Po raz pierwszy podczas tylu lat skrupulatnej pracy Raimundo Silva nie przeprowadzi do końca i szczegółowo ostatniego czytania książki. Jak już powiedziano, czterysta trzydzieści siedem stron zostało solidnie poprawionych, aby to wszystko przeczytać, musiałby nie spać całą noc albo spać niewiele, a nie ma ochoty na takie poświęcenie, nabrał zdecydowanej antypatii do dzieła i do jego autora, jutro powiedzą niewinni czytelnicy i powtórzy młodzież w szkołach, że mucha ma cztery nogi, bo tak oznajmił Arystoteles, i z okazji następnej okrągłej rocznicy odbicia Lizbony z rąk Maurów, w roku dwa tysiące sto czterdziestym siódmym, jeżeli będzie jeszcze istnieć Lizbona i będą w niej Portugalczycy, nie zabraknie jakiegoś prezydenta przywołującego tę wspaniałą chwilę, kiedy to pięć ran przepojonych radością zajęło miejsce okrutnego półksiężyca na błękitnym niebie nad naszym pięknym miastem.
Niemniej jednak zawodowa sumienność wymaga od niego przejrzenia stron, wprawne oczy prześlizgują się po słowach, ufne, że takie zmiany uwagi sprawią, iż pomniejsze błędy dadzą się zaskoczyć, jak cień zniekształcony nagle przesuwającym się powoli strumieniem światła, lub spojrzenie kątem oka wychwyci w ostatnim momencie uciekający obraz. Nie ma znaczenia, czy Raimundo Silva zdołał całkowicie wyczyścić nudne stronice, warto jednakże przyjrzeć mu się, kiedy czyta przemowę, jaką Alfons Henriques wygłosił do krzyżowców, według wersji Osberna przetłumaczonej tu z łaciny przez samego autora Historii, który nie ufa wiedzy innych ludzi, szczególnie gdy chodzi o materię tak odpowiedzialną, było nie było, jest to przypuszczalnie pierwsze przemówienie naszego króla założyciela, bo na temat innych przemów nie mamy wiarygodnych informacji. Dla Raimunda Silvy dyskurs jest w całości, od początku do końca, absurdem, nie chodzi o to, że pozwala sobie powątpiewać w jakość tłumaczenia, bo znajomość łaciny nie znajduje się pośród talentów tego zaledwie średniego redaktora, lecz dlatego, że nie można, naprawdę nie można uwierzyć, że z ust króla Alfonsa, a nie wyświęconego duchownego, wyszła tak skomplikowana przemowa, podobna raczej do pełnych przesady kazań, które księża będą wygłaszać za sześć czy siedem wieków, niż do wypowiedzi w języku o niewielkich możliwościach, który dopiero co zaczyna gaworzyć. Redaktor uśmiechał się szyderczo, kiedy nagle skoczyło mu serce, w końcu jeśli Egas Moniz był tak dobrym piastunem, jak mówią o nim annały, jeśli nie urodził się tylko po to, aby zawieźć chorego do Carquere, albo później, żeby pójść do Toledo ze sznurem na szyi, to na pewno nie szczędził swemu pupilowi maksym chrześcijańskich i politycznych, a skoro łacina była głównym nośnikiem takiego doskonalenia, należy przypuszczać, że królewskie dziecię, oprócz zdolności swobodnego wysławiania się po galisyjsku, posiadło też umiejętność latynizowania quantum satis, aby móc deklamować, gdy nadszedł właściwy moment, w obliczu tylu i tak uczonych krzyżowców z zagranicy, cytowaną powyżej przemowę, dzięki pomocy braci tłumaczy, skoro oni znali jedynie własny wyssany z mlekiem matki język i tak samo mało z języków obcych. Na pewno więc znał Alfons Henriques łacinę i nie musiał wysyłać umyślnego w swoim zastępstwie na szacowne zgromadzenie, może nawet on sam był autorem znamienitych słów, bardzo wiarygodna to hipoteza, gdyż chodzi o człowieka, który własną dłonią i w tejże łacinie napisał Historię zdobycia Santarem, jak wyjaśnia nam Barbosa Machado w swojej Bibliotheca Lusitana, dodając, że rękopis przechowywano w swoim czasie w archiwum królewskiego klasztoru w Alcobaca, na końcu Księgi Świętego Fulgencja. Trzeba nadmienić, iż redaktor nie wierzy w ani jedno słowo z tego, co przeczytał, sceptycyzmu ma w sobie aż nadto, osobiście to zadeklarował, i aby oszczędzić sobie niepotrzebnego błądzenia, a także aby urozmaicić sobie nudę obowiązkowej lektury, udał się do czystego źródła nowoczesnej historiografii, poszukał i odnalazł, dobrze mi się zdawało, Machado łatwowiernie przepisał bez sprawdzenia to, co napisali brat Bernardo de Brito i brat Antonio Brandao, w tenże sposób preparuje się pomyłki historyczne, jeden mówi, że drugi powiedział, że trzeci usłyszał, i powołując się na trzy znakomite autorytety tego rodzaju, tworzy się historię, podczas gdy nie podlega dyskusji, że Zdobycie Santarem napisał kanonik z klasztoru Świętego Krzyża w Coimbrze, po którym nie zostało nawet imię, żeby mógł zająć miejsce w bibliotece, do czego ma najświętsze prawo, i usunąć stamtąd królewskiego uzurpatora.
