Izaak Babel
Konkin
Praliśmy szlachtę1 pod Białą Cerkwią2. Praliśmy, aż w niebie grzmiało. Z rana drasnęło mnie kapkę, ale rozrabiałem niezgorzej, w sam akurat. Aż już ku wieczorowi poszło. Jakoś zgubiłem się w brygadzie. Kozacząt niebożąt tylko piątka pęta się za mną. Naokoło rąbią, obejmując się niby pop z popadią3; ze mnie jucha wali, koń z nóg leci Jednym słowem dwa słowa
Wychynęliśmy ze Spirką Zabutym od lasku w bok, patrzymy jak raz arytmetyka Tak ze trzysta sążni od nas ni to obóz kurzy na drodze, ni to sztab. Sztab dobra nasza! A jak obóz jeszcze lepiej. Przyodziewa przecie u naszych chłopców w strzępach, a koszule takie, że dojrzałości płciowej nie sięgają.
Zabutyj mówię do Spirki matkę twoją i tak, i owak, i na odwyrtkę. Daję ci głos, jako zapisanemu w kolejce mówcy, toż to ich sztab zmiata
Wiadoma rzecz, że sztab mówi Spirka ale ich ośmiu, a nas dwóch
Nadymaj żagle, Spirka krzyczę tak czy tak im pały przetrzepiem. Zginiemy za kiszony ogórek i rewolucję światową.
Kopnęliśmy się do nich. Dwóch sprzątnęliśmy z miejsca z pukawki. Trzeciego, widzę, już Spirka prowadzi do sztabu Duchonina4 dla sprawdzenia dokumentów.
A ja w asa celuję. Atutowy as, cholera, ze złotym zegarkiem. Przycisnąłem go do chutorku5. Chutorek cały w wiśniach i jabłoniach. Koń pod moim asem jak kupiecka córka, ale zgoniony i rozparł się. Rzuca pan generał cugle, mierzy we mnie z mauzera i robi mi dziurkę w nodze.