Raimundo Silva skręcił za rogiem i wszedł w ulicę Cudu Świętego Antoniego, a kiedy przechodził przed swym domem, odniósł wrażenie, że słyszy krótki sygnał telefonu, może dlatego, że na wpół świadomie natężał słuch, skupiając się na otaczających go dźwiękach, Czy to mój, pomyślał, lecz dzwonek docierał z bardzo bliska, może od fryzjera z drugiej strony ulicy, i w tej samej chwili nowa okoliczność wzbudziła jego niepokój, cóż za nieostrożność, kompletną głupotą było myślenie, że Costa musi użyć telefonu, Kto wie, czy się właśnie nie zbliża, wyobraźnia usłużnie podsunęła mu obraz Costy w samochodzie wściekle mknącego w górę ulicy Cytrynowej, jeszcze unosi się w powietrzu pisk opon na zakręcie przy katedrze, jeśli Raimundo Silva natychmiast się nie ukryje, pojawi się tam Costa, ostro zahamuje przed drzwiami domu i syknie, Niech pan wsiada, niech pan wsiada, mamy sobie coś do powiedzenia, nie, tutaj nie chcę rozmawiać, mimo wszystko Costa jest człowiekiem dobrze wychowanym, nie będzie robił sceny na ulicy. Redaktor nie czeka dłużej, schodzi pośpiesznie schodami świętego Kryspina, i zatrzymuje się dopiero za zakrętem, ukryty przed zniecierpliwionym wzrokiem Costy. Siada na stopniu, aby dojść do siebie po przeżytym strachu, przepędza psa, który zbliżył się do niego, wyciągając pysk, i wydobywa z kieszeni kartki z książki o oblężeniu Lizbony, rozprostowuje je, wygładza na kolanach.
Kiedy z balkonu spoglądał na dachy domów schodzące do rzeki jak stopnie schodów, przyszło mu do głowy przejść się wzdłuż linii oblężenia Maurów, owych niewielu wątpliwych pamiątek z tego okresu, co historyk uczciwie przyznaje. Lecz tu, na wprost oczu Raimunda Silvy, znajduje się właśnie kawałek jeśli nie autentycznego zachowanego muru, to przynajmniej muru stojącego dokładnie w miejscu tamtego, biegnie w dół, poniżej rzędu szerokich okien, nad którymi wznoszą się szczyty domów. Raimundo Silva znajduje się więc poza murami miejskimi, należy do oblegającego wojska, brakuje teraz tylko tego, żeby otworzyło się jedno z tych okien i ukazała się w nim mauretańska dziewczyna, śpiewając, Oto Lizbona kochana, Przez wszystkich ochraniana, Zatracenie spotka tam chrześcijan, a zaśpiewawszy, zatrzasnęła okno na znak pogardy, lecz jeśli oczy redaktora się nie mylą, muślinowa zasłona uchyliła się delikatnie i ten prosty gest wystarczył, żeby straciła znaczenie groźba zawarta w słowach, jeśli wzięliśmy ją dosłownie, bo równie dobrze mogłoby się okazać, że Lizbona, wbrew temu, co się wydawało, nie była miastem kobiet, a zatracenie było tylko zatraceniem w miłości, jeżeli ograniczające dopełnienie znajduje tu zastosowanie, może to być wszak jedyne i szczęśliwe zatracenie. Pies ponownie się zbliżył, teraz Raimundo Silva spogląda na niego zaniepokojony, skąd wiadomo, że nie jest wściekły, kiedyś przeczytał, nie pamięta gdzie, że jedną z oznak tej strasznej choroby jest podkulony ogon, a ten ogon nie wykazuje wielkiej aktywności, ale może z niedożywienia, bo pod skórą zwierzaka doskonale widać żebra, ale jest też oznaką, i to decydującą, złowroga piana tocząca mu się z pyska i ściekająca z kłów, oto kundel we własnej osobie, jeśli się ślini, to z powodu zapachu jadła przygotowywanego tu na schodach świętego Kryspina. Uspokójmy się, pies nie jest wściekły, w czasach Maurów byłoby to możliwe, ale teraz, w mieście takim jak to, nowoczesnym, zorganizowanym, nawet ten okaz wałęsającego się psa jest zaskakujący, pewnie ochroniło go przed siecią uczęszczanie głównie tego leżącego na uboczu i stromego szlaku, wymagającego zdrowych nóg i młodzieńczych płuc, łaski posiadania takowych nie dostępują przecież rakarze.
