Teraz, siedząc przy biurku z poprawianym tomikiem wierszy przed sobą, podąża w ślad za myślą, chociaż lepiej byłoby powiedzieć, że ona go poprzedza, bo wiemy, jak szybko myśl, gdy za nią podążamy, znika nam z pola widzenia, jeszcze wymyślamy passarolę, a ona już dotarła do gwiazd. Raimundo Silva, rozmyślając, stara się zrozumieć, dlaczego od pierwszych słów nie potrafił powstrzymać agresji, Nie wie, co to takiego deleatur, przede wszystkim męczy go prowokacyjny, niemal ordynarny ton, jakim zadała pytanie, a potem końcowy pojedynek wrogów, jakby mieli do rozstrzygnięcia jakąś osobistą sprawę, dawny żal, skoro wiadomo, że tych dwoje nigdy wcześniej się nie spotkało, a jeśli tak się zdarzyło, nie zwrócili na siebie uwagi, Kim ona może być, pomyślał wtedy Raimundo Silva, a pomyślawszy to, popuścił niepostrzeżenie cugle myślom, to wystarczyło, żeby myśl go wyprzedziła i zaczęła działać na własny rachunek, to jeszcze młoda kobieta, mniej niż czterdzieści lat, nie tak wysoka, jak mu się zdawało na początku, śniady odcień skóry, rozpuszczone kasztanowe włosy, oczy tego samego koloru, odrobinę ciemniejsze, usta małe i pełne, usta małe i pełne, usta małe, usta, pełne, pełne. Raimundo Silva patrzy na półkę, którą ma przed oczyma, znajdują się tam wszystkie książki, które poprawił podczas całego pracowitego życia, nie policzył ich, ale tworzą prawdziwą bibliotekę, tytuły, nazwiska, powieści, poezje, teatr, polityczne i biograficzne oportunizmy, wspomnienia, tytuły, nazwiska, nazwiska, tytuły, jedne poczytne aż do dziś, inne miały swoje pięć minut, ale ich czas minął, niektóre jeszcze czekają na uśmiech przeznaczenia, Ale przeznaczenie, które mamy, jest przeznaczeniem, którym jesteśmy, wyszeptał redaktor, odpowiadając swym wcześniejszym myślom, Jesteśmy przeznaczeniem, które mamy. Nagle poczuł ciepło, mimo że nie włączył ogrzewania, rozwiązał pasek szlafroka, wstał z krzesła, ruchy te zdawały się mieć cel i treść, nie może być innego wyjaśnienia, były zaledwie wyrazem niespodziewanej zmiany nastroju, niemal komicznym wigorem, spokojem Boga bez wyrzutów. Mieszkanie nagle stało się małe, nawet okno wychodzące na trzy bezmiary, miasta, rzeki, nieba, wydało mu się ślepym lufcikiem, a prawda jest taka, że nie było mgły, a nawet nocny chłód stał się orzeźwiającą świeżością. Wcześniej Raimundo Silva pomyślał, Jak ona może się nazywać, czasem tak się zdarza, mamy jakąś myśl, ale nie chcemy jej uznać, zaufać jej, oddzielamy ją od myśli pobocznych, jak ta, że imię kobiety w ogóle nie zostało wspomniane, Ta pani, oświadczył dyrektor literacki, od tej chwili będzie odpowiedzialna i tak dalej, albo przez niewiarygodne złe wychowanie, albo z powodu własnego zdenerwowania i napiętej atmosfery nie przedstawił ich, pan Raimundo Silva, Pani taka a taka. Rozpamiętując to, odwlekał Raimundo Silva bezpośrednie pytanie, Jak ona może się nazywać, i teraz, kiedy już je postawił, nie potrafi myśleć o niczym innym, jak gdyby po tylu godzinach dotarł wreszcie do punktu przeznaczenia, słowo to jest tu używane w znaczeniu pospolitym, końca podróży, bez derywatów ontologicznych czy egzystencjalnych, zwykłe Dotarłem, stwierdzenie podróżników wierzących, iż wiedzą dokładnie, co ich czeka.
