdziwił się bardzo, kiedy zobaczył go wychodzącego przed chwilą z gabinetu Rumiancewa.

– Pomyliłeś się – powiedział spokojnie Rumiancew. -To nie żaden Polak, to Niemiec z Litwy, nazywa się Hans Kloss.

Teraz Jakubowski musiał mieć minę co najmniej niemądrą, bo Rumiancew roześmiał się, klepnął go po ramieniu.

– Ile wypiłeś rano? „Stakan" czy dwa?

– Człowieku – powiedział – widziałem go z odległości dwóch metrów, w pełnym oświetleniu, a tamtego przesłuchiwałem chyba z dziesięć razy. Tu nie może być pomyłki. Oglądałeś w życiu dwóch jednakowych facetów? Chyba, że są bliźniakami.

– Jednojajowymi – uściślił Rumiancew. – Ale mogę ci przysiąc, że ten facet nazywa się Hans Kloss. Mamy pewne podejrzenia, nawet poszlaki, że pracował dla Abwe-hry. Potwierdzałoby to przypuszczenie, że Niemcy zwrócili się do nas o wymianę tego faceta na dziewczynę, która w Siedlcach pracowała dla nas. Pewnie przyjdzie nam to zrobić, bo nie mamy przeciwko niemu niczego konkretnego. A małomówny jest, jak rzadko.

– Wymianę, powiadasz? -W głosie Jakubowskiego zrodziła się myśl na pozór absurdalna.

– Taki podobny? – powiedział Rumiancew. – To ciekawe, to bardzo ciekawe.

Czyżby i on myślał o tym samym? – zastanowił się Jakubowski. Dalsze słowa Rumiancewa jakby to potwierdzały.

– Zna perfekt niemiecki? – powiedział powoli. – Studiował przez dwa lata na Politechnice Gdańskiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.

– Zna perfekt niemiecki? – powiedział powoli. – Studiował przez dwa lata na Politechnice Gdańskiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.

– I chciałby walczyć z Niemcami – roześmiał się Rumiancew. – Może dalibyśmy mu tę szansę? Zadzwoń do garnizonu, niech mi go zaraz tu przyślą, tego twojego patriotę, jak mu tam?

– Stanisław Moczulski. Gdybyś ich postawił obok siebie, może wtedy zobaczyłbyś różnicę. – Wstał, służbiście zwarł obcasy. – Pozwólcie się odmeldować… Od dawna już żadne polecenie Rumiancewa nie sprawiło mu takiej przyjemności.

3

Smuga ostrego światła kieszonkowej latarki zatrzymała się na chwilę na kocu, pod którym rysowała się sylwetka mężczyzny z podkulonymi nogami.

Śpi jak dziecko – pomyślał Jakubowski i skierował światło wprost na twarz tamtego. Zerwał się w jednej chwili, zasłonił oczy przed kłującym snopem światła. Stojący obok Jakubowskiego mężczyzna jakby tylko na to czekał.

– Name? – wrzasnął.

– Hans Kloss.

– Geboren? – znów ten wrzask.

– 5 października 1919 roku w Kłajpedzie. Ojciec -właściciel ziemski, Herman, matka – Emilia von Wersecker.

Jakubowski podszedł do kontaktu, w pokoju zrobiło się jasno.

– Starczy – powiedział do mężczyzny. -Jak się masz, Staszku. – Mam nadzieję, że nie gniewasz się za tę nagłą wizytę?

– Skądże! – przeciągnął się. – Przyzwyczaiłem się. Nie rozpieszczają mnie tutaj.