Raimundo Silva stoi, ma koc na plecach, ale zarzucony w taki sposób, że jeden jego róg włóczy się po ziemi, kiedy chodzi i czyta na głos, jak herold wyrzucający z siebie proklamację, to znaczy przemowę, jaką król nasz pan wygłosił do krzyżowców, w taki sposób, Dobrze wiemy i mamy to przed oczyma, iż jesteście ludźmi silnego ducha, nieustraszonymi i wielkiej zręczności, i zaprawdę wasza obecność nie zaprzecza w naszych oczach temu, co głosiła sława wasza. Nie zebraliśmy was tutaj, aby dowiedzieć się, jak wiele, zacni panowie o tak wielu bogactwach, musimy wam przyrzec, abyście wzbogaceni naszymi podarunkami pozostali z nami i oblegali to miasto. Na nieustannie niepokojonych Maurach nie mogliśmy zdobyć skarbów, dzięki którym, jak to się czasem zdarza, można żyć w spokoju. Lecz ponieważ chcemy, byście znali naszą szczodrość oraz nasze względem was zamiary, uważamy, iż nie powinniście odrzucać naszego przyrzeczenia, gdyż oddajemy wam wszystko, co znaleźć możecie w naszej ziemi. Jednej rzeczy wszelako jesteśmy pewni, mianowicie tego, że wasza pobożność zachęca was do działania i do dokonania tak wielkich czynów bardziej, niż nęci was obietnica otrzymania naszych pieniędzy jako rekompensaty. Tak więc, aby zgiełk czyniony przez waszych ludzi nie zakłócił tego, co mam wam do powiedzenia, wybierzcie spośród siebie, kogo wam się podoba, byśmy mogli, skoro tylko obie strony się wycofają, spokojnie i z wzajemnym szacunkiem ustalić warunki umowy i zdecydować o tym, co wam oznajmiłem, aby później wyjaśnili wszystkim, co razem postanowiliśmy, i w ten sposób, uzyskawszy zgodę obu stron i niepodważalne gwarancje, złożyli podpisy w imię Boże.