Teraz proszę nie oczekiwać ani nie wymagać wyjaśnień, co zrobił Raimundo Silva. Wrócił do gabinetu, rozłożył na stole Słownik José Pedra Machado, usiadł i powoli zaczął przebiegać kolumny części onomastycznej od litery A, zaraz pierwsze słowo jest antroponimem Aala, jednakże pominięto rodzaj, męski, żeński, nie wiadomo, oto przykład nieuważnej korekty, a może jest to imię wspólne dla obu rodzajów, jakkolwiek by było, kobieta odpowiedzialna za redaktorów nie może nazywać się Aala. Raimundo Silva zasnął na literze M, z palcem na imieniu Maria, bez wątpienia kobiety, ale gosposi, jak już wiemy, co nie obala hipotezy o zbiegu okoliczności prawdopodobnej w świecie, w którym tak o niego łatwo.
List, który Raimundo Silva napisał do autora Historii oblężenia Lizbony, zawierał konieczne quantum satis przeprosin, a także nikłe muśnięcie dyskretnym humorem, bo serdeczny związek pomiędzy nadawcą i odbiorcą dopuszczał, bez nadużywania zaufania, surowe pytanie o niemożność powstrzymania niektórych absurdalnych czynów, chociaż na koniec pewnie pozostanie wrażenie szczerej wewnętrznej rozterki. Ta niby-medytacja nad słabością ludzką z pewnością przełamała ostatnie opory, jeśli jeszcze jakieś istniały, u tego, kto poinformowany o działaniu na szkodę jego własności intelektualnej, odpowiedział zaskoczonemu dyrektorowi literackiemu, Nikt nie umarł, rzecz jasna w rzeczywistym życiu nie spotyka się takiego wyrzeczenia się samego siebie, lecz ta refleksja, nie trzeba tego dodawać, nie należy do historyka i nie jest niczym ponad zwykły wtręt o dwuznacznej naturze, pasujący w tym miejscu jak w każdym innym i na każdej innej stronie tej historii. Kosz na śmieci wypełnił się pomiętymi papierami brudnopisów poprawianych na wszystkie sposoby, niepotrzebnym nikomu świadectwem dnia wypełnionego wysiłkami stylistycznymi i gramatycznymi, by osiągnąć milimetrowe zgodności, równowagę pomiędzy częściami składowymi epistoły, Raimundowi Silvie zdarzyło się nawet ulżyć sobie na głos, Jeśli autorzy zawsze tak cierpią, są biedni, i odnalazł troszkę radości w tym, że jest tylko redaktorem.
Po zaniesieniu listu na pocztę Raimundo Silva wchodził do domu po schodach, kiedy usłyszał dzwonek telefonu. Nie przyspieszył, trochę dlatego, że czuł się zmęczony, a trochę z powodu obojętności czy wyobcowania, najprawdopodobniej dzwonił Costa, żeby zapytać o poprawki do tomiku poezji albo o wstępną lekturę powieści zostawionej tamtego czarnego dnia, Pamięta pan. Pozwolił, żeby Costa znudził się bezskutecznymi próbami, lecz telefon nie cichł, trwał w swym uporze jak ktoś, kto zdecydował się nie przestawać tylko dlatego, że taki jest jego obowiązek, a nie w oczekiwaniu, że ktoś w końcu podniesie słuchawkę. Powoli wkładał klucz do zamka, kiedy przypomniało mu się, że Costa nie może dzwonić, Costa przestał być jego bezpośrednim rozmówcą, biedny Costa, niewinna ofiara, zredukowany niemal do funkcji chłopca na posyłki, on, który w razie potrzeby był skłonny bić się jak równy z równym z redaktorską camorrą. Raimundo Silva zatrzymał się w progu gabinetu, a dzwonek telefonu, jakby wyczuwając jego obecność, zdwoił swą przenikliwość, wydawał się szczeniakiem szalejącym ze szczęścia na widok pana, brakowało tylko, by rzucił się na podłogę i zaczął gwałtownie podskakiwać, niecierpliwie oczekując pieszczot, z językiem na wierzchu, dysząc, śliniąc się z czystej radości. Raimundo Silva ma kilku znajomych, którzy raz na jakiś czas dzwonią do niego, i zdarzyło się już, że ten czy ów mężczyzna czy kobieta czuł albo udawał, że czuje potrzebę porozmawiania z nim i usłyszenia go, ale to są wypadki z przeszłości, które na zawsze w niej pozostaną, wydostawszy się z niej teraz, głosy te byłyby uznane za zjawiska nadprzyrodzone, z innego świata.