– Musisz zapomnieć, że kiedykolwiek byłeś Stanisławem Moczulskim. – To powiedział dotychczas milczący mężczyzna, który wszedł z Jakubowskim. Z zawodu był psychologiem, a od trzech miesięcy, to znaczy od chwili wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, dowódcą, a właściwie zastępcą dowódcy do spraw szkolenia tej przedziwnej uczelni usytuowanej w pobliżu Krywania. Uczelnia była właściwie małym miasteczkiem i ktoś, kto znalazłby się tu, na przykład zrzucony ze spadochronem, mógłby pomyśleć, że jest w sercu Niemiec. Na białych, krytych czerwoną dachówką domach widniały niemieckie nazwy ulic (nie brakowało, oczywiście, Hermann Goe-ringstrasse i Adolf Hitlerplatz), niemieckie szyldy; w kiosku koło piwiarni można było kupić codziennie świeże niemieckie gazety, spóźnione zaledwie o trzy -cztery dni, które sprowadzano specjalnie via Sztokholm. W piwiarni podawały ładne dziewczyny w bawarskich strojach ludowych, a na cynowych blatach długich stołów pieniło się w fajansowych kuflach prawdziwe monachijskie piwo. Wszyscy, którzy tu mieszkali, którzy przez kilka godzin dziennie wysłuchiwali wykładów, prowadzonych oczywiście po niemiecku, studiowali niemieckie regulaminy wojskowe, przepisy celne i ordynację pocztową, nigdy nie wiadomo, co się komu może przydać – których budzono w nocy i żądano od nich wyjaśnień, świecąc w oczy latarką, których uczono skradać się bezszelestnie i zabijać uderzeniem pięści – wszyscy ci ludzie nienawidzili wroga, który chciałby rzucić na kolana ich ojczyznę, i szkoleni byli w tym celu, aby szkodzić mu najdotkliwiej na tyłach frontu. Oczywiście nie wszyscy na stałe przybiorą postać Niemca, nie każdemu dane jest, by mógł wcielić się, jak Staszek, w postać innego człowieka.

– Jak on się czuje? – zapytał Staszek.

– Gada. I pewnie zachodzi w głowę, czego od niego chcemy. Pokaż szyję, zabliźniło się już?

Staszek pochylił głowę, tamten obejrzał prawie niewidoczną bliznę poniżej prawego ucha, dotknął jej nawet palcem. Z tą blizną była cała historia. Trzech najlepszych moskiewskich chirurgów pracowało nad tym, aby stworzyć na szyi Staszka ślad, jaki ma Hans Kloss po nieszczęśliwym upadku z konia w dzieciństwie.

– W porządku – skonstatował Jakubowski. – Na oko nie różni się nic od tamtej. Jak z twoim strzelaniem?

– Chcecie zobaczyć? – wyręczył go w odpowiedzi zastępca komendanta szkoły.

– Teraz, w nocy? – zdziwił się Jakubowski.

– Mamy strzelnicę przygotowaną do ćwiczeń nocnych.

Wyszli na dziedziniec; za strumykiem, nad którym rozpięto romantyczny mostek westchnień, była strzelnica, otoczona dwoma wysokimi wałami ziemi. Dniało właśnie.

– Zapalić ci światło, Kloss? – zapytał zastępca komendanta.

– Spróbuję tak – odparł Staszek. Bardzo chciał, żeby próba wypadła pomyślnie. Nie spodziewał się, że strzelanie z pistoletu będzie mu sprawiało tyle trudności. Co prawda ostatnio instruktor strzelectwa, w cywilu aktor cyrkowy, popisujący się na arenie właśnie celnością strzałów, był z niego zadowolony. Nie chodziło, oczywiście, o zwykłe strzały do tarczy, ustawionej nieruchomo na wprost strzelającego. Ten fragment strzelnicy miał kształt półkola, wokół którego, w odstępach kilkudziesięciocen-tymetrowych, ustawiono tarcze. Pod każdą było czerwone światełko, które zapalało się na moment i gasło. Zapalały się kolejno, ale bynajmniej nie według porządku, czasem pierwsza z lewej, niekiedy ta, niemal na skraju widzenia prawego oka, czasem któraś z kilkunastu środkowych. Sztuka polegała na trafieniu w tarczę, na której zapaliło się światełko, a światełek w ciągu minuty błyskało dziewięć, tyle, ile nabój ów w pistolecie. Zastępca komendanta wszedł do budki, gdzie znajdowała się tablica do sterowania światłami. Błysnęło światło z prawej, strzelił i niemal instynktownie odwrócił się na pięcie strzelając w świecący punkcik z lewej, potem, prawie nie celując, w trzy kolejne, bliżej środka. I znów dwa z lewej. Kiedy myślał, że to koniec, błysnęło środkowe i w tym samym momencie nacisnął spust. Podeszli do tarcz. Tylko trzy dziesiątki, kilka na granicy siódemki i ósemki, i jedna, wstyd się przyznać, piątka.

– Nie martwcie się, Kloss – poczuł na ramieniu dotknięcie ręki zastępcy komendanta. – Zrobiłem ci małą niespodziankę, ta próba trwała tylko pół minuty, a i tak miałbyś dziewięć trupów. Wypijecie u mnie herbatę – zwrócił się do Jakubowskiego – i jedźcie z Bogiem.

