Kiedy jedynie spojrzenie tysiąc razy bardziej przenikliwe niż może nam dać natura potrafiło odróżnić na wschodzie pierwszy znak oddzielający noc od świtu, almuadem się obudził. Zawsze się budził o tej godzinie, według słońca, bez względu na to, czy było lato czy zima, i nie potrzebował żadnego urządzenia mierzącego czas, nic ponad nieskończenie mały poblask w ciemności pokoju, przeczucie światła, niemal wyczute na czole, jak słaby podmuch przesuwający się po brwiach albo pierwsza i prawie nieuchwytna pieszczota, która, z tego co wiadomo albo w co się wierzy, jest sztuką znaną wyłącznie pięknym hurysom, oczekującym na wiernych w raju Mahometa i ich nie wyjawionym do dziś sekretem. Sekretem oraz cudem, jeśli nie nieprzeniknioną tajemnicą, jest także ich zdolność odnawiania dziewictwa zaraz po tym, jak je tracą, co najwyraźniej jest najwyższym szczęściem w życiu wiecznym i co ostatecznie dowodzi, że śmierć nie kładzie kresu tym czy owym zajęciom, jest tylko granica, za którą nie ma już więcej niezasłużonego cierpienia. Almuadem nie otworzył oczu. Mógł jeszcze poleżeć przez chwilę, kiedy słońce bardzo powoli zbliżało się do ziemskiego horyzontu, tak jeszcze jednak odległe, że żaden kogut w mieście nie podniósł głowy, aby sprawdzić ruchy poranka. To prawda, że zaszczekał pies, bezowocnie, bo inne spały, śniąc może, że we śnie szczekają. To sen, myślały, i dalej spały, otoczone światem bez wątpienia pełnym drażniących zapachów, ale żaden z nich nie był tak istotny, by spowodować natychmiastowe przebudzenie, jak niemożliwy do pomylenia z niczym innym zapach zagrożenia albo strachu, żeby dać chociaż te podstawowe przykłady. Almuadem wstał w ciemności, po omacku odnalazł ubranie, które w końcu włożył, i wyszedł z pokoju. Meczet był pogrążony w ciszy, jedynie niepewne kroki odbijały się echem pod arkadami, przesuwał ostrożnie stopy, jakby się bał, że połknie go podłoga. O żadnej innej porze dnia ani nocy nie odnosił takiego wrażenia, nie odczuwał tego niemal niedostrzegalnego niepokoju, jedynie o poranku, wtedy gdy miał właśnie wspiąć się po schodach almadeny, aby zwołać wiernych na pierwszą modlitwę. Zabobonne skrupuły przedstawiały mu w wyobraźni jego wielką winę, której skutki spadną na niego, gdy okaże się, że mieszkańcy będą jeszcze spać, kiedy słońce stanie już nad rzeką, i będą się budzić kuksańcami, oszołomieni jasnym światłem, będą krzyczeć, gdzie jest almuadem, który nie zawołał o odpowiedniej godzinie, ktoś bardziej miłosierny powiedziałby, Może na swoje nieszczęście zachorował, a nie była to prawda, zniknął, tak, przepadł na zawsze, zabrany do wnętrza ziemi przez dżina ciemności. Ciężko było wejść po spiralnych schodach, do tego ten almuadem był już stary, szczęśliwie nie trzeba było zawiązywać mu oczu, jak to się robi mułom, aby nie dostawał zawrotu głowy. Gdy dotarł na szczyt, poczuł na twarzy świeżość poranka i drżenie światła brzasku, jeszcze żadnego koloru, bo nie może go mieć ta czysta jasność poprzedzająca dzień i muskająca skórę delikatnym dreszczem, jakby niewidzialnymi palcami, niezwykłe to wrażenie, każące się zastanowić, czy traktowane z niedowierzaniem boskie dzieło stworzenia nie jest przypadkiem, ku upokorzeniu sceptyków i ateistów, ironicznym faktem historycznym. Almuadem powoli przeciągnął dłonią wzdłuż kolistego parapetu, aż odnalazł wyryty w kamieniu znak wskazujący kierunek Mekki, świętego miasta. Był