Położył dłoń na telefonie, odczekał jeszcze, jakby chciał mu dać ostatnią sposobność do zamilknięcia, w końcu uniósł słuchawkę w przekonaniu, że wie, co go czeka, Pan Silva, zapytała telefonistka, a on odpowiedział lakonicznie, Tak, Już miałam się rozłączyć, bo nikt nie odbierał, o co pani chodzi, Mnie o nic, pani doktor Maria Sara chce z panem rozmawiać, chwileczkę. Nastąpiła przerwa, trzaski, będące pewnie wynikiem przełączania, przerwa wystarczająco długa, by Raimundo Silva mógł pomyśleć, Nazywa się Maria Sara, częściowo trafił, nieświadomie, bo skoro jest prawdą, że zasnął przy imieniu Maria, jest też prawdą, że tego nie pamiętał, a po przebudzeniu, podniósł głowę opartą na książce, a potem przetarł obiema dłońmi oczy, usuwając tę nikłą oznakę orientacji, dysponował zaledwie dwoma ekstremalnymi odnośnikami, znalezisko znajdowało się pomiędzy imionami Manuela i Marula, rzecz jasna, wykluczonymi, gdyż zdecydowanie nie pasują do osoby ani do postaci. Telefonistka powiedziała, łączę, to zwyczajna informacja telefonistek, zawodowy komunał, a jednak są to słowa obiecujące konsekwencje, zarówno dobre, jak i złe, łączę, powiedziała, obojętna wobec posługującego się nią przeznaczenia, i nie zwraca uwagi na to, że mówi, Złączę, ścisnę, zwiążę, scalę, zewrę, umocuję, zespolę, zbliżę, powiążę, skupię, splotę, jej chodzi tylko o to, że spowoduje komunikację dwóch osób, ale ten prosty akt, zwróćmy na to uwagę, już zawiera w sobie ryzyko wystarczające, by nigdy nie czynić tego lekkomyślnie. Tym niemniej ostrzeżenia nie pomagają, mimo że codzienne doświadczenie wykazuje, iż każde słowo jest niebezpiecznym uczniem czarnoksiężnika.
Raimundo Silva pozwala sobie opaść na krzesło, w jednej chwili poczuł się w dwójnasób zmęczony, Nami, starcami, rządzą drżące kolana, obowiązkowy cytat, niesprawiedliwie z niego zaszydził, nie jest stary człowiek, ledwie przekroczył pięćdziesiątkę, dawniej byłby, teraz bardziej o siebie dbamy, istnieją toniki, farby, kremy, różne środki łagodzące, na przykład gdzie w cywilizowanym świecie znajdzie się człowiek, który po goleniu jeszcze nakłada sobie ałun na twarz, tę barbarzyńską substancję maltretującą naskórek, obecnie kosmetyka jest królową, królem i prezydentem, a skoro nie potrafi ukryć drżenia nóg, przynajmniej przybierze odpowiednią minę, kiedy w pobliżu będą świadkowie. Ponieważ teraz ich nie ma, oblicze Raimunda Silvy krzywi się, kiedy po drugiej stronie pani doktor Maria Sara spokojnie, bez wątpienia pełnym wdzięku gestem odrzuca do tyłu włosy z lewej strony głowy, żeby móc przyłożyć do ucha słuchawkę, i w końcu się odzywa, Nie zostaliśmy sobie przedstawieni tamtego dnia, dlatego sama się teraz przedstawię, nazywam się Maria Sara, pańskie nazwisko już znam, chciała powiedzieć, lecz Raimundo Silva z przyzwyczajenia powiedział swoje imię i nazwisko, kompletne, zadeklarował siebie jako Benvindo i w tej samej chwili niemal umarł ze wstydu. Jednakże pani doktor Maria Sara, chociaż na temat swej osoby wyjawiła tylko to, nie zwróciła uwagi na to wyznanie, zwracała się do niego per panie Raimundzie Silva, nie przypuszczając nawet, że rozprowadza miód po sercu redaktora, Chciałabym z panem porozmawiać o organizacji naszej pracy, spotykam się ze wszystkimi redaktorami, chciałabym wiedzieć, co myślicie, tak, spotkania z każdym osobno, nie da się inaczej, jutro w południe, jeśli panu odpowiada, w porządku, czekam na pana, do jutra. Rozmowa już została rozłączona, a Raimundo Silva jeszcze nie odzyskał do końca spokoju, teraz w domu zaległa cisza, można się jedynie domyślać niesłyszalnego pulsowania, może to być zarówno dyszenie miasta, jak i przesuwanie się wód rzeki albo po prostu serce redaktora.