Raimundo Silva sprawdza papiery, podąża myślami według marszruty i ukradkiem zerka na psa, a wtedy przypomina sobie opis historyka poświęcony straszliwemu głodowi, jaki zapanował w mieście po dwóch miesiącach, nie ostał się żywy żaden pies ani kot, zniknęły nawet szczury, jeśli jednak tak było, to miał rację człowiek, który powiedział, że tamtego spokojnego poranka, kiedy almuadem wspiął się na almadenę, by zwołać wiernych na modlitwę, szczekał pies, byłby w błędzie ktoś, kto by się upierał, że skoro pies jest zwierzęciem nieczystym, Maurowie nie tolerowaliby jego istnienia, możemy przyjąć, że go usunęli z domu, pozbawiając miski i pieszczot, ale nigdy z całego islamu, bo prawdę powiedziawszy, skoro żyjemy sobie w spokoju z naszymi własnymi nieczystościami, dlaczego mielibyśmy gwałtownie odrzucić cudze, w tym wypadku psie, a więc znacznie bardziej niewinne niż te pierwsze, pochodzące od ludzi, którzy tak źle używają imienia psa, przy każdej okazji ciskając je w twarz wroga jako obelgę, chrześcijanie Maurom, Maurowie chrześcijanom, wszyscy razem Żydom. Nie mówiąc już o tych, których najlepiej znamy, nadciągającej oto portugalskiej szlachcie, martwiącej się swoimi buldogami i dogami tak bardzo, że skłonna jest spać z nimi, czerpiąc z tego taką samą albo jeszcze większą przyjemność niż ze spania z nałożnicami, i proszę zobaczyć, najstraszniejszego wroga nazywa się psem, zdaje się, że nie ma bardziej bolesnej obelgi, poza sukinsynem. A wszystko to wynika z ludzkich umownych kryteriów, to człowiek wymyśla słowa, biedne zwierzęta nie dbają o te gramatyki, są świadkami kłótni, Psie, mówi Maur, Sam jesteś psem, odpowiada chrześcijanin i zaraz ruszają na siebie z dzidami, mieczami i sztyletami, podczas gdy kundle mówią do siebie, To my jesteśmy psami, i jest im wszystko jedno.
Pewny już drogi, którą powinien obrać, Raimundo Silva wstaje, otrzepuje spodnie i zaczyna schodzić po schodach. Pies poszedł za nim, ale w pewnej odległości, jak ktoś, kto ma już duże doświadczenie w sprawach przepędzania i wystarczy mu, że człowiek schyli się gwałtownie po kamień. U dołu schodów zawahał się, jakby myślał, Iść dalej, nie iść, ale zdecydował się, idzie za redaktorem, który schodzi po schodach Correio Velho. Tędy albo trochę bardziej w głąb, jeśli wierzyć zachowanym szczątkom na schodach świętego Kryspina, biegły mury, jak się sądzi, prosto do sławnej Bramy Żelaznej, z której nie pozostał ślad ani godna uwagi resztka, może gdybyśmy zerwali chodnik na placu Santo Antonio da Se i kopali odpowiednio głęboko, wciągalibyśmy w nozdrza zapach grobowca i naszym oczom ukazałyby się fundamenty z epoki, zardzewiałe resztki dawnej broni, dwa pomieszane szkielety wojowników, nie kochanków, którzy równocześnie krzyknęli, Psie, i w tej samej chwili pozabijali się wzajemnie. Samochody jeżdżą w górę i w dół, tramwaje skrzypią na zakręcie ulicy Magdaleny, to tramwaje linii dwadzieścia osiem, szczególnie ulubione przez filmówców, a tam dalej, za zakrętem koło katedry, jedzie jeszcze jeden autokar pełen turystów, to pewnie Francuzi, którym wydaje się, że są w Hiszpanii. Pies waha się, czy przejść przez ulicę, jego najbliższy i najlepiej znany świat to górne ulice, i chociaż widzi, że mężczyzna patrzy za siebie, schodząc ulicą Piekarską wzdłuż dawnych murów biegnących aż do ulicy Bacalhoeiros, nie ośmiela się kontynuować wędrówki, może obecny strach staje się nie do zniesienia na wspomnienie dawnego przerażenia, kto raz się sparzył, na zimne dmucha, nawet pies. Wraca tą samą drogą, idzie do schodów świętego Kryspina poczekać, aż znowu ktoś się pojawi.