przygotowany. Jeszcze kilka chwil, aby dać słońcu czas na wychylenie z balkonów ziemi swej pierwszej aureoli, a także by uczynić głos czystym, bo biegłość proklamacyjna almuadema musi być niepodważalna już przy pierwszym krzyku i w nim musi się objawić, a nie wtedy, gdy gardło już się osłodziło pracą przemawiania i pociechą jadła. U stóp almuadema rozciąga się miasto, poniżej rzeka, wszystko jeszcze śpi, lecz niecierpliwie. Poranek zaczyna się przesuwać ponad domami, lustro wody staje się zwierciadłem niebios, i wtedy almuadem głęboko wciąga powietrze i krzyczy, bardzo przenikliwie, Allach akbar, obwieszczając powietrzu ponad wszystko wielkość Boga, powtarzając, tak jak będzie krzyczał i powtarzał następne formuły, w ekstatycznym śpiewie, biorąc świat na świadka, że nie ma Boga nad Allacha i że Mahomet jest wysłannikiem Allacha, a obwieściwszy te podstawowe prawdy, wykrzykuje modlitwę, Przyjdźcie na azalá, lecz ponieważ człowiek ma leniwą naturę, choć wierzy w moc Tego, który nigdy nie śpi, almuadem miłosiernie upomina tych, którym powieki jeszcze ciążą, Modlitwa jest lepsza niż sen, As-salatu jayrun min an-nawn, dla tych, co rozumieją ten język, wreszcie zakończył, wołając, że Allach jest jedynym Bogiem, La ilaha illa llah, ale teraz tylko jeden raz, wystarczy, gdy chodzi o prawdy ostateczne. Miasto szepcze modlitwy, słońce pokazało się i zalało światłem tarasy, niedługo na patiach pojawią się mieszkańcy. Almadena jest skąpana w słońcu. Almuadem jest ślepy.
Nie tak opisał to historyk w swojej książce. Wspomniał jedynie, że muezin wspiął się na minaret i stamtąd zwołał mieszkańców na modlitwę w meczecie. Nie troszczył się o okoliczności: czy był poranek, czy południe, czy zachód słońca, bo według niego z pewnością ten bagatelny drobiazg nie ma znaczenia dla historii, chodzi o to, żeby czytelnik się dowiedział, że autor ma o tamtych czasach wiedzę wystarczającą, by wspomnieć je w sposób odpowiedzialny. I za to powinniśmy mu być wdzięczni, bo jego temat, wojna i oblężenie, a więc męstwo wyższego rzędu, doskonale obejdzie się bez modlitewnych wtrętów, najbardziej delikatnych ze wszystkich możliwych rzeczy, bo ten, kto się modli, poddaje się bez walki i jest pokonany na zawsze. Chociaż, aby nie zostawiać na boku, bez rozważenia tego, co sprzeciwia się wspomnianej opozycji modlitwy i wojny, można już tu wspomnieć, skoro minęło tak niewiele czasu i żywi świadkowie jeszcze mają się świetnie, można wspomnieć, powtórzmy raz jeszcze, ów przesławny cud z Ourique, kiedy to Chrystus ukazał się portugalskiemu królowi, a ten krzyknął do niego w obecności klęczącego wojska, Niechaj Cię ujrzą pogańscy żołnierze, nie ja, o Panie, ja w Twoją moc wierzę, ale Chrystus nie chciał objawić się Maurom, a szkoda, bo miast okrutnej bitwy moglibyśmy dzisiaj przeczytać w annałach o cudownym nawróceniu się stu pięćdziesięciu tysięcy barbarzyńców, którzy w rzeczywistości utracili życie, a to wszak marnotrawstwo wołające o pomstę do nieba. Tak już jest, nie można uniknąć wszystkiego, zawsze jesteśmy gotowi udzielać Bogu dobrych rad, ale przeznaczenie rządzi się własnymi, nieugiętymi prawami i jakżeż często przynosi ono niespodziewane rezultaty artystycznej natury, jak ten, że Camões wykorzystał zapalczywy okrzyk, zapisując go dokładnie tak, w dwóch nieśmiertelnych wersach. To prawda, że w naturze nic nie powstaje i nic nie ginie, wszystko da się wykorzystać.