Obudził się kilka razy w nocy, gwałtownie, jakby ktoś nim wstrząsnął. Leżał z zamkniętymi oczami, usiłując obronić się przed bezsennością, i powoli przechodził od niespokojnego odrętwienia do niespokojnego snu, jednakże bez marzeń i widzeń. W ostatniej godzinie nocy zaczęło padać, daszek balkonu zawsze dawał sygnał jako pierwszy, nawet gdy padał drobny deszcz, i Raimundo Silva został obudzony monotonnym odgłosem spadających kropel, powoli rozwarł powieki, aby przyjąć szare światło, które ledwie zaczęło się przeciskać przez okienne szpary. Jak to zwykle bywa z ludźmi budzącymi się o tej porze, ponownie zapadł w sen, tym razem pełen sennych mar, zmagał się z jednym zmartwieniem, czy wystarczy mu czasu na ufarbowanie sobie włosów, bo musiał to zrobić, i czy zdoła zrobić to tak dobrze, żeby nikt nie zauważył, że są farbowane. Obudził się po dziewiątej, jego pierwszą myślą było, Nie mam czasu, później pomyślał, że jednak zdąży. Wszedł do łazienki i mrużąc oczy, rozczochrany, z pomarszczoną twarzą, przyjrzał się sobie w silnym świetle dwóch lamp umocowanych po bokach lustra. Siwe odrosty były melancholijnie widoczne, nie wystarczyło zmierzwienie włosów, żeby je ukryć, jedynym ratunkiem było farbowanie. W kilka minut uporał się ze śniadaniem, poświęcając tosty z masłem, i zamknął się w łazience, aby oddać się procederowi bicia własnej fałszywej monety, a więc nakładaniu produktu zgodnie z instrukcją dołączoną do opakowania. Zawsze się zamykał, kiedy farbował włosy, chociaż zawsze był sam w domu, w tajemnicy robił to, o czym powinien był wiedzieć, że nie jest tajemnicą dla nikogo, i z pewnością padłby martwy ze wstydu, gdyby nagle został zaskoczony przy robieniu tego, co sam uważał za żałosne. Jego włosy, tak jak włosy pani doktor Marii Sary, były dawniej kasztanowe, ale teraz nie można było porównać ich odcieni, bo włosy Raimunda Silvy prezentowały jednolity kolor, nieodparcie przywodzący na myśl spłowiałą i zjedzoną przez mole perukę, zapomnianą i ponownie odnalezioną na strychu w gąszczu starych obrazów, mebli, ozdób, świecidełek, masek z innych czasów. Niewiele brakowało do wpół do dwunastej, kiedy stwierdził, że jest gotowy do wyjścia, bardzo spóźniony, jeśli nie będzie miał szczęścia i nie złapie od razu taksówki, nadarzy się sposobność przytoczenia jeszcze jednego cytatu, tym razem starego powiedzonka, Nieszczęścia chodzą parami, wyrażenie syntetyczne i trafiające w sedno, które można przełożyć jako Przyjście poniewczasie, bez wątpienia ta wersja jest bardziej odpowiednia w tym przypadku. W rzeczy samej na dobre mu wyszło mieszkanie na ulicy Cudu Świętego Antoniego, bo tylko cud mógł sprowadzić wolną taksówkę na ulicę leżącą tak bardzo na uboczu, w tak deszczowy dzień, taksówka zatrzymała się i nie odpowiedziała sygnałem, że ma inne przeznaczenie. Raimundo Silva wsiadł, szczęśliwy podał adres wydawnictwa, ale potem, kiedy układał parasol, uznał siebie za idiotę, jego niepokój wyrażał się na dwa różne sposoby, strach przed pójściem i pragnienie dotarcia, wydawnictwo stało się dla niego nienawistnym miejscem, a jednak nie tylko dlatego, że chciał dojechać punktualnie o dwunastej, nalegał na kierowcę, Spieszę się, stwarzając niebezpieczeństwo znalezienia sobie wroga w kimś, kto na początku okazał się narzędziem cudu. Wyjechanie z górnej części miasta zajęło sporo czasu, posuwanie się naprzód w ruchu spowolnionym deszczem było jak pełzanie w melasie, Raimundo Silva pocił się ze zniecierpliwienia, w końcu było już dziesięć po dwunastej, kiedy dysząc, wszedł do wydawnictwa w najgorszym stanie ducha, jakiego można by sobie życzyć przed spotkaniem, na którym miano dyskutować nowe obowiązki, na pewno znowu wypłynie sprawa niedawnej impertynencji.