Redaktor kontynuuje oględziny, przechodzi przez Arco Escuro, aby poznać schody, które według historyka dawały w owym czasie dostęp do obleganych murów, albo według innej wersji znajdują się w miejscu dawnych, po tych stopniach nie schodziły więcej niż dwa, trzy pokolenia. Raimundo Silva bez pośpiechu ogląda ciemne okna, brudne i pokryte saletrą fasady, święte obrazki z azulejo [2] , na tym rok tysiąc siedemset sześćdziesiąty czwarty i święta Anna ucząca czytać swą córkę Marię, a na bocznych medalionach święty Marçal, który chroni od pożarów, i święty Antoni, odnawiacz dzbanków i najskuteczniejszy odnajdywacz zaginionych przedmiotów. Obraz z braku innych dokumentów, jeżeli umieszczona na nim data jest datą powstania budynku, a wszystko wskazuje na to, że tak, informuje, iż dom został wzniesiony dziewięć lat po trzęsieniu ziemi. Redaktor ocenia zasób swojej wiedzy i stwierdza, że jest bogatszy, dlatego wracając na ulicę Bacalhoeiros, popatrzy z pogardliwą wyższością na przechodniów i nieuków, odległych od tych ciekawostek miasta i życia, nie mających wystarczającej wiedzy, by zestawić dwie tak oczywiste daty. Jednakże niebawem, kiedy znajdzie się przed łukiem Bramy Morskiej stwierdzi w głębi ducha, że nazwa zasługiwała na inne jej wyobrażenie w architekturze, nie na prozaiczną sztancę, w tym momencie, zamyśliwszy się nad rozmijaniem się słów i ich znaczeń, spojrzy na siebie i sam siebie ostro oceni, Jakież w końcu ja mam prawo do oceniania innych, mieszkam w Lizbonie od urodzenia i nigdy nie przyszło mi do głowy pójść i zobaczyć na własne oczy rzeczy, które są w książkach, rzeczy, na które kiedyś spojrzałem raz i drugi, nie widząc ich, niemal tak ślepy jak almuadem, gdyby nie groźba spotkania Costy, prawdopodobnie nigdy nie sprawdziłbym zarysu oblężenia i położenia bram, bo te tutaj, jak sądzę, są już murami Ferdynanda, oczywiście kiedy dobiegnie końca mój spacer, będę wiedział więcej, ale pewne jest też, że będę wiedział mniej, właśnie dlatego, że będę wiedział więcej, innymi słowy, zobaczymy, czy zdołam to wyjaśnić, świadomość posiadania większej wiedzy prowadzi mnie do świadomości posiadania niewielkiej wiedzy, zresztą, ciśnie się na usta pytanie, czym jest wiedza, miał rację historyk, nadaję się na filozofa, z tych dobrych, którzy biorą czaszkę i przez całe życie zadają sobie pytanie, jakie znaczenie ma czaszka we wszechświecie i czy istnieje jakiś powód, by wszechświat przejmował się tą czaszką albo żeby ktoś zadał sobie pytanie o czaszkę i wszechświat, i teraz, panie i panowie, turyści, podróżnicy albo zwykli ciekawscy, docieramy do Arco da Conceição, tak podaje nieodzowny przewodnik, gdzie po dziś dzień pełne słodyczy wody ze Studni Lenistwa gaszą pragnienie i chęć do pracy wielu ludziom. Raimundo Silva nie śpieszy się. Poważnie studiuje przewodnik, dla własnej satysfakcji sporządza w myślach notatki, by tak rzec, uzupełniające, potwierdzające współczesność, na schodach Correio Velho wyrasta ponura agencja pogrzebowa, jak biała piana z odrzutowca na błękitnym niebie, jak długi kilwater szybkiego statku na lazurowym morzu, pensjonat Casa Oliveira Dobre Pokoje z ulicy Piekarskiej, restauracja Jedz Pij Płać i Zjeżdżaj, zaraz obok Portas do Mar, piwiarnia Arco da Conceição, duży kamienny herb Mascarenhas na narożniku budynku przy Arco de Jesus, gdzie