Dobre to były czasy, kiedy aby coś dostać, musieliśmy tylko poprosić, używając odpowiednich słów, nawet w trudnych sytuacjach, kiedy pacjent nie miał już złudzeń ani nadziei na wyzdrowienie. Przykładem tego jest wspomniany król, który urodziwszy się ze skurczonymi albo, mówiąc dzisiejszym językiem, rachitycznymi nogami, został wyleczony w nieprawdopodobny sposób, bez udziału żadnego lekarza, a jeśli jakiś próbował go leczyć, czynił to bezskutecznie. A nawet, z pewnością dlatego, że był osobą predestynowaną do tronu, nie ma dowodów na to, iż trzeba było naprzykrzać się wielkim mocom, o Dziewicę i o Pana nam chodzi, a nie szósty chór aniołów, aby dokonało się zbawienne dzieło, któremu Portugalia być może zawdzięcza niepodległość. Zdarzyło się bowiem, iż śpiąc w swym łożu, dom Egas Moniz, piastun młodego Alfonsa, miał wizję Maryi, która przemówiła, dom Egas Moniz, śpisz, a on, nie wiedząc, na jawie czy we śnie, dla pewności zapytał, Pani, kim jesteś, ona odpowiedziała grzecznie, Jam jest Dziewica i rozkazuję ci, byś udał się do Carquere w prowincji Resende i byś kopał w tym miejscu, a kościół najdziesz, co w innych czasach wzniesiony został ku chwale mojej, i odnajdziesz tam obraz mój, napraw go, bo zaiste w potrzebie jest po smutnym porzuceniu, po czem czuwać przy nim będziesz, i chłopca na ołtarzu złożysz, a wiedz, że w chwili owej ozdrowieje on i zostanie wyleczony, i strzeż go dobrze od tej chwili, bo wiem, że Syn mój w zamyśle swoim przeznaczył go do unicestwienia wrogów wiary, a jasną jest rzeczą, że z tymi krótkimi nogami dokonać tego niepodobna. Dom Egas Moniz obudził się jako najszczęśliwszy z ludzi, zebrał drużynę i, dosiadłszy muła, udał się do Carquere i nakazał kopać w miejscu wskazanym przez Dziewicę, i naprawdę był tam kościół, ale to my się dziwimy, nie oni, bo w tamtych błogosławionych czasach nigdy nie były bezpodstawne ani oszukańcze przestrogi z góry. Prawdą jest, że dom Egas Moniz nie wypełnił dokładnie zaleceń Dziewicy, bo wyraźnie zostało mu nakazane, by zaczął kopać, przez co my rozumiemy, że własnymi rękoma, i proszę, co zrobił, oto rozkazał, by inni kopali, pewnie chłopi pańszczyźniani, już w tamtych czasach istniały nierówności społeczne. Dziękujemy Dziewicy za to, że nie jest małostkowa w takim stopniu, by ponownie skurczyć nogi małego Alfonsa, bo tak jak istnieją cuda na dobre, również widziano cuda na złe, świadczą o tym owe nieszczęsne świnie z Pisma, które rzuciły się w przepaść, kiedy dobry Jezus umieścił w ich ciałach demony niepokojące dobrego człowieka, w wyniku czego biedne zwierzęta poniosły męczeńską śmierć, a z tego, co wiadomo, nie umarł żaden ze zbuntowanych aniołów, przemienionych potem w diabły, choć znacznie większy był pewnie ich upadek, Bóg Pan Nasz lekkomyślnie zaprzepaścił okazję skończenia z całym ich rodem raz na zawsze, oby nie pożałował tego pewnego dnia, kiedy będzie już za późno, przysłowie przestrzega, Kto swego wroga oszczędza, z jego ręki ginie. Mimo to jeśli w tej nieszczęsnej chwili będzie miał czas, by wspomnieć przeszłe życie, miejmy nadzieję, że zajaśnieje Mu w duszy światełko i będzie mógł zrozumieć, iż powinien był oszczędzić nam wszystkim, biednym świniom i ludziom, tych nałogów, grzechów i cierpień niezadowolenia, które są, jak się mówi, dziełem i znakiem Złego. Jesteśmy jak rozpalone żelazo między młotem i kowadłem, uderzane tak długo, aż zgaśnie.