Nie, ta przemowa nie jest dziełem początkującego króla bez dyplomatycznego doświadczenia, widać tu palec, rękę i głowę wyższego dostojnika kościelnego, może nawet samego biskupa Porto Dom Pedra Pitóesa i na pewno arcybiskupa Bragi Dom Joao Peculiara, którzy wspólnie zdołali przekonać krzyżowców, znajdujących się przejazdem na Duero, do przepłynięcia na Tag, aby pomóc w rekonkwiście, mówiąc im na przykład, Przynajmniej wysłuchajcie, dlatego musimy prosić was o pomoc, i na własne oczy zobaczcie dowody. A skoro podróż z Porto do Lizbony trwała trzy dni, nie trzeba mieć wyjątkowej wyobraźni, by przypuszczać, że obaj prałaci po drodze kreślili szkice z zamiarem przyspieszenia działań, rozważając argumenty, insynuując, próbując zapobiec temu, co mogło nastąpić, bardzo liberalnymi obietnicami okraszając roztropną intelektualną powściągliwość, nie zapominając o pochlebstwach, nęcącym wybiegu, zwykle dającym obfitszy plon niż cokolwiek innego, nawet jeśli gleba jest jałowa, a siewca niezbyt wprawiony. Raimundo Silva rozpalony pozwala upaść kocowi w teatralnym geście, uśmiecha się radośnie, Nie można uwierzyć w taką przemowę, bardziej zdaje się pochodzić od Szekspira niż od prowincjonalnych biskupów, i wraca do biurka, siada, kręci głową zniechęcony, Wyobraźmy sobie, że nigdy, przenigdy nie dowiemy się, co naprawdę powiedział Dom Alfons Henriques do krzyżowców, co najwyżej dzień dobry, ale co dalej, przyćmiewająca jasność oczywistego faktu, że nie może się niczego więcej dowiedzieć, jawi mu się nagle jak nieszczęście, chętnie oddałby cokolwiek, nie zadaje sobie pytania co ani w jakim stopniu, duszę, jeśli ją ma, żeby odnaleźć, najlepiej w tej części miasta, która w tamtym czasie była dokładnie całym miastem, pergamin, papirus, luźny papier, wycinek z gazety, grawiurę albo wyrzeźbioną kamienną płytę, na której byłaby zarejestrowana w całości prawdziwa przemowa, oryginał, by tak rzec, może mniej subtelny z punktu widzenia sztuki dialektyki niż ta afektowana wersja, w której brak właśnie mocnych słów, godnych tej sytuacji.
Kolacja była bardzo szybka, prosta, jeszcze lżejsza niż obiad, lecz Raimundo Silva wypił dwie filiżanki kawy zamiast jednej, aby uchronić się przed snem, który niebawem zacznie go morzyć, biorąc pod uwagę to, jak źle spał poprzedniej nocy. Strony zmieniają swe położenie w równym rytmie, następują po sobie obrazy i wydarzenia, teraz historyk nadał stylowi odpowiedni koloryt, żeby opisać wielką niezgodę, jaka zapanowała pośród krzyżowców po królewskim przemówieniu na temat tego, czy powinni pomóc Portugalczykom w zdobywaniu Lizbony, czy powinni zostać, czy podążać naprzód, tak jak zostało przewidziane, do Ziemi Świętej, gdzie ich oczekiwał Nasz Pan Jezus Chrystus w tureckich kajdanach. Przekonywali ci, których uwiodła myśl pozostania, iż wypędzenie Maurów z tego miasta i uczynienie go chrześcijańskim też byłoby służeniem Bogu, ich przeciwnicy, że jeśli byłaby to służba Bogu, to znacznie mniej ważna, odpowiadali, i że rycerze tak świetni, jakimi wszyscy się mienili, mają obowiązek udać się tam, gdzie czekają ich znaczniejsze czyny, a nie zostawać na tym zadupiu, pośród wieśniaków i parszywców, jeden z epitetów miał odnosić się do Portugałczyków, a drugi do Maurów, jednak historyk nie ustalił tej „przynależności", może dlatego, że nie było warto wybierać pomiędzy dwoma obelgami. Wrzeszczeli rycerze jak opętani, Niech Bóg mi wybaczy, gwałtowni w słowach i gestach, zwolennicy podróży do świętych miejsc twierdzili, że znacznie większe korzyści osiągną, łupiąc spotkane na morzu nawy, zarówno hiszpańskie, jak i afrykańskie, z pieniędzy i ładunków, anachronizm to, z którego rozliczyć należy tylko historyka, mówić o nawach w dwunastym wieku, niż ze zdobycia tego miasta, przy mniejszym zagrożeniu życia, bo mury są wysokie, a Maurowie liczni. Miał całkowitą słuszność Dom Alfons Henriques, przewidując, że dyskusja nad jego propozycją