znajdowała się brama mauretańskich murów miejskich, protestacyjne graffiti, neoklasyczny portal pałacu hrabiów Coculim z rodu Mascarenhas, magazyny żelazne, do tego sprowadziła się wielkość, świat rzeczy ulotnych, przemijających, a pewne jest, że wszystkie takimi są, bez wyjątku, wszak ślad samolotu już się rozpłynął, a czas rozprawi się z czasem samolotów, musimy tylko cierpliwie poczekać. Redaktor wszedł na Alfamę przez Arco do Chafariz d'El-Rei, zje obiad niedaleko, w restauracji na ulicy S. João da Praça, w okolicy wieży świętego Piotra, typowy ludowy obiad portugalski złożony ze smażonych sardynek i ryżu z pomidorami, z sałatką, wielkie szczęście, że trafiły mu na talerz jędrne liście ze środka sałaty, gdzie, prawda to lub nie, lecz wszyscy ludzie o tym wiedzą, zbiera się niezrównana świeżość poranków, rosa, kropelki mgły, to to samo, ale powtarza się tutaj przez zwykłą przyjemność zapisywania słów i wypowiadania ich w smakowity sposób. W drzwiach restauracji stała mała Cyganka, miała jakieś dwanaście lat, wyciągała rękę, nie powiedziała ani słowa, patrzyła tylko wyczekująco na redaktora, który pochłonięty własnymi myślami nie zauważył Cyganki, lecz muzułmankę, kiedy żebranie miało jeszcze sens, a psy, koty i myszy zdawały się mieć życie zapewnione aż do swej naturalnej śmierci z powodu choroby albo walki gatunków, jakkolwiek by było, nie da się ukryć istnienia postępu, dziś nikt w Lizbonie nie poluje na zwierzaki tego rodzaju, żeby je włożyć do gara, Ale oblężenie jeszcze się nie zakończyło, ostrzegają oczy Cyganki.
Raimundo Silva wolniej przemierzy to, co mu jeszcze zostało do obejrzenia, jeszcze jedne mury na Patio do Senhor da Murça, ulica Adiça, gdzie mury wznosiły się w górę, i przy Norberto de Araújo, jak ostatnio nazwano tę ulicę, na szczycie której znajduje się imponujący kawał zniszczonego u podstawy muru, te są naprawdę żywymi kamieniami, są tu od dziewięciu czy dziesięciu wieków, jeżeli nie więcej, od czasów barbarzyńców, i trwają, nieustraszenie podpierają dzwonnicę kościoła świętej Łucji albo świętego Braz, to nie ma znaczenia, w tym miejscu stała, ladies and gentlemen, dawna Brama Słońca, zwrócona ku wschodowi, pierwsza otrzymywała różowawy powiew poranka, teraz nie ma nic oprócz placyku, który od niej wziął swą nazwę, co jednakże nie zmieniło efektów specjalnych brzasku, tysiąc lat dla słońca jest jak nasze krótkie westchnienie, sic transit, rzecz jasna. Mur biegł przez te okolice pod kątem rozwartym, prosto do murów fortecy, w ten sposób opasywał miasto od wody tam w dole, aż do węzłowego spotkania z zameczkiem, uniesiona głowa i silne stawy, zgięte ramiona, splecione palce, silne jak palce ciężarnej kobiety podtrzymującej brzuch. Zmęczony redaktor idzie w górę ulicą Ślepców, dociera do Patio de Dom Fradique, czas pękł na dwoje, żeby nie tknąć tej wioski, śmiało można powiedzieć, że jest taka sama od czasów Gotów albo Rzymian, albo Fenicjan, potem dopiero przyszli Maurowie, pierwsi Portugalczycy, ich dzieci i wnuki, tymi jesteśmy my, moc i chwała, upadki, pierwszy, drugi i trzeci, każdy z nich podzielony na rodzaje i podrodzaje. Nocą na tej przestrzeni pomiędzy niskimi budynkami spotykają się dwa lub trzy upiory, tego co było, tego co miało być i tego co mogło być, ale nie było, nie rozmawiają, patrzą na siebie jak patrzą ślepi i milczą.