Świętej historii, jak na razie, mamy aż nadto. Dobrze byłoby się dowiedzieć, kto napisał opowiadanie o tym pięknym przebudzeniu almuadema w Lizbonie o poranku, z tak wieloma realistycznymi szczegółami, że zdaje się ono dziełem świadka lub co najmniej zręczną adaptacją jakiegoś współczesnego dokumentu, niekoniecznie odnoszącego się do Lizbony, bo, prawdę powiedziawszy, potrzebne było tylko miasto, rzeka i jasny poranek, kompozycja ponad wszystko banalna, jak wiemy. Odpowiedź jest zdumiewająca, nikt bowiem tego nie napisał, choć wydaje się, że tak, wszystko było zaledwie niejasnymi myślami w głowie redaktora, poprawiającego i ulepszającego to, co w tajemniczy sposób umknęło mu przy pierwszym i drugim czytaniu. Redaktor ma tę wybitną zdolność dzielenia uwagi, rysuje deleatur albo wstawia bezdyskusyjny przecinek, a jednocześnie, proszę o zaakceptowanie neologizmu, heteronimizuje się, potrafi podążać szlakiem wytyczonym przez obraz, porównanie, metaforę, nierzadko prosty dźwięk słowa powtórzonego po cichu prowadzi go, przez skojarzenie, do stworzenia polifonicznych konstrukcji słownych, przemieniających jego mały gabinet w przestrzeń rozmnożoną sama sobą, nawet jeśli bardzo trudno wyjaśnić, przełożyć na język potoczny, cóż takiego miałoby to znaczyć. Wydało mu się, że za mało przekazał historyk, mówiąc o muezinie i minarecie jedynie po to, by wprowadzić, jeżeli dopuszczalne są zuchwałe oceny, odrobinę lokalnego kolorytu i posmaku historycznego we wrażym obozowisku, niedokładność semantyczna, którą należy niezwłocznie poprawić, wszak obozowisko należy do oblegających, a nie do obleganych, którzy na razie wygodnie zamieszkują miasto, będące, z wyjątkiem krótkich przerw, ich własnością od roku siedemset czternastego, zgodnie z obliczeniami chrześcijan, według Maurów jest inaczej, jak wiadomo. Tę poprawkę poczynił sam redaktor, którego wiedza dotycząca kalendarza jest bardziej niż satysfakcjonująca i wie on, iż hidżra rozpoczęła się, według Sztuki Sprawdzania Dat, niezastąpionego dzieła, dnia szesnastego lipca roku sześćset dwudziestego drugiego po Chrystusie, w skrócie AD, pamięta też, że skoro chodzi o lata muzułmańskie, obliczane według księżyca, a więc krótsze niż mierzone według słońca lata chrześcijańskie, zawsze należy odjąć trzy lata na każdy wiek. Dobry byłby ten redaktor, taki skrupulatny, gdyby potrafił podciąć skrzydła owym rozmyślaniom ze skłonnościami do konfabulacji czasem nieodpowiedzialnej, w tym jednak miejscu popełnił grzech uproszczenia, popełniając oczywiste błędy i wygłaszając wątpliwe stwierdzenia, mamy podejrzenia co do trzech błędów, które po sprawdzeniu dowodzą, że w żadnym razie nie miał racji historyk, gdy poradził lekko, by redaktor poświęcił się historii. Co do filozofii, uchowaj nas Boże.