– Tak – powiedział Jakubowski. – Za godzinę musimy być na lotnisku. Czekają tam na nas. Przez parę dni -zwrócił się do Klossa – będziesz się jeszcze przyglądał swemu sobowtórowi. Porozmawiamy o rodzinie… Nauczyłeś się tego, co ci przysłałem?

– Tak – uśmiechnął się Staszek. – Ciotka Hilda, siostra mojej matki, ma trzy córki; najładniejsza ma na imię Edyta i kochałem się w niej na zabój, kiedy miałem piętnaście lat. Chce pan, żebym powiedział coś o stryju Helmucie? A może wyliczyć wszystkie choroby, na jakie cierpiała ciocia Hilda? Najważniejszą z nich jest chroniczny reumatyzm…

– Żebyś wiedział, jakie to ważne – powiedział Jakubowski. – Rola, jaką ci wyznaczyliśmy, nie ma chyba precedensu. Ja przynajmniej o niczym takim nie słyszałem. -Uważnie popatrzył na Staszka. Ostrzyżony krócej, wyglądał jak kopia tamtego. Jak oryginał, poprawił się w myśli.

– A potem? – zapytał Staszek.

Jakubowski nie odpowiedział. Ruszył przodem. Myślał właśnie, jak zachowa się ten chłopak, kiedy go poślą tam, gdzie nie będzie komendanta, który udaje nocne przesłuchanie, nie będzie imitacji niemieckiej piwiarni ani japońskiego instruktora dżudo, gdzie nie będzie Jakubowskiego ani nikogo, kto mógłby temu dwudziestoparoletniemu chłopcu służyć pomocą albo radą, gdzie znajdzie się sam, otoczony zewsząd wrogami, gdzie sekunda opóźnienia reakcji może zdecydować o powodzeniu misji lub o zgubie tego chłopca. Czy nie pomylił się, darząc go takim zaufaniem? Czy nie popełnił błędu? Od tej chwili ich los będzie z sobą sprzężony. Gdyby chłopak zdradził… Nie, to niemożliwe. Jakubowski nie mógł się pomylić. Ręczę za niego głową – powiedział wtedy Rumiancewowi, a potem powtórzył to w Moskwie, gdzie przedstawiali swój wariacki, jak to określił jeden z generałów sztabu generalnego, plan. Zatrzymał się, pozwolił się dogonić Staszkowi.

– Hansa Klossa nie zainteresuje pewnie to, co teraz powiem, ale pozwolę ci jeszcze przez chwilę, po raz ostatni przed akcją być Stanisławem Moczulskim i nacieszyć się: w Londynie zakończyły się rozmowy ambasadora ZSRR Majskiego z premierem Sikorskim. Nawiązaliśmy stosunki dyplomatyczne, powstanie u nas polska armia, a Sikorski odwiedzi Stalina.

– Pamięta pan o swojej obietnicy?

– Tak – powiedział Jakubowski – ale może się nie rozstaniemy. – Obiecał Staszkowi, że w momencie powstania polskiej siły zbrojnej przekaże Hansa Klossa do dyspozycji polskiego dowództwa.

– Nie rozumiem – zdziwił się Staszek.

– Jeśli powstanie armia, będzie potrzebować doświadczonych oficerów. Jeśli moje dowództwo pozwoli…

W trzy dni później żegnali się w małym miasteczku białoruskim. Słychać było odgłosy artyleryjskiej kanonady. Kurtka tamtego uwierała Staszka nieco pod pachami, był odrobinę szerszy w barach. Wtedy wrócił do rozmowy przerwanej piętnaście kilometrów pod Krywaniem.

– Bardzo bym chciał – powiedział Staszek – żebyś wreszcie zobaczył Warszawę.

– Ja też bym chciał – powiedział Jakubowski. Ucałowali się z dubeltówki, po polsku. – Słuchaj J-23, nie śpiesz się, nie działaj nerwowo. Znasz punkty kontaktowe, w razie potrzeby my cię znajdziemy. Pamiętaj, mc pochopnie. Nawet, gdybyś miał zacząć pracować kilka tygodni później. Chcę, żeby udało ci się, żebyś wytrzymał chociaż pół roku. Przez ten czas coś się zmieni na froncie, musi się zmienić! – prawie krzyknął, bo zagłuszała go narastająca kanonada artyleryjska.

– A może dłużej? – powiedział Staszek. – Chciałbym chociaż rok. Wiesz, ile przez ten czas mógłbym im zaszkodzić… – Od wczorajszej pożegnalnej kolacji mówili sobie po imieniu.