Raimundo Silva siada na kamiennej ławce w zimnym popołudniowym cieniu, po raz ostatni czyta kartki z książki i potwierdza, że nie ma już nic więcej do zobaczenia, zamek zna wystarczająco dobrze, żeby go dziś nie oglądać, mimo że dziś jest dzień inwentaryzacji. Niebo zaczyna bieleć, może jest to zapowiedź mgły obiecanej przez meteorologię, temperatura gwałtownie spada. Redaktor wychodzi z Patio na ulicę Chão da Feira, naprzeciwko bramy Świętego Jerzego, nawet stąd można zobaczyć, że ludzie jeszcze robią zdjęcia świętemu. Mniej niż pięćdziesiąt metrów znajduje się jego dom, choć stąd niewidoczny, a pomyślawszy to, redaktor spostrzega po raz pierwszy z przejmującą oczywistością, iż mieszka dokładnie w miejscu dawnej Bramy Alfofa, nie sposób dzisiaj dociec, czy od strony wewnętrznej czy zewnętrznej, i nie możemy się dowiedzieć, czy Raimundo Silva jest obleganym czy oblegającym, przyszłym zwycięzcą czy skazanym na klęskę.
Nie znalazł pod drzwiami wściekłej wiadomości od Costy. Zapadła noc, telefon nie zadzwonił. Raimundo Silva w spokoju spędził wieczór, poszukując na półkach książek mówiących o Lizbonie w czasach Maurów. W nocy wyszedł na balkon zobaczyć, jaka jest pogoda. Mgła, ale nie tak gęsta jak wczoraj. Usłyszał szczekanie psów i to w niewyjaśniony sposób jeszcze bardziej go uspokoiło. Psy szczekały, niebaczne na upływ wieków, a więc świat pozostawał niezmienny. Poszedł się położyć. Był tak zmęczony spacerami, że spał głęboko, ale budził się kilka razy, zawsze kiedy śnił o pustych murach, bez niczego w środku, które były jak worek o wąskim gardle, rozszerzający się w brzuch u brzegu rzeki, a dookoła pokryte lasem wzgórza, zarośla, doliny, strumienie, kilka rozrzuconych domów, ogrodów, gajów oliwnych, szeroka zatoka wrzynająca się w ląd. W oddali wyraźnie się odcinające wieże centrum handlowego Amoreiras.
Trzynastu długich dni potrzebowało wydawnictwo albo ktoś w jego zastępstwie, by odkryć zło, i tę wieczność żył Raimundo Silva, jakby miał we krwi powolnie działającą truciznę, jednakże w ogólnym rozrachunku tak samo śmiertelną jak najbardziej piorunująca substancja toksyczna, na podobieństwo śmierci, którą każdy z nas przygotowuje za życia i od której samo życie broni nas jak ochronny kokon, życzliwa macica i pożywka. Cztery razy poszedł do wydawnictwa bez żadnego konkretnego powodu, zważywszy, że jego praca, wiemy to, jest indywidualna i domowa, pozbawiona w większej części służebności krępującej zwykłych pracowników, przypisanych do zajęć administracyjnych, kierownictwa literackiego, produkcji, dystrybucji, świata nadzorowanego, dla których zawód redaktora należy do królestwa wolności. Pytano go, czego chce, a on odpowiadał, Niczego, przechodziłem w pobliżu, przyszło mi do głowy, żeby wejść. Zostawał kilka minut, przysłuchiwał się rozmowom, zwracał uwagę na spojrzenia, usiłował wychwycić ślad podejrzenia, skrywany i prowokujący uśmiech, jakieś zdanie, w którym mógłby się dopatrzeć ukrytego znaczenia. Unikał Costy, nie żeby bał się, że z jego strony grozi mu jakaś szczególna przykrość, ale dlatego, że to jego właśnie oszukał, i w ten sposób przyjął Costa rolę znieważonej niewinności, której nie potrafimy stawić czoła, bo ją uraziliśmy, a ona jeszcze o tym nie wie. Chciałoby się powiedzieć, że Raimundo Silva idzie do wydawnictwa jak morderca wracający na miejsce zbrodni, ale to niezupełnie tak, Raimunda Silvę wabi to miejsce, w którym odkryte zostanie przestępstwo i gdzie zbiorą się sędziowie, aby ogłosić wyrok skazujący jego, człowieka sprzeniewierzającego się swoim obowiązkom, nagiego, fałszywego i bez obrońcy.