Pierwszym podejrzanym punktem, według odwróconej chronologii opowiadania, jest niezwykła myśl, że istnieją na parapetach almaden znaki, prawdopodobnie w formie strzałek, wyryte w kamieniu wskazujące kierunek Mekki. Bez względu na to, jak bardzo byłaby w owej epoce zaawansowana wiedza geograficzna i miernicza Arabów i innych Maurów, trudno uwierzyć, by potrafili z sugerowaną tu dokładnością określić pozycję jakiejś Kaaby na powierzchni planety, gdzie wyjątkowo roi się od kamieni, jednych bardziej świętych od innych. Wszystkie czynności tego rodzaju, czy to ukłony, czy przyklękiwanie lub spoglądanie w górę albo w dół, robi się w przybliżeniu, na czują, jeśli możemy pozwolić sobie na użycie tutaj wędkarskiego języka, ważne jest w końcu tylko to, że Bóg i Allach potrafią czytać w sercach i wybaczą nam, że przez niewiedzę odwróciliśmy się do nich plecami, a kiedy mówimy niewiedza, może chodzić zarówno o naszą własną, jak i ich ignorancję, bo nie zawsze są tam, gdzie obiecali być. Redaktor jest człowiekiem naszych czasów, przyzwyczajono go bezwzględnie ufać znakom drogowym, nic dziwnego, że uległ anachronicznej pokusie, może rozbudzonej przypływem miłosierdzia, jeśli wspomni się ślepotę almuadema. Powszechnie wiadomo, że podatność na plamienie nie zależy od jakości materiału, mówi się nawet, że plama robi się na najlepszym z materiałów, a także skoro się powiedziało a, trzeba powiedzieć be, mamy więc tu drugi błąd, owszem, bardzo poważny, bo skłoniłby czytelnika, gdyby historia została spisana, a szczęśliwie nie jest, do przyjęcia, jako poprawnego i zgodnego z wiedzą o życiu muzułmanów, opisu czynności almuadema po przebudzeniu. Jest błąd, powiadamy, bo muezin, słowo to jest preferowane przez historyka, nie poprzedził zwołania wiernych na modlitwę rytualnymi ablucjami, postrzegając siebie jako człowieka znajdującego się w stanie nieczystości, nieprawdopodobna to sytuacja, jeśli zważymy, jak blisko jeszcze jesteśmy w czasie od pierwszego źródła islamu, cztery wieki z hakiem, a więc, by tak rzec, jeszcze w kolebce. Dopiero w przyszłości nie zabraknie rozluźnienia, udawanych postów, wątpliwej interpretacji zasad, które zdają się jasne, bo nie ma nic, co męczyłoby ludzi bardziej niż ścisłe przestrzeganie zasad, zanim ciało ulegnie, duch już osłabnie, ale jemu nikt nie ma za złe, obrzucają inwektywami to drugie, obrażają i spotwarzają. Teraz jeszcze żyje się w epoce pełnej wiary, almuadem byłby ostatnim z ludzi, który odważyłby się wejść na almadenę, nie wnosząc ze sobą czystego serca i umytych rąk, i w ten sposób uwalnia się go od winy, którą z taką lekkością obciążył go redaktor. Pomimo zawodowej kompetencji, jaką wykazał się w rozmowie z historykiem, co mieliśmy okazję usłyszeć, czas już wprowadzić pierwszą wątpliwość co do konsekwencji zaufania, jakie w nim pokłada autor Historii oblężenia Lizbony, może wskutek zmęczenia, opieszałości albo niepokoju spowodowanego zbliżającą się podróżą zgodził się, żeby ostatnie czytanie było wyłącznie zadaniem technika od deleaturów, bez nadzoru. Drżymy na samą myśl, że ten opis poranka almuadema mógłby rzeczywiście znaleźć się, cóż za nadużycie, w naukowym tekście autora, jako owoc jego wytrwałych studiów, głębokich badań, szczegółowych porównań. Powątpiewa się na przykład, mimo że nigdy nie za wiele przezorności w wątpieniu, że autor wspomniał w swoim opowiadaniu psy i odgłosy szczekania, jako że wie on, iż pies jest dla Arabów zwierzęciem nieczystym, tak samo jak świnia, jest więc dowodem szokującej ignorancji przypuszczenie, że Maurowie z Lizbony, tak gorliwi, mieszkaliby drzwi w drzwi z psiarnią. Chlew tuż przy domu i buda z brytanem albo koszyczek dla domowego psiaka są wymysłami chrześcijańskimi, nie przez przypadek muzułmanie nazywają psami wojowników krzyża, a i tak dobrze, że nie zwą ich świniami, przynajmniej nic na ten temat nie wiadomo. Jeśli rzeczywiście tak jest, przykro nam, rzecz jasna, że nie możemy więcej liczyć na przyjemne szczekanie psa do księżyca albo drapanie ucha umęczonego przez kleszcze, ale prawda, jeżeli w końcu ją posiądziemy, musi zawsze znaleźć się ponad wszystkimi innymi względami, czy to za, czy przeciw, w związku z czym powinniśmy już teraz uznać za niebyłe słowa przedstawiające ostatni pokojowy poranek w Lizbonie, gdybyśmy nie wiedzieli, że ten fałszywy dyskurs, choć logiczny, co jest największym niebezpieczeństwem, nie opuścił nigdy głowy redaktora, raczej nie był niczym więcej jak godnym śmiechu fabularnym urojeniem.