– Nie wolno ci być marzycielem – powiedział Jakubowski. Spojrzał na zegarek. – Czas już na mnie. Najpóźniej o północy nasi opuszczą to miasteczko. Od tej chwili jesteś zdany tylko na siebie. – Zatrzasnął za sobą drzwi samochodu. Odkręcił szybę i krzyknął, gdy samochód ruszał: – Chcę, żebyś to ty mi pokazał Warszawę!

Został sam. I w tym momencie z całą jasnością uświadomił sobie to, co Jakubowski powtarzał mu wielokrotnie. Od tej chwili będzie już zawsze sam.

4

Przypomniał sobie tamtą rozmowę sprzed blisko dziesięciu miesięcy, kiedy szedł główną ulicą miasteczka w stronę komendantury. Może dlatego, że to miasteczko tak bardzo było podobne do tamtego na Białorusi, gdzie po raz ostatni widział się z Jakubowskim. Te same niskie, pobielone chałupy, spośród których gdzieniegdzie wyrastał dwu-, trzypiętrowy dom, kocie łby na jezdni i mydliny leniwie płynące rynsztokiem. Odsalutował niedbale przechodzącemu żołnierzowi, który na widok tego wymuskanego, prosto spod igły oficerka porządnie obciągnął bluzę.

– Hans! – zawołał ktoś za nim.

Obejrzał się, Marta Becher zbiegała po stopniach najwyższego w tym miasteczku budynku, w którym mieścił się zapewne tutejszy „sowiet" albo komitet partyjny, a teraz zainstalowano niemiecki szpital przyfrontowy. Z przyjemnością zauważył raz jeszcze, że Marta ma bardzo zgrabne nogi, którym wcale nie szkodzą, powiedziałby nawet, że dodają swoistego wdzięku, polowe, zbyt na nią szerokie saperki. Pocałował ją w chłodny policzek.

– Dzień dobry, Marta, cieszę się, że cię widzę. Zobaczymy się wieczorem, prawda? Będę w kasynie.

– Chętnie, Hans – powiedziała – ale wolałabym, żebyś po mnie wstąpił.

– Wiesz, że robię to zawsze z przyjemnością. Jeśli tylko znajdę chwilę czasu…

– Znajdziesz na pewno – przerwała mu. – Muszę już biec. Znowu przywieźli kilku z odmrożonymi twarzami.

Zastanowił się, gdy biegła z powrotem w stronę wysokiego, nie otynkowanego bydynku, czy znajdzie czas, by po nią wstąpić. Najpierw sztab, potem, jeśli coś ciekawego uda mu się dowiedzieć, wstąpi do krawca Worobina, aby mu przyszył guzik, który mu się właśnie oderwie. Przez ten czas, kiedy krawiec będzie przyszywał guzik, w pokoiku za sklepem przekaże, co trzeba, Jackowi albo Irce, których zadaniem będzie przekazanie jego informacji dalej. Właśnie, przypomniał sobie, trzeba się zorientować, czy radiopeleng nie wpadł na ślad radiostacji. W razie czego zmienią miejsce nadawania. Do tej pory mieli szczęście. Od ponad dwóch miesięcy radiostacja przekazuje jego meldunki i, jak zdołał się zorientować, Niemcy nie mogą wpaść na jej ślad.