Redaktor nie ma wątpliwości, że popełnia głupi błąd, że te wizyty w odpowiednim czasie zostaną wypomniane jako nienawistne szczegóły perwersyjnej złośliwości, Wiedział pan o popełnionym błędzie i mimo to nie miał pan wystarczającej odwagi, szczerości, uczciwości, żeby wyznać to z własnej woli, powiedzą woli, czekał pan na rozwój wydarzeń, śmiejąc się w duchu, perwersyjnie, upieram się przy tym słowie, nabijając się z nas, i pospolitość tych ostatnich słów utworzy dysonans w karcącym i moralizatorskim dyskursie. Nie będzie miało sensu wyjaśnianie im, że nie mają racji, że Raimundo Silva chciał tylko znaleźć uspokojenie, ulgę, jeszcze nie wiecie, będzie wzdychał za każdym razem, ale ulga i spokój trwały bardzo krótko, wystarczyło wejść do domu i od razu czuł się bardziej osaczony niż Lizbona kiedykolwiek w swej historii.
Ponieważ nie był przesądny, nie spodziewał się, że coś złego przytrafi mu się właśnie trzynastego dnia, Tylko ludzie wierzący we wróżby mają pecha albo nieszczęśliwe wypadki trzynastego, ja nigdy nie wierzyłem w te absurdalne przesądy, pewnie tak brzmiałaby jego odpowiedź, gdyby ktoś zasugerował tę hipotezę. Ten pryncypialny sceptycyzm wyjaśnia, dlaczego jego pierwszą reakcją było nerwowe zdumienie, kiedy usłyszał w słuchawce głos sekretarki naczelnego, Panie Silva, jest pan proszony dzisiaj do dyrektora, o czwartej, powiedziała sucho, jakby czytała napisaną notę, pieczołowicie zredagowaną, aby nie zabrakło w niej żadnego niezbędnego słowa ani żeby nie wkradło się jakieś inne, mogące zmniejszyć efekt zaniepokojenia, logicznego zabłąkania, teraz zaskoczenie i irytacja nie mają większego sensu w obliczu oczywistości, że trzynasty dzień jednak nie oszczędza ludzi silnych duchem, rządzi nie tylko tymi, którzy siłą nie grzeszą. Bardzo powoli odłożył słuchawkę i rozejrzał się dookoła, mając wrażenie, że dom się kołysze, Dobrze, to już, powiedział. W takich chwilach jak ta stoik uśmiechnąłby się, jeżeli ten klasyczny gatunek nie wymarł całkowicie, aby pozostawić miejsce dla swego ewolucyjnego następcy, nowożytnego cynika, posiadającego nikłe podobieństwo ze swym filozoficznym i pieszym przodkiem. Jakkolwiek by było, na bladym obliczu Raimunda Silvy zagościł blady uśmiech, jego wygląd zrezygnowanej ofiary jest łagodzony męskim smutkiem, jest to najczęściej spotykany obrazek w powieściach, poprawiając je, można się wiele nauczyć.