Pani doktor Maria Sara wstała z krzesła, wyszła mu na spotkanie, przywitała serdecznie, Jak się pan miewa, panie Raimundzie Silva, Przepraszam za spóźnienie, ten deszcz, taksówka, To nie ma znaczenia, proszę usiąść. Redaktor usiadł, ale uczynił gest, jakby chciał wstać, bo pani doktor Maria Sara wracała do biurka, Proszę nie wstawać, i kiedy ponownie się zbliżyła, miała w rękach książkę, którą położyła na niskim stole, pomiędzy dwoma fotelami obitymi czarnym zamszem. Następnie usadowiła się w fotelu, założyła nogę na nogę, miała dopasowaną spódnicę z grubego materiału, i zapaliła papierosa. Oczy redaktora śledziły ruchy ożywiające górne części ciała, rozpoznawał twarz, rozpuszczone włosy spływające na ramiona, i nagle wstrząsnęło nim to, że wyraźnie spostrzegł pomiędzy nimi siwe nitki błyszczące w sączącym się z sufitu świetle, Nie farbuje ich, pomyślał, i naszła go ochota czmychnięcia stamtąd czym prędzej. Pani doktor Maria Sara zapytała go, czy chce zapalić, ale on usłyszał dopiero, gdy powtórzyła pytanie, Nie palę, bardzo dziękuję, odparł i spuścił oczy, niosąc w nich obraz bluzki z dekoltem w szpic w kolorze, którego zmieszanie nie pozwoliło mu określić. Teraz nie spuszczał wzroku ze stołu, jak zahipnotyzowany, leżała na nim Historia oblężenia Lizbony odwrócona w jego stronę, z pewnością celowo, wszystko, nazwisko autora, tytuł wielkimi literami, ilustracja pośrodku okładki, na której można zobaczyć średniowiecznych rycerzy z symbolami krzyżowców, a na murach zamku niezgrabne postaci Maurów, trudno było określić z tej odległości, czy to reprodukcja dawnej miniatury, czy współczesny wytwór w archaizowanym stylu, nieszczerze naiwny. Nie chciał więcej patrzeć na prowokującą okładkę, ale nie chciał też stawić czoła pani doktor Marii Sarze, która w tej chwili na pewno bezlitośnie mierzyła go wzrokiem, jak wąż okularnik gotowy do zadania ostatecznego ciosu. Lecz ona powiedziała naturalnym głosem, bez żadnej szczególnej intonacji, celowo obojętnym, tak prostym jak pięć wypowiedzianych przez nią słów, To jest książka dla pana, uczyniła dłuższą przerwę i dodała, tym razem kładąc nacisk na niektóre sylaby, Powiedzmy to w inny sposób, To jest pańska książka. Raimundo Silva zmieszany uniósł głowę, Moja, zapytał, Tak, to jest jedyny egzemplarz Historii oblężenia Lizbony nie opatrzony erratą, ciągle się w niej twierdzi, że krzyżowcy nie chcieli pomóc Portugalczykom, Nie rozumiem, Proszę raczej powiedzieć, że próbuje pan zyskać na czasie, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób ze mną rozmawiać, Proszę wybaczyć, ale moim zamiarem, Nie musi się pan usprawiedliwiać, nie może pan ciągle wszystkiego wyjaśniać przez całe życie, tak naprawdę oczekiwałam pytania, z jakiego powodu daję panu nie poprawiony egzemplarz, książkę, która niezmiennie utrzymuje oszustwo, upiera się przy błędzie, zachowuje kłamstwo, proszę wybrać określenie, które najbardziej panu odpowiada, Teraz panią o to pytam, Za długo pan zwlekał, teraz już nie mam ochoty panu odpowiadać, ale powiedziała to z uśmiechem, choć zarys ust zdradzał pewne napięcie, Proszę panią, nalegał, także się uśmiechając, i poczuł się zaskoczony swoim zachowaniem, w takiej sytuacji szczerzyć zęby do kobiety, o której niewiele wiem i która