zakończy się zgiełkiem, po portugalsku algazarra, które to słowo choć arabskiego pochodzenia, służy jednakowo dobrze zgodnym krzykom i przekleństwom Kolończyków, Flamandów, Bolończyków, Bretończyków, Szkotów i Normanów. W końcu ułożyły się obie strony po słownej batalii trwającej cały dzień świętego Piotra i następnego dnia, to jest trzydziestego czerwca, udali się przedstawiciele krzyżowców, teraz zgodnych, poinformować króla, że pomogą mu w zdobyciu Lizbony w zamian za dobra będące w posiadaniu wroga, co spoziera zza murów, i za inne ułatwienia bezpośrednie i niebezpośrednie. Raimundo Silva wpatruje się od dwóch minut, w sposób tak napięty, że zdaje się nic nie widzieć, w jedną ze stron Historii, na której znajdują się te niepodważalne fakty nie dlatego, że na niej znajduje się ostatni ukryty błąd, jakaś perfidna literówka, która posiadła umiejętność maskowania się w zakamarkach zawiłej retoryki, a teraz wabi go i prowokuje, bezpieczna wskutek zmęczenia wzroku i ogólnej senności redaktora. Która go wabiła i prowokowała, ten czas gramatyczny byłby odpowiedniejszy. Bo od trzech minut Raimundo Silva jest tak rozbudzony, jakby zażył pastylkę benzedryny, jedną z tych pozostałych z recepty jakiegoś głupiego lekarza, które się jeszcze uchowały za książkami. Jest jakby zahipnotyzowany, czyta, ponownie przygląda się słowom, znowu wraca do tej samej linijki, która oznajmia wyraźnie, iż krzyżowcy pomogli Portugalczykom w zdobyciu Lizbony. Traf tak chciał czy było to raczej przeznaczenie, że te jednoznacznie brzmiące słowa zostały zebrane w tej samej linii, prezentując się z mocą napisu jak dystych, nieodwołalny wyrok, lecz są też jak prowokacja, jakby ironicznie mówiły, Zrób ze mnie coś innego, jeśli zdołasz. Napięcie osiągnęło poziom tak wielki, że Raimundo Silva nie może już więcej wytrzymać, wstaje, odpychając krzesło, i teraz chodzi poruszony tam i z powrotem w ograniczonej przestrzeni, której nie zajmują półki, kanapa i biurko, mówi i powtarza, Co za absurd, co za absurd, i jakby potrzebował potwierdzenia radykalnej opinii, wrócił do kartki papieru, dzięki czemu możemy teraz, bo wcześniej wątpiliśmy odrobinę, upewnić się, że nie ma tam żadnego absurdu, mówi się tam w sposób przejrzysty, że krzyżowcy pomogli Portugalczykom zdobyć Lizbonę, a dowody na to, iż tak właśnie było, możemy odnaleźć na następnych stronach, gdzie opisuje się oblężenie, atak na mury, walkę na ulicach i w domach, okrutną rzeź, plądrowanie. Proszę nam powiedzieć, panie redaktorze, gdzie jest ten absurd, ten błąd, który nam umknął, to oczywiste, nie możemy skorzystać z pańskiego wielkiego doświadczenia, czasem patrzymy i nie widzimy, lecz potrafimy czytać, proszę nam wierzyć, ma pan rację, nie zawsze wszystko rozumiemy, co jest do przewidzenia, nie mamy przygotowania technicznego, a także, przyznajmy to, czasem ogarnia nas lenistwo i nie chce nam się iść po słownik, żeby sprawdzić znaczenie słów, co tylko nam wychodzi na złe. To absurd, upiera się Raimundo Silva, jakby nam odpowiadał, nie zrobię czegoś podobnego, i dlaczegóż miałbym to zrobić, redaktor jest osobą poważną, w swojej pracy nie bawi się, nie jest kuglarzem, przestrzega tego, co ustalono w gramatykach i kompendiach, kieruje się zasadami i nie modyfikuje ich, jest wierny deontologicznemu kodeksowi, nie zapisanemu, ale obowiązującemu, jest konserwatystą zmuszanym przez normy współżycia do ukrywania swej lubieżności, wątpliwości, jeśli kiedyś mu się przytrafiają, zachowuje dla siebie, a już na pewno nigdy nie napisałby nie w miejscu, w którym autor napisał tak, ten redaktor tego nie uczyni. Słowa dopiero co wypowiedziane przez doktora Jekylla usiłują przeciwstawić się innym, których nie zdołaliśmy dosłyszeć, wypowiedział je pan Hyde, nie trzeba było wspominać tych dwóch nazwisk, byśmy spostrzegli, iż w tej starej kamienicy niedaleko zamku jesteśmy świadkami jeszcze jednej tytanicznej walki między aniołem