W ogóle, pomyślał, urodziłem się chyba w czepku, wszystko idzie nadspodziewanie łatwo; myślał, że długo będzie sprawdzany, zanim powierzą mu robotę. Stało się jednak inaczej. Opowieść młodego Niemca z Litwy, Hansa Klossa, który figurował w rejestrach zagranicznych agentów Abwehry, nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Sposób, w jaki Hans Kloss wydostał się z łap bolszewików, był także całkiem wiarogodny, a konfrontacja z majorem Hubertusem, który kilkakrotnie widział Hansa Klossa w Kłajpedzie, a potem w Wilnie już po wkroczeniu Rdsjan, także wypadła pomyślnie. Nieraz w duchu błogosławił Jakubowskiego, który kazał mu z fotografii rozpoznawać różnych ludzi, który zmusił go, by nauczył się na pamięć twarzy wszystkich ludzi, z którymi stykał się prawdziwy Hans Kloss, a których zdjęcia udało się radzieckiemu wywiadowi zdobyć. Właściwie nie mam się z czego cieszyć, pomyślał; zaczął się na coś przydawać Jakubowskiemu dopiero dwa miesiące temu, przedtem, jako elew oficerskiej szkoły Abwehry, gdzie skierowano go ze względu na znajomość języków rosyjskiego i polskiego, i rozeznanie w problematyce radzieckiej, mógł być obserwowany. Zresztą jakież cenne dla wywiadu informacje mógł zdobyć uczestnik przyspieszonego kursu szkolenia oficerów Abwehry. Skierowano go na ten przyspieszony kurs, ponieważ Hans Kloss skończył tajną niemiecką podchorążówkę w Kłajpedzie jeszcze za czasów litewskich, a także dlatego, że rosyjski front potrzebował ciągle nowych oficerów. Po sześciu miesiącach szkolenia w zwalczaniu nieprzyjacielskich agentur leutnant Kloss skierowany został do tego właśnie rosyjskiego miasteczka w charakterze oficera Abwehry przy sztabie dywizji. W pięć dni później, gdy przechodził koło spalonej bóżnicy, młoda kobieta w filcowych butach wymieniła hasło. Odpowiedział jej, zaskoczony szybkością, z jaką wywiad go odnalazł, i otrzymał polecenie zgłoszenia się do krawca Worobina. Przyszedł z pierwszym meldunkiem – będzie go zawsze pamiętał. Dotyczył liczby rannych i zabitych w niedawno stoczonej bitwie. Informacji dostarczyła mu Marta, którą właśnie poznał i która nie mogła się z nim spotkać z powodu nawału pracy w szpitalu. Doktor Marty Becher zazdroszczą Klossowi wszyscy oficerowie dywizji. Kloss sam był zaskoczony, jak łatwo dziewczyna przylgnęła do niego. Pierwszą informację w każdym razie jej zawdzięczał – rozgrzeszył się przed sobą.

Wszedł do budynku szkoły, gdzie mieścił się sztab dywizji, zameldował się swemu dowódcy dywizji pancernej, pułkownikowi Helmuthowi von Zanger.

– Jak zwykle punktualny co do sekundy – powiedział z uznaniem pułkownik. – To wielka zaleta u młodego oficera – zwrócił się do grubego szefa sztabu, który kreślił na rozłożonej przed sobą mapie jakieś strzałki, używając na przemian raz czerwonego, raz niebieskiego ołówka. Tamten pokiwał głową bezmyślnie, a sturmfuehrer Stedtke, którego czarny mundur SD odcinał się od zgniłej zielem innych mundurów oficerskich, uśmiechnął się ironicznie.

– Ponieważ jesteśmy w komplecie – powiedział von Zanger – możemy zaczynać. Siadajcie, panowie. – Rozpostarł przed nimi mapę, usłużnie podsuniętą przez tłustego szefa sztabu. Dziewięciu oficerów pochyliło się nad nią.

– Nasze uderzenie – pułkownik powiódł trzcinką po linii skreślonej przez szefa sztabu – skierujemy tu, rejon wsi Kamieniuszki. Rozpoznanie wykazało, ze w tym miejscu możemy się spodziewać najsłabszej obrony. Zadanie jest następujące: uderzyć wszystkimi siłami dywizji i przerwać bolszewickie umocnienia na niewielkim odcinku. Zagon pancerny musi się wedrzeć dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów w głąb obrony nieprzyjaciela i oprzeć się o miasteczko Szepielnikowo. Tam dokonuje manewru, zmienia kierunek marszu pod kątem prostym, skręcając na północ. Po dalszych piętnastu, dwudziestu kilometrach następuje spotkanie z 33 dywizją pancerną. W ten sposób w ciągu ośmiu do dziesięciu godzin przerywamy front bolszewicki na odcinku mniej więcej czterdziestu kilometrów. Korzystając z dezorganizacji przeciwnika, podciągamy zaopatrzenie. W tym czasie drugi rzut niszczy siłę żywą nieprzyjaciela, przeczesując teren workowatego zagłębienia. Oczywiście warunkiem powodzenia przedsięwzięcia jest całkowite zaskoczenie. Pamiętajcie, panowie, że mamy rok czterdziesty drugi, że to nie lato zeszłego roku. Bolszewicy zdołali się już nieco otrząsnąć i usiłują zmontować obronę na linii rzeki Kamienica. Tylko niespodziewane, zmasowane uderzenie pozwoli nam wypełnić postawione przez dowództwo korpusu zadanie. Czy wszystko jasne? Czy któryś z panów oficerów ma jakieś pytania? – Pułkownik zdjął okulary, przecierał je skrawkiem irchy, błądząc po ich twarzach mętnym wzrokiem krótkowidza.

Назад Дальше