na pewno stroi sobie ze mnie żarty, mogę się założyć. Pani doktor Maria Sara zgasiła papierosa, zapaliła następnego, wyglądała na zdenerwowaną. Raimundo Silva przyglądał się jej uważnie, szala zaczęła przechylać się na jego stronę, ale on nie rozumiał dlaczego, a już na pewno nie wiedział, co to wszystko ma znaczyć, wyglądało na to, że nie został wezwany, by przedyskutować nowy sposób funkcjonowania redakcji albo po prostu otrzymać polecenia, to, co się tam działo, dowodziło niezbicie, że sprawa oblężenia nie została definitywnie zamknięta podczas tej czarnej godziny trzynastego dnia, kiedy to odbył się nad nim sąd, Ale nie myśl sobie, że jeszcze bardziej mnie upokorzysz, pomyślał, nie chcąc przyznać, że w świetle faktów jest niesprawiedliwy, bo w rzeczywistości oszczędzono mu upokorzenia na przykład poprzez haniebne zwolnienie, z pewnością nie oczekiwał, że go odznaczą i wyczytają w rozkazie dziennym, mianując szefem redaktorów, zresztą stanowisko to wcześniej nie istniało.
Pani doktor Maria Sara raptownie wstała, ciekawie było patrzeć, jak szybkość jej ruchów łączy się ze swego rodzaju naturalną płynnością, odbierającą im pozory gwałtowności, i podeszła do biurka, aby wziąć kartkę papieru, którą następnie wręczyła Raimundowi Silvie, Od tej chwili proces poprawiania podlega tym rozporządzeniom, praktycznie nie ma żadnych zmian w tym, co robiono dotychczas, a jak pan sam może stwierdzić, najważniejsze jest to, że w przypadku pracy w pojedynkę, co się tyczy również pana, konieczna będzie końcowa weryfikacja, dokonywana przeze mnie albo przez któregoś z redaktorów, oczywiście zawsze respektowane będą kryteria przyjęte przez tego pierwszego, chodzi tylko o stworzenie siatki wychwytującej błędy i pomyłki wynikające z nieuwagi, Albo celowych przekłamań, dodał Raimundo Silva, usiłując przywołać na twarz gorzki uśmiech, Jest pan w błędzie, to był przypadek, o którym nawet nie warto wspominać, zasady, które ma pan tutaj, wynikają ze zdrowego rozsądku, nie są kodeksem karnym mającym odstraszać i karać zatwardziałych kryminalistów, Jak ja, Jedyne wykroczenie, które w dodatku, jak sądzę, nie powtórzy się, nie czyni z normalnego człowieka kryminalisty, a już na pewno nie zatwardziałego, Dziękuję za zaufanie, To nie jest kwestia zaufania, lecz podstawowych zasad logiki i psychologii, nawet dziecko byłoby to w stanie pojąć, Nie ogarniam wszystkiego, Nikt nie ogarnia. Raimundo Silva nie odpowiedział, wpatrywał się w trzymaną w rękach kartkę, jednakże nie czytał jej, bo redaktora o takim stażu jak on trudno jest czymś zaskoczyć, tak by zaskoczenie trwało dłużej niż czas potrzebny do zaprezentowania owej niespodzianki. Pani doktor Maria Sara ciągle siedziała, ale wyprostowała się i pochyliła nieznacznie do przodu, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca i że sekundę później, jeżeli nie wydarzy się nic, co temu zapobiegnie, wstanie, by wypowiedzieć ostatnie słowa, jakieś pożegnalne formułki, na które zwykło się nie zwracać uwagi, wyświechtane i pozbawione znaczenia przez ciągłe powtarzanie, komentarz ten, zresztą także nagły, został tu wprowadzony jako echo innego, poczynionego w innym miejscu i czasie, w związku z czym nie warto go tu rozwijać, vide portret poety w roku swojej śmierci.