Zostało więc dowiedzione, że redaktor popełnił błąd, a jeśli nie popełnił błędu, pomylił się, a jeśli się nie pomylił, wymyślił sobie, ale niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie popełnił błędu, nie pomylił się ani niczego sobie nie wymyślił. Błądzenie, powiedział ten, kto wiedział, jest rzeczą ludzką, co oznacza, jeśli nie jest błędem dosłowne odczytywanie zdania, że nie byłby prawdziwym człowiekiem ten, który by nigdy nie błądził. Jednakże powyższa maksyma nie może zostać uznana za uniwersalne usprawiedliwienie, które wszystkich nas uwolniłoby od kulawych osądów i chromych opinii. Kto nie wie, powinien zapytać, powinien mieć tyle skromności, i redaktor również powinien mieć podstawowe zabezpieczenie, szczególnie że nie musiałby nawet wychodzić z domu, z gabinetu, w którym obecnie pracuje, bo nie brak tu książek, które oświeciłyby go, gdyby starczyło mu doświadczenia i roztropności, by nie wierzyć ślepo w to, co wydaje mu się, że wie, bo z tego rodzą się znacznie gorsze pomyłki, nie z niewiedzy. Na tych uginających się pod ciężarem książek półkach tysiące tysięcy stron czekają na iskrę zapalną ciekawości albo na ostre światło, którym zawsze jest wątpliwość, poszukująca dla siebie wyjaśnienia. Dodajmy jednakże w imieniu redaktora, że choć przez całe życie zebrał mnóstwo różnorodnych źródeł informacji, jeden rzut oka pozwoli nam stwierdzić, iż w jego archiwum brak informatyki, pieniędzy, niestety, nie starcza na wszystko, a ta profesja, czas to powiedzieć, należy do najgorzej płatnych na świecie. Kiedyś, lecz Allach jest większy, każdy redaktor będzie miał do swej dyspozycji terminal komputera, który będzie go łączył, dzień i noc, jak pępowina, z centralną bazą danych, miejmy jedynie nadzieję, on i my, że do tych danych zawierających kompletną wiedzę nie zakradnie się kuszący błąd, jak diabeł do klasztoru.
Jakkolwiek by było, dopóki nie nastanie ten dzień, mamy tutaj książki, jak pulsującą galaktykę, a zawarte w nich słowa są pyłem kosmicznym unoszącym się w powietrzu w oczekiwaniu na spojrzenie, które przyporządkuje im jakiś desygnat albo odnajdzie w nich jakieś nowe znaczenie, bo tak właśnie zmieniają się wyjaśnienia wszechświata, także wyroki, które wcześniej wydawały się niepodważalne, otrzymują nagle nową interpretację, możliwość zaistnienia ukrytej sprzeczności, oczywistości własnego błędu. Tutaj, w tym gabinecie, gdzie prawda nie może być niczym więcej jak twarzą nakładaną na różne nieprzeliczone maski, znajdują się zwyczajowe słowniki języka i słownictwa, Morais i Aurelio, Moreno i Torrinhe, kilka gramatyk, Podręcznik doskonałego redaktora, vademecum profesji, lecz znajdują się też historie sztuki, świata ogólnie, Rzymian, Persów, Greków, Chińczyków, Arabów, Słowian, Portugalczyków, cóż, prawie wszystkich ludów lub narodów, i historie nauki, literatur, muzyki, religii, filozofii, cywilizacji, mały Larousse, skrócony Quillet, zwięzły Robert, Encyklopedia polityki, Luzo-Brasileira, Britannica, niepełna, Słownik historii i geografii, wielki atlas tych dziedzin, atlas Joao Soaresa, dawny, Annały historyczne, Słownik współczesnych, Słownik biograficzny, Podręcznik księgarza, Słownik bajek, Biografia mitologiczna, Bibliotheca Lusitana, Słownik geografii porównawczej, starożytnej, średniowiecznej