i diabłem, tymi dwoma, z których składają się i na które dzielą się wszystkie stworzenia, chodzi nam o stworzenia ludzkie, nie wyłączając redaktorów. Lecz ta bitwa niestety zostanie wygrana przez pana Hyde'a, domyślamy się tego dzięki uśmiechowi, jaki zagościł w tej chwili na twarzy Raimunda Silvy, z wyrazem czystej przewrotności, którego u niego wcześniej nie oczekiwalibyśmy, znikły mu z twarzy wszystkie cechy doktora Jekylla, to oczywiste, że podjął decyzję i że była zła, w mocnej dłoni dzierży długopis i dopisuje jedno słowo na stronie, jedno słowo, którego nie napisał historyk, którego w imię prawdy historycznej nigdy nie mógłby napisać, słowo nie, teraz książka oznajmia, że krzyżowcy nie pomogą Portugalczykom zdobyć Lizbony, tak zostało napisane, a więc stało się prawdą, chociaż odmienną, to, co nazywamy fałszem, zwyciężyło to, co nazywamy prawdą, zajęło jego miejsce, powinien się pojawić ktoś, kto napisze historię od nowa. Podczas tylu lat uczciwego życia zawodowego nigdy nie odważył się Raimundo Silva w pełni świadomie złamać cytowanego wcześniej i nie spisanego kodeksu deontologicznego, który reguluje działania redaktora w jego związkach z myślami i opiniami autorów. Dla redaktora znającego swoje miejsce autor jako taki jest nieomylny. Wiadomo na przykład, że redaktor Nietzschego, chociaż był głęboko wierzącym człowiekiem, nie uległ pokusie wprowadzenia słowa nie na pewnej stronie, zmieniając zdanie filozofa, Bóg umarł, na zdanie Bóg nie umarł. Redaktorzy, gdyby tylko mogli, gdyby nie mieli rąk i nóg związanych zakazami bardziej władczymi niż kodeks karny, potrafiliby zmienić oblicze świata, wprowadzić królestwo powszechnego szczęścia, dając się napić spragnionym, karmiąc głodnych, darowując pokój niespokojnym, radość smutnym, towarzystwo samotnym, nadzieję tym, którzy ją utracili, nie wspominając już o banalnie łatwym zlikwidowaniu biedy i przestępczości, bo wszystko to uczyniliby poprzez zwykłą zamianę słów, a jeśli ktoś ma wątpliwości dotyczące tych nowych demiurgicznych sztuczek, niech sobie przypomni, iż w ten sam sposób został stworzony świat i człowiek, za pomocą słów, takich, a nie innych, aby tak się stało, a nie inaczej. Niech się stanie, powiedział Bóg, i natychmiast wszystko się stało.
Raimundo Silva przestał czytać. Jest wyczerpany, wszystkie jego siły uszły wraz z tym nie, którym wystawił na szwank, oprócz nieskalanej i zasłużonej reputacji, spokój sumienia. Od dzisiejszego dnia będzie żył dla tej chwili, w której wcześniej czy później, lecz nieuchronnie, pojawi się ktoś, by wyrównać z nim rachunki z powodu błędu, może będzie to słusznie oburzony autor albo ironiczny i nieugięty krytyk, albo uważny czytelnik w liście do wydawcy, albo nawet, już jutro, sam Costa, kiedy przyjdzie po tekst, bo może pojawić się osobiście, heroiczny i pełen poświęcenia, Musiałem przyjść sam, lepiej jest, kiedy każdy robi trochę więcej, niż do niego należy. A jeśli Coście przyjdzie do głowy przejrzeć poprawki przed włożeniem wszystkiego do torby, jeśli rzuci mu się w oczy strona splamiona kłamstwem, jeśli wyda mu się dziwnym pojawienie się nowego słowa w tekście poprawianym po raz czwarty, jeśli zada sobie trud przeczytania i zrozumienia tego, co zostało napisane, świat, wtedy poprawiony, żyć będzie jedynie przez krótką chwilę, Costa powie, jeszcze się wahając, Panie Silva, wydaje mi się, że tu jest błąd, a on uda, że się przygląda i nie będzie miał innego wyjścia jak się zgodzić, Cóż za głupota, nie wiem, jak to się mogło zdarzyć, to pewnie z niewyspania, cóż stało się. Nie trzeba będzie rysować znaku deleatur, żeby zlikwidować wstrętne słowo, wystarczy je przekreślić, po prostu, jakby zrobiło dziecko, świat powróci na swą dawną spokojną orbitę, to, co było, będzie dalej trwało i od tej chwili Costa, choć nie będzie wracał do tego dziwnego przypadku, znajdzie jeszcze jeden powód, by oznajmiać, iż wszystko zależy od produkcji.