Raimundo Silva złożył kartkę papieru na czworo, wygładził zagięcia, i schował ją w wewnętrznej kieszeni marynarki. Następnie zrobił ruch, który zwiódł panią doktor Marię Sarę, wyglądało na to, że ma zamiar wstać, ale nie, był to tylko wysiłek mający na celu utrzymanie równowagi, żeby nie zatrzymać się w połowie zdania, które postanowił wypowiedzieć, co wszystko razem oznacza mniej więcej tyle, że ten moment, a momentów jest zawsze wiele, nawet jeśli trwają tylko kilka sekund, tych dwoje przeżyło w chwiejnej równowadze, redaktor został przymuszony, wbrew woli, do śledzenia ruchów pani doktor, ona zaś musiała powściągnąć swój impuls, gdy spostrzegła, że źle odczytała jego zamiary. Bardziej jeszcze niż teatr kino potrafiłoby przedstawić ten subtelny balet gestów, mogąc nawet stopniowo rozłożyć go i złożyć, choć doświadczenie komunikacyjne dowodzi, że to pozorne bogactwo wizualne nie wyklucza potrzeby użycia słów, mimo że mówią one tak niewiele o działaniu i interakcjach ciała, o jego pragnieniach, o instynkcie, z braku lepszego słowa powiedzmy chemii uczuć i innych rzeczach, których właśnie z braku słów nie wspomnimy. Skoro jednak nie mówimy tu o kinie ani o teatrze, ani nawet o życiu, musimy stracić więcej czasu na powiedzenie tego, co trzeba, przede wszystkim dlatego, że zdajemy sobie sprawę, iż po pierwszej, drugiej, a czasem nawet trzeciej próbie zostaje wyjaśniona jedynie nieznaczna część, mimo to wiele zależy od interpretacji, co wyjaśniwszy przy zasługującym na pochwałę wysiłku komunikacyjnym, zmieszani wracamy na początek, do miejsca, w którym niezręcznie zbliżamy lub oddalamy plan, ryzykując zamazanie konturów centralnego motywu, co uczyni go nierozpoznawalnym. Jednakże nie straciliśmy z oczu Raimunda Silvy, pozostawiliśmy go w tej grze ruchów, która miała przynieść jakieś zdanie, ani zdanie pani doktor Marii Sary, do pewnego stopnia uległej, tu należy przeprosić za zbyt mocne słowo, a stała się taką nie dlatego, że nagle straciła własną wolę, lecz z powodu długiego oczekiwania na wypowiedzenie przez redaktora właściwych słów, przede wszystkim uniknęła najgorszych kakofonii, co oznacza brak zgrania brzmienia słów z ich znaczeniem i obu tych elementów z zamiarami osób, zobaczymy, jak rozwiąże Raimundo Silva tę trudność, Proszę, powiedział, i nie ma wątpliwości, że dobrze rozpoczął, moja reakcja na widok książki, zdumienie, kiedy usłyszałem, że nie jest poprawiona, wszystko to jest zrozumiałe, to tak jak wtedy, gdy nas coś boli, ciało kurczy się instynktownie, gdy dotknąć tego miejsca, powiem pani tylko, iż chciałbym wymazać to wszystko z pamięci, Dzisiaj jest pan znacznie mniej wyzywający niż poprzednim razem, gdy z panem rozmawiałam, Płomienie gasną, zwycięstwa tracą znaczenie, wyzwania przestają być nęcące, powtarzam, że chciałbym zapomnieć o tym, co się stało, Obawiam się, że to będzie niemożliwe, jeśli zaakceptuje pan moją sugestię, Sugestię, Albo propozycję, jeśli pan woli. Pani doktor Maria Sara wyjęła teczkę ze stojącej obok niskiej półki, położyła ją sobie na kolanach i powiedziała, Mam tutaj zebrane recenzje książek, które wydawnictwo opublikowało albo nie, To stara historia, Niech mi pan o niej opowie, Myśli pani, że warto, Mam swoje powody, by wierzyć, że tak, Dobrze, wydawnictwo dopiero wtedy zaczynało, każda pomoc była dobrze widziana i ktoś w tym okresie pomyślał, że mógłbym zrobić coś więcej, niż poprawiać książki, na przykład oceniać je, prawdę mówiąc nie przyszło mi do głowy, że te papiery mogły przetrwać aż do dziś, Znalazłam je w archiwum, szukając rzeczy mogących mi się przydać w mojej pracy, Już prawie nie pamiętam, Przeczytałam je wszystkie, Mam nadzieję, że nie musiała się pani śmiać z jakichś bzdur, Żadnych bzdur, wręcz przeciwnie, to wspaniałe recenzje, przemyślane i dobrze napisane, Przypuszczam, że nie znalazła pani zamian tak na nie, i Raimundo Silva ośmielił się uśmiechnąć, nie mógł się powstrzymać, ale tylko kącikiem ust, żeby nie wydawać się zbyt pewnym siebie. Pani doktor Maria Sara też się uśmiechnęła, Nie, nic pan nie pozamieniał, wszystkie są dokładnie, skrupulatnie ustawione na swoich miejscach. Przerwała na chwilę, na chybił trafił przekartkowała teczkę, jeszcze zdawała się wahać, a potem, To te recenzje i fakt, jak już powiedziałam, że zostały dobrze napisane i wykazują, poza umiejętnością krytycznej oceny, także swego rodzaju rodzaju zdolność asymetrycznego myślenia, Asymetrycznego myślenia, Proszę nie kazać mi wyjaśniać, bardziej to odczuwam, niż widzę, i z tych to powodów, powtarzam, zdecydowałam się zasugerować panu, Co mianowicie, Napisanie historii oblężenia Lizbony, w której krzyżowcy nie pomogli Portugalczykom, zachowując więc pańskie zboczenie, aby użyć pańskiego słowa, Przepraszam, ale nie za bardzo rozumiem pani pomysł, Jest bardzo jasny, Może właśnie to nie pozwala mi go zrozumieć, Jeszcze nie miał pan czasu, żeby się z nim oswoić, to oczywiste, że pierwszym odruchem jest odrzucenie go, Nie chodzi o odrzucenie, postrzegam go raczej jako absurdalny, Pytam więc pana, czy zna pan większy absurd niż to pańskie zboczenie, Nie mówmy o moim zboczeniu, Nawet jeśli nie będziemy więcej o nim mówić, nawet jeśli ten egzemplarz też zostanie opatrzony erratą, jak wszystkie pozostałe, nawet jeśli cały nakład zostałby zniszczony, nawet wtedy to nie, napisane przez pana tamtego dnia, może być najważniejszym wydarzeniem pańskiego życia, Co pani wie o moim życiu, Nic, poza tym, Nie może więc pani wypowiadać opinii na temat znaczenia całej reszty, To prawda, Ale to, co powiedziałam, nie miało zostać zrozumiane dosłownie, to wyrażenie emfatyczne, wymagające od słuchacza inteligencji, Jestem mało inteligentny, Oto i następne wyrażenie emfatyczne, któremu przypisuję jego rzeczywiste znaczenie, to znaczy żadne, Mogę zadać pani pytanie, Proszę, Niech pani odpowie szczerze, bawi się pani moim kosztem czy nie, Szczerze, nie bawię się, Skąd więc to zainteresowanie, ta sugestia, ta rozmowa, Bo nie co dzień spotyka się kogoś, kto zrobił to, co pan, Miałem zaburzenie zmysłów, Tak, tak, Koniec końców, nie chciałbym wyglądać na źle wychowanego, pani pomysł nie ma sensu, Więc, koniec końców, proszę udać, że nigdy go nie było. Raimundo Silva wstał, wygładził płaszcz, który miał cały czas na sobie, Jeśli to wszystko, to już pójdę, Proszę zabrać pańską książkę, to jedyny egzemplarz. Na rękach pani doktor Marii Sary nie ma obrączki ani pierścionków. Co do bluzki, koszuli czy jak ją tam nazywają, wygląda na jedwab, o odcieniu tak bladym, że niedefiniowalnym, beżowym, starej kości słoniowej, porannobiałym, czy to możliwe, by opuszki palców drżały w odmienny sposób w zależności od kolorów, których dotykają albo które pieszczą, nie wiemy.