i nowożytnej, Atlas historyczny studiów współczesnych, Słownik nauk humaniatycznych, sztuk pięknych i nauk moralnych i politycznych i, aby zakończyć nie spis powszechny, lecz to, co bardziej rzuca się w oczy, Wielki słownik biografii i historii, mitologii, geografii staro- i nowożytnej, starożytności i instytucji greckich, rzymskich, francuskich i zagranicznych, by nie zapomnieć o Słowniku dziwności, rzeczy nieprawdopodobnych i ciekawostek, gdzie, zaskakujący zbieg okoliczności, który świetnie nam tu pasuje, przytacza się jako przykład błędu stwierdzenie uczonego Arystotelesa, że mucha domowa ma cztery nogi, redukcję arytmetyczną, którą następni autorzy powtarzali przez wieki wieków, kiedy już nawet dzieci wiedziały, dzięki okrucieństwu i eksperymentom, że mucha ma sześć nóg, bo wszak od czasów Arystotelesa je muchom urywały, lubieżnie licząc, jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, lecz te same dzieci, kiedy wyrosły i czytały uczoną grekę, mówiły jedno do drugiego, Mucha ma cztery nogi, tyle może zdziałać mistrzowski autorytet, tak oto cierpi prawda na skutek nauk, które nam dają.
Ta niespodziewana inwazja poza granice entomologii pokazuje nam w sposób niezbity, że źródłem błędów zarzucanych redaktorowi była jedna z tych książek, które powtarzają bez sprawdzania dzieła starsze, a skoro tak jest, żałujemy, że stał się on niewinną ofiarą własnej łatwowierności i cudzego błędu. Prawdą jest, że przejawiając taką wyrozumiałość, moglibyśmy ponownie ulec pokusie powszechnego usprawiedliwienia, czego już raz doświadczyliśmy, lecz nie zrobimy tego bez uprzedniego postawienia warunków, może redaktor, dla własnego dobra, skorzysta z nauki, jaką o błędach dał Bacon, następny uczony, w książce zatytułowanej Novum Organum. Dzieli on błędy na cztery kategorie, konkretnie idola tribus albo błędy natury ludzkiej, idola specus albo błędy osobiste, idola fori albo błędy języka i w końcu idola theatri albo błędy systemów. W pierwszym przypadku źródłem błędu jest niedoskonałość zmysłów, wpływ uprzedzeń i namiętności, przyzwyczajenie do oceniania wszystkiego za pomocą nabytych idei, nasza niezaspokajalna ciekawość, pomimo ograniczeń nałożonych na naszą duszę, skłonność, która prowadzi nas do odnalezienia większej liczby analogii pomiędzy rzeczami, niż ich jest w rzeczywistości. W drugim przypadku przyczyną błędu jest różnica pomiędzy duszami, jedne gubią się w szczegółach, inne w nadmiernym uogólnieniu, a także skłonność, jaką mamy do pewnych gałęzi wiedzy, co skłania nas do redukowania wszystkiego do nich. Co się tyczy trzeciego przypadku, przypadku błędów języka, zło polega na tym, iż często słowa nie mają żadnego znaczenia albo jest ono nieokreślone, albo można im przypisać różne znaczenia, i na koniec, w czwartym przypadku jest tyle błędów systemów, że nigdy byśmy nie skończyli ich wymieniać. Niechże więc skorzysta redaktor z tego katalogu, a osiągnie sukces, i niech też skorzysta z dobrodziejstw sentencji Seneki, przemilczanej, gdyż tak jest lepiej w dzisiejszych czasach, Onerat discentem turba, non instruit, maksyma lapidarna, którą wiele lat temu matka redaktora, nie znając łaciny i bardzo niewiele rozumiejąc z własnego języka, przekładała z nieustraszonym sceptycyzmem, Im więcej czytasz, tym mniej się uczysz.