Raimundo Silva poszedł do łóżka. Leży na plecach, z rękoma skrzyżowanymi na karku, jeszcze nie czuje zimna. Ma kłopoty z oceną tego, co zrobił, przede wszystkim nie potrafi uznać znaczenia swego czynu i nawet dziwi się temu, że nigdy wcześniej nie przyszło mu do głowy zmienić sens innych książek, które poprawiał. W chwili, w której wydaje mu się, jakby się rozwijał, oddalał od siebie samego, kontempluje siebie i swoje myśli i czuje lekki strach. Potem wzrusza ramionami, oddala zmartwienie, które zaczęło pojawiać się w jego duszy. Zobaczymy jutro, zdecyduję, czy pozwolę zostać temu słowu, czy je wykreślę. Miał zamiar przewrócić się na prawy bok, odwrócić się plecami do pustej połowy łóżka, gdy zdał sobie sprawę, że syrena portowa ucichła, kto wie, jak dawno temu, Nie, słyszałem ją, kiedy wygłaszałem przemówienie króla, doskonale pamiętam ochrypły ryk pomiędzy dwoma zdaniami, jakby głos byka, który zgubił się we mgle i ryczał w stronę białego nieba, z daleka od stada, to dziwne, że nie ma zwierząt morskich o głosach zdolnych do wypełnienia bezmiaru morza albo tej szerokiej rzeki, zobaczę, jak wygląda niebo. Wstał, okrył się szlafrokiem z grubej tkaniny, który zimą zawsze rozkłada na kocach na łóżku, i poszedł otworzyć okno. Mgła znikła, trudno uwierzyć, że skrywało się w niej tyle migotania, światła w dole zbocza, żółte i białe, odbijają się w wodzie jak drżące płomienie. Jest zimniej. Raimundo Silva pomyślał jak Fernando Pessoa, Gdybym palił, zapaliłbym teraz papierosa, patrząc na rzekę i myśląc o tym, jak wszystko jest mętne i niepewne, a tak, nie paląc, pomyślę tylko, że wszystko jest mętne i niepewne, rzeczywiście, ale bez papierosa, chociaż papieros, gdybym go palił, sam z siebie wyraziłby mętność i niepewność rzeczy, tak jak dym, gdybym palił. Redaktor długo zabawił przy oknie, nikt go nie zawoła, Chodź do środka, uważaj, bo się przeziębisz, a on próbuje wyobrazić sobie, że ktoś go słodko woła, ale zostaje jeszcze przez chwilę, żeby pomyśleć, mętnie i niepewnie, w końcu ulega, jakby zawołano go po raz wtóry, Chodź do środka, proszę cię, zamyka okno, wraca do łóżka i ułożywszy się na prawym boku, czeka na sen.