Redaktor zadaje sobie pytanie o to, czy jest przygnębiony, czy nie, i nie znajduje odpowiedzi. Wydaje mu się tylko nie do zniesienia to oczekiwanie do czwartej po południu, żeby się dowiedzieć, co zrobi wydawnictwo w kwestii jego sprzeniewierzenia się przeznaczeniu redaktora, w jakiż sposób ukarze zuchwały atak na niewzruszoność faktów historycznych, które powinny być stale wzmacniane, chronione przed wypadkami pod karą utraty sensu naszej własnej teraźniejszości i dysonansu opinii, które nami kierują i wynikających z nich przekonań. Teraz, kiedy odkryto już błąd, nie ma sensu spekulować na temat konsekwencji, jakie będzie miała w przyszłości obecność owego nie w Historii oblężenia Lizbony, gdybyż los pozwolił mu na dłuższy okres inkubacji, strona po stronie, jako niewidzialnego dla oczu czytelników, lecz niewidzialnie otwierającego sobie drogę jak korniki zostawiające pustą skorupę w miejscu, gdzie według nas powinien stać ciężki mebel. Odepchnął na bok poprawiany tekst, nie powieść przyniesioną przez Costę tego pamiętnego dnia, lecz cienki tomik wierszy, i złożywszy zamroczoną głowę na dłoniach, przypomniał sobie historię, nie pamiętał tytułu ani autora, chociaż zdawało mu się, że było to coś jakby Tarzan i utracone imperium, i gdzie było rzymskie miasto i pierwsi chrześcijanie, wszystko ukryte w afrykańskiej dżungli, nie ma wątpliwości, że wyobraźnia autorów nie zna granic, a tym, jeśli wszystko się zgadza, może być tylko Edgar Rice Burroughs. Był cyrk i chrześcijanie byli rzucani zwierzętom, to znaczy lwom, do tego z dużą łatwością, bo Afryka jest ojczyzną lwów, i autor pisał, nie przytaczając jednak argumentów ani nie cytując autorytetów, że najbardziej nerwowi z nich nie czekali, aż lwy ich zaatakują, raczej biegli na spotkanie śmierci, nie po to, by jako pierwsi wkroczyć do raju, ale dlatego, że po prostu nie mieli wystarczającej siły woli, by trwać w oczekiwaniu nieuniknionego. To wspomnienie lektur młodości skłoniło Raimunda Silvę, poprzez znane tylko jemu szlaki, którymi biegła myśl, do próby przyspieszenia biegu historii, przyspieszenia czasu, do natychmiastowego pójścia do wydawnictwa pod jakimkolwiek pretekstem, na przykład, O czwartej mam wizytę u lekarza, proszę powiedzieć, o co chodzi, takim tonem odezwie się do Costy, lecz jest oczywiste, że sekretarka dyrektora nie wzywa go na rozmowę z produkcją, jego przypadek będzie rozpatrywany na najwyższym szczeblu, i ta pewność w sposób absurdalny połechtała jego próżność, Chyba zwariowałem, wyszeptał, powtarzając słowa sprzed trzynastu dni. Miał ochotę odnaleźć w tym zamieszaniu uczucie, które dominowałoby nad innymi, tak by móc odpowiedzieć później, gdyby go zapytano, I jak się pan czuł w tej okropnej sytuacji, Czułem się zaniepokojony albo obojętny, albo ubawiony, albo przygnębiony, albo przestraszony, albo zawstydzony, tak naprawdę nie wie, co czuje, pragnie tylko, by godzina czwarta nadeszła jak najszybciej, śmiertelne spotkanie oko w oko z lwem, który czeka na niego z rozdziawioną paszczą, podczas gdy Rzymianie klaszczą, minuty są jak dzikie zwierzęta, chociaż, ogólnie rzecz biorąc, oddalają się, aby pozwolić nam odejść po rozharataniu nam skóry, ale w końcu znajdzie się jakaś, która nas pożre. Wszystkie metafory czasu i śmierci są tragiczne i jednocześnie bezużyteczne, pomyślał Raimundo Silva, może nie dokładnie tymi słowami, ale liczy się tylko znaczenie, tak odnotował, zadowolony z tego, że to pomyślał. Jednakże niemal nie zjadł obiadu, jedzenie stawało mu w gardle, znane to wrażenie, i czuł skurcze żołądka, co nie jest powszechne i wyraża powagę sytuacji. Gosposia przychodząca tego dnia stwierdziła, że nie wygląda najlepiej, nawet go zapytała, Jest pan chory, słowa, które wbrew oczekiwaniu miały charakter stymulujący, bo jeśli jego zachowanie w oczach obcej osoby wzbudzało niepokój, to znak, że trzeba się wziąć w garść, odrzucić męczący problem, dlatego odpowiedział, Czuję się świetnie, i w tej chwili była to prawda.