Franciszek Mirandola
Zamknięte
Okrągłe, tłuste kucyki wydzierają lejce z rąk, rzucając łbami. Słońce przecudne, maj, krystalicznie, połyskliwie wokół wózek wydaje się złoty, kuce z brązu odlane, tylko piękniejsze wiele, wiele piękniejsze od tamtych Ach gdzież to gdzie widziałem przecież mniejsza z tym.
Mignęła w przedpokoju suknia.
Mańka! wołam. A kiedyż się tam wyguzdracie?
Zaraz, zaraz Hej! Stefa! Józek! Drucha!
Jak to? Wszyscy?
Zły jestem. Przecież to nie do darowania zamęczać konie! Przy tym, to moje te kuce wyłącznie moje.
Ale spaśne są, więc po chwili przychodzę do przekonania, że im nic nie będzie.
Wawrzon! wołam.
Psiadusza! Pewnie dopiero czyści buty Nie będzie z niego nigdy dobry furman co nie, to nie
Rozkoszny mnie oblewa wiatr. Idę oczyma po linii topoli, aż tam do gnącego się we wietrze wierzchołka.
Cudna jest. Szemrze. Pachnie! A ten krąg żywopłotu Jak się dziś rysuje elipsą ciętych krzaków!
Idzie Wawrzon. Nie patrzę, a wiem, że dociąga paska. To robi zawsze na ostatku. Nie do gniewu mi zresztą. Patrzę na szyby ganku liczę je Błyszczą jak błyszczą Wiem, tam za nimi, gdzieś w głębi, głowy drogie, kochane, cudne przez to, że takie kochane Są. To dość nie umiem im powiedzieć nic nad podziękę, że są ale zdaje mi się rozumieją. Ot kochani
No, będzie tam raz?! wołam w nagłej pasji. Idź Wawrzon i powiedz!
Waha się i spoza moich pleców mówi:
A naręcznemu klapie lewa podkowa
Co? Do kroćset diabłów! A czemużeś Cóż robi Antoni ha?
Poszedł do kościoła że to niby niedziela W mieście się przybije dojdą dojdą mówię tylko zawczasu, żeby się pan nie gniewał
Cymbale jakiś! wołam. Ale on wie, że to tak z obowiązku, więc nic z tego sobie nie robi.
Przekonany, że tak jest, milknę i ja Nie, to nie do wytrzymania!
Mańka! Mańkaaaa!
Nie krzycz! Adaś nie krzycz! Wstydź się!
Proszę cioci, bo nie mogę się doczekać!
Staje w progu. Złote ma dziś od słońca włosy. Słyszę kaszel wuja.
Nie wrzeszcz, Adaś! mówi wujek Panny muszą się zawsze guzdrać. Całkiem proste.
Więc jakże? mówi Mańka miałam w halce jechać na sumę?
Nareszcie wychodzą wszyscy. Co tu tego!
Nie biorę tyle hołoty! mówię. Stanowczo nie.
Patrzcie go! szydzi Józek. Albo to twój wózek.
Nie twierdzę, że mój, bo wujek słyszy, więc atakuję go tylko pośrednio.
A to co znowu? wołam. Na cóż ty bierzesz aparat fotograficzny? Czy myślisz fotografować księdza przy ołtarzu?
Daj mu spokój Adaś, niech sobie weźmie, to przecież
Mój dzień dzisiaj woła butnie.
Widzisz, to jego dzień Niech sobie weźmie! prosi ciotka.
No, prędzej hołoto Branickiego! Prędzej! Mam interesy!
On ma interesy! Patrzcie go! szydzi teraz Mańka.
I ja też! woła Józek Prędzej!
O ty smarkaczu Ty chyba w Jedlnej!
Wypraszam sobie przytyki osobiste! Proszę wuja!
Prędzej bando! Prędzej! Wio!
Czekaj! Czyś oszalał? A, gdzież Andrzej?
Ajajaj! Moja noga?! Wstań Stefa mówię wstań! No, nie ruszysz się?
Drucha poważny, z książkami pod pachą całuje starych w ręce.
Pamfil! wołam Pamfil!
Tak jeszcze psa brakuje tylko. Nie ma go. Gdzieś poleciał. Zły jestem, nie wiem sam czemu.
No, w imię boskie mówi ciotka.
Wracajcie wnet! dodaje wujek A powiedźcie ta w Jedlnej, żeby mi przysłali tego rymarza, skoro tylko tam skończy robotę.
I zaproszę chłopców na popołudnie. Dobrze?
No dobrze! Zaproś! I panny też. Józek i Stefa zamieniają zagadkowe spojrzenia.
Ruszamy. Objeżdżam gazon, by raz jeszcze spojrzeć na nich.
Kochani! rzucam im cicho, bardzo cicho, by moja banda nie słyszała. Patrzą za nami. Uśmiechają się. Zrozumieli. Ten uśmiech był dla mnie, wyłącznie dla mnie.