Nie wybiła jeszcze ósma, kiedy Costa zadzwonił do drzwi. Redaktor, który miał ciężką noc, spał niespokojnie i często się budził, w końcu pogrążył się w głębokim śnie, tak myślała ta jego część, która wspięła się na poziom świadomości wystarczający, by myśleć, i to, że spał głęboko, było też wnioskiem wynikającym z kłopotów z obudzeniem drugiej jego części, mimo upartego i przenikliwego dzwonka, cztery razy, pięć, teraz dźwięk przedłużony w nieskończoność, jakby mechanizm się zablokował. Raimundo Silva wiedział, rzecz jasna, że musi wstać, ale nie mógł zostawić w łóżku połowy siebie, co więcej, co powiedziałby Costa, na pewno jest to Costa, teraz policja już nie przychodzi, żeby wyrywać nas z łóżka o świcie, tak, co powiedziałby Costa, zobaczywszy jedynie połowę Raimunda Silvy, może Benvinda, człowiek zawsze powinien stawiać się kompletny tam, gdzie go wzywają, nie może oświadczyć, Przynoszę tu tylko jedną część siebie, druga część spóźni się trochę. Dzwonek nie przestawał dzwonić, Costa zaczął się niepokoić, Co za cisza w domu, w końcu obudzona połowa redaktora zdołała zawołać ochrypłym głosem, Już idę, dopiero teraz zaspana druga część w złym humorze zaczyna się poruszać. Teraz obie niepewnie połączone, na chwiejnych nogach, które nie wiedzieć do kogo należą, przechodzą przez pokój, drzwi wejściowe tworzą kąt prosty z drzwiami sypialni, niemal można by je otworzyć jednym ruchem, to Costa, najwyraźniej zmieszany porannym alarmem, Proszę mi wybaczyć, i zauważa wtedy, że nie powiedział dzień dobry, Dzień dobry, przepraszam panie Silva, że przychodzę tak wcześnie, ale to z powodu tego tekściku, Costa naprawdę chce, żeby mu wybaczono, to skromne zdrobnienie nie oznacza niczego innego, Tak, tak, mówi redaktor, proszę wejść do gabinetu.
Kiedy Raimundo Silva ponownie się pojawia, zaciskając pasek i zasłaniając szyję kołnierzem szlafroka w szkocką kratę, w różnych odcieniach koloru niebieskiego, Costa ma już w rękach plik kartek, trzyma je, jakby ważąc, mówi nawet ze zrozumieniem, Rzeczywiście, sporo tego, ale nie przegląda tekstu, ogranicza się do zapytania, trochę niespokojnie, Dużo poprawek jeszcze pan wprowadził, i Raimundo Silva odpowiada, Nie, i w tej samej chwili się uśmiecha, na szczęście nikt nie może zapytać dlaczego, Costa nie zdaje sobie sprawy, że właśnie w tej chwili jest oszukiwany tym drobnym słowem, tym nie, które jednocześnie ukrywa i zdradza, Costa zapytał, Dużo poprawek jeszcze pan wprowadził, i redaktor odpowiedział, Nie, uśmiechając się, teraz skrzywiony, gdy mówi, Jeśli pan chce, proszę zobaczyć, Costę dziwi dobrotliwość, to niejasne uczucie, które szybko ustąpiło, Nie warto, od razu jadę stąd do drukarni, obiecali mi, że rzucą książkę na maszyny, gdy tylko przyniosę poprawki. Redaktor myśli, iż gdyby Costa przewertował strony i natrafił na błąd, jeszcze byłby w stanie przekonać go dwoma czy trzema skomplikowanymi zdaniami na temat kontekstu i zaprzeczenia, przeciwieństwa i pozorów, sensu i nieokreśloności, ale Costa chce już tylko wyjść, czeka na niego drukarnia, jest zadowolony, bo produkcja odniosła zwycięstwo w jeszcze jednej potyczce z czasem, Dzisiaj jest pierwszy dzień z reszty twojego życia, powinien, rzecz jasna, okazać surowość, niedobrze jest czekać do ostatniej chwili z rozwiązywaniem wszystkich problemów, musimy mieć większy margines bezpieczeństwa, lecz redaktor, wtłoczony w ten szlafrok fałszywego Szkota, nie ogolony, z pofarbowanymi włosami groteskowo odcinającymi się od siwego zarostu, ma wygląd człowieka tak opuszczonego, że Costa, chłopak w sile wieku, chociaż należy do pokolenia szydzącego z dobroci, zachowuje dla siebie usprawiedliwione narzekania i niemal z czułością wydobywa z teczki oryginał nowej książki do poprawienia, Ta jest krótka, niewiele ponad dwieście stron i nie śpieszy się nam za bardzo. Raimundo Silva słucha i rozumie znaczenie gestu i słów, rozszyfrowuje półton dodany albo wyeliminowany z samogłoski, jego uszy potrafią czytać równie dobrze jak oczy i dlatego odczuwa coś jakby wyrzut sumienia z powodu oszukania niewinnego Costy, emisariusza i doręczyciela błędu, za który nie ponosi winy, co zdarza się większości ludzi, żyjących i umierających w niewinności, którzy potwierdzają i zaprzeczają w cudzym imieniu, ale płacą rachunki, jakby były ich własne, jednakże mądry jest Allach, a reszta to upiory rozumu.
Poszedł sobie Costa, zadowolony, że dzień rozpoczął się tak dobrze, a Raimundo Silva idzie do kuchni przygotować kawę z mlekiem i tosty z masłem. Dla tego mężczyzny pełnego zasad i pryncypiów tosty są niemal nałogiem i prawdziwym przejawem nieokiełznanego łakomstwa, które odnosi się do rozlicznych wrażeń, zarówno wizualnych, jak i dotykowych, zarówno węchowych, jak i smakowych, poczynając od błysku chromowanego opiekacza, następnie noża krojącego kromki, zapachu prażonego chleba, topiącego się masła, i w końcu złożona przyjemność ust, podniebienia, języka, zębów, do których przykleja się błogo ciemna skórka, przypalona i miękka, i po raz kolejny zapach, teraz w jego wnętrzu, na pewno znalazł się w niebie ten, kto potrafił wynaleźć coś tak subtelnego. Raimundo Silva któregoś dnia wypowiedział na głos te właśnie słowa, w ulotnej chwili, kiedy zdawało mu się, iż przeniknęło mu do krwi doskonałe dzieło ognia i chleba, bo dla niego nawet masło nie jest istotne, oddałby je bez zbytniego żalu, choć głupcem musiałby być ten, kto odrzuciłby to, co w połączeniu z elementem podstawowym podwaja apetyty i smak, bo tak jest w przypadku opiekanego chleba i masła, o których mówiliśmy, z pewnością tak byłoby też w przypadku miłości na przykład, gdyby w jej kwestii redaktor miał większe doświadczenie. Raimundo Silva skończył jeść, poszedł do łazienki się ogolić, żeby zadbać o wygląd. Dopóki piana nie przykrywa całkowicie brody, odwraca oczy od lustra, dzisiaj żałuje, że zdecydował się pofarbować włosy, stał się niejako więźniem własnych forteli, bo nie tyle jest zdegustowany swym wyglądem, ile męczy go myśl, że po zafarbowaniu, siwe włosy pojawią mu się nagle, za jednym razem, jak nagła erupcja, a nie w wyniku powolnej naturalnej ewolucji, którą w pewnej chwili przerwał z powodu głupiej próżności. To drobne nikczemności duszy, za które ciało musi zapłacić, on jest niewinny.
W gabinecie, jedynie by się zapoznać z nową pracą, Raimundo Silva przegląda zostawiony przez Costę oryginał, oby nie trafiła mi się teraz cała Historia Portugalii, bo nie zabrakłoby w niej następnych pokus z cyklu tak i nie, albo jeszcze jedna, może jeszcze bardziej ponętnie niedookreślona, nieskończonego być może, które nie zostawiłoby kamienia na kamieniu ani faktu na fakcie. W końcu jest to jednak tylko zwykła powieść, nie musi martwić się wprowadzeniem po niej tego, co już tam jest, wszak książki tego typu, opowiadając wydarzenia fikcyjne, zbudowane są wszystkie na fundamencie nieustającej wątpliwości, powściągliwie potwierdzanej świadomością, że nic nie jest prawdą i że trzeba udawać, iż nią jest, przynajmniej przez jakiś czas, aż nie będzie można wytrzymać niezaprzeczalnej oczywistości zmiany, wtedy powracamy do minionego czasu, bo tylko on jest prawdziwym czasem, i usiłujemy przywrócić chwilę, której nie potrafimy rozpoznać, która upłynęła, gdy przywracaliśmy inną, i w ten sposób cały czas gnamy do przodu, chwila za chwilą, cała powieść jest tym właśnie, rozpaczliwą, daremną walką o to, by przeszłość nie uległa definitywnemu zatraceniu. Nie udało się jeszcze tylko ustalić, czy to powieść nie pozwala człowiekowi zapomnieć, czy niemożność zapomnienia zmusza go do pisania powieści.