Lili - Reymont Stanisław Władysław 3 стр.


Zaczął zacierać ręce i śmiać się z zadowolenia.

 Nie śmiej się, Lili, widzisz ją, o! zawołał zmieszany, bo dziewczyna aż kładła się na koszu od śmiechu, taki był komiczny, gestykulując i grając już ten schemat komedii wymyślonej, przy czym każde słowo ilustrował ruchami i mimiką bardzo zabawną.

 Ponieważ powracała do domu, więc musi być jakiś ojciec, surowy, groźny, pastor, dajmy na to; jakaś matka skora do przebaczenia; jakaś młodsza siostra, jakaś ciotka, jakiś młody, ubogi krewny, kochający się w młodszej, jakiś pan wielki, który mógł Magdę uwieść i przez niego uciekła z domu; dodać jeszcze paru młodych ludzi i będzie dobrze. Pisz pan: Johan Szulc, pastor, ojciec Magdy; Joanna, matka; Klara, młodsza siostra; pani Rauchbinder, ciotka; Ferdynand Müller, kuzyn; hrabia Wilhelm von Schwerin; baron von Herberstal-Oldenburg. Oto dosyć.

 Meklemburg, Schwerin, Oldenburg! Cała obora zarodowa48! śmiał się Zakrzewski, przepisując afisz na czysto.

 Gotowe! Moje złote panie, te prześcieradła, jak tylko można najprędzej, z kosztów się zwróci. Trzeba, żeby je Korniszon zaraz zaczął pacykować.

 Tak, gotowe, daj no, Korczewski, rubla a conto49, bo zdechnę ci przed przedstawieniem.

 I mnie musisz dać, bo przecież w takich butach grać bym nie mógł.

 To i o nas niechże dyrektor nie zapomni. Jańcio zarobi laubzegą, to oddamy.

 Dobrze, dobrze, robaczki, cudnie, tylko jak was kocham, mniej więcej mam rubla, całego rubla w kieszeni tłumaczył się Korczewski bardzo gorąco, bo zaczęli się rzucać i dogadywać, ale uspokoił wszystkich Zakrzewski.

 Ja mogę państwu pożyczyć piętnaście rubli do podziału, oddacie mi po przedstawieniu! zawołał, dając pieniądze Korczewskiemu.

 Rzepa, nie chłop, tak! Powieś się, Zakrzewski, boś głupi szepnął mu do ucha Feluś, ściskając równocześnie bardzo silnie jego rękę.

 Kto będzie przechodził koło mieszkania Korniszona, to może mu zaniesie pieniądze i powie, żeby natychmiast przyszedł do mnie powiedział Korczewski, rozdzielając pieniądze.

 Ja mogę wstąpić ozwał się Zakrzewski.

 Może pan mnie odprowadzi, panie Leonie, bardzo proszę, mam nawet do pana interes szepnęła mu cicho piękna Szalkowska, ogarniając go powłóczystym spojrzeniem.

 Teraz nie mogę, przyjdę wieczorem, jeśli pani chce koniecznie.

 Wieczorem nie będę w domu! syknęła zirytowana, że odmawia.

 To i lepiej odpowiedział ostro i odwrócił się do Lili, która udawała, że nie uważa i nie słyszy tych kilku słów, ale gdy usiadł obok niej, spojrzała na niego bardzo wdzięcznym i słodkim spojrzeniem.

 Na ile prześcieradeł mogę liczyć?

 Ja mogę dać trzy, dwa muszę zostawić, nie mielibyśmy spać na czym tłumaczyła się Gałkowska.

 My możemy dać cztery! raz dwa

 To my tylko dwa, bo mamy całe cztery zawołała Lili z rumieńcem.

 Szalkowska! a pani nic nie dasz? zagadnął milczącą Korczewski.

 Dam sześć, Todzio zaraz przyniesie.

Mężczyźni nie deklarowali prześcieradeł, bo nic nie mieli.

 Jutro sobota, Wigilia! Szkoda, że nie możemy grać w drugie święto, teatr byłby pełny. Trzeba czekać do czwartku! Panie Leonie, w drugie święto pojedziemy na wieś z biletami, afisze będą jeszcze dzisiaj, lecę natychmiast do naczelnika, żeby zdążył podpisać. Dzisiaj jeszcze umówię się o stajnię, a od jutra Korniszon może zacząć malować dekoracje. Do widzenia! okręcił się szalem i wybiegł, za nim rozchodzili się wszyscy.

Zakrzewski pomógł Lili się ubrać i wyszli razem, przeprowadzeni macierzyńskim spojrzeniem Korczewskiej, która w dalszym ciągu robiła szydełkiem kółka, liczyła oczka, wyglądała oknem i uspokajała głaskaniem wydzierającego się na świat Murzyna.

II

 Panie Leonie zaczęła Lili zaraz na ulicy, przysłaniając usta mufką50, bo wiatr sypał śniegiem prosto w twarz. Proszę o rękę, prędko.

Wyciągnął do niej rękę, a ona przycisnęła ją do serca mocno, pogłaskała kilkakrotnie i bardzo szybko pocałowała, zasłaniając natychmiast mufką oczy.

 Co pani robi? zawołał i aż przystanął ze zdumienia.

 Bo pan taki dobry, taki złoty, taki strasznie dobry szeptała, nie patrząc mu w oczy. Ja panu dziękuję za te pieniądze, które pan dał wszystkim; nikt panu nawet nie dziękował, nikt nawet nie mówił o nie, a pan sam dał, może to ostatnie pieniądze!

 Cóż w tym dziwnego, oni potrzebowali, a ja miałem. Lili jest uprzykrzony, nieznośny dzieciak! Lili jest bęben, cicho! zawołał, naśladując Felusia i jak on, pociągnął się za koniec nosa.

Lili rozśmiała się wesoło.

 Gdzie my idziemy, panie Leonie?

 Do mamy! Po drodze kupimy ciastek, a jak Lili będzie grzeczna, to nic nie powiem, że dziecko kokietowało Jańcia.

 Nieprawda! Jak mamę kocham, nieprawda!

Uderzyła się piąstką w piersi tak energicznie, aż Leon roześmiał się szczerze i miał szaloną ochotę ucałować te cudne, dziecinne prawie usta, które zacisnęła z wielką powagą rozkapryszonego dziecka.

 Ja nie kokietowałam Jańcia, ja nie kokietuję nikogo!

 Wierzę pani, wierzę.

 Nie trzeba mnie nigdy posądzać o to, panie Leonie, nigdy.

 Dobrze.

 Niech mi pan poda rękę! Tak, ale mocniej, mocniej! o, teraz dobrze.

Szeptała, przyciskając się do niego ramieniem i podnosząc cudne, błękitne oczy na jego twarz.

 Wie pan, ten inżynier powiedział mamie, że ja mam talent, czy to prawda?

 Prawda, ma pani talent do rozkochiwania w sobie.

 A nieprawda! Kto by się we mnie kochał, kiedy ja jestem strasznie głupia, strasznie, i tę rolę Justysi w Dzienniczku51 grałam pod starym psem.

 Grała pani dobrze i jest pani strasznie ładna, strasznie! A przy tym bardzo dobra, bardzo zdolna, nic nie zazdrosna o rolę, ach, jaka dobra!

 Nie, nie jestem dobra, nie odpowiedziała poważnie i trzęsła główką przecząco, ściągnęła ciemne, prawie czarne brwi, aż się pomiędzy nimi zarysowała głęboka bruzda.

Zakrzewski się ukłonił jakimś paniom przechodzącym obok; odkłoniły się lekko i obrzuciły pogardliwo-aroganckim wzrokiem Lili. Spostrzegła to, zarumieniła się mocno, oczy zaiskrzyły się jej, przycisnęła się silniej do niego i gdy już panie owe przeszły, odwróciła się za nimi i pokazała im język.

 Co pani robi?

 A jędze obrzydliwe, Baby Jagi, bazyliszki szeptała ze złością.

 Cóż one pani złego zrobiły?

 Nie widział pan, jak patrzyły na mnie, co? Jak na jakie zwierzę z menażerii.

 Ależ zdawało się pani, to są najinteligentniejsze w mieście panny, bardzo dobre!

 Ale nie dla mnie. Mój złoty panie Leonie, zrobi pan, o co bardzo poproszę? co?

 Prawie obiecuję, ciekaw jestem.

 Niech się pan nie kłania, niech się pan z nimi nie zna, mój złoty, mój drogi panie Leonie! prosiła ze łzami w oczach.

 Dlaczego? Proszę mi dać jakie racje.

 Bo one mnie nienawidzą! Ja to dobrze czuję, dobrze

Wzdrygnęła się i bezwiednie obtarła twarz chustką, jakby chcąc zetrzeć te zimne i pogardliwe ich spojrzenia.

 Pan myśli, że one są tak piękne, jak wyglądają? Ta starsza przyczernia sobie powieki i brwi, dobrze kiedyś widziałam; a młodsza się różuje, naprawdę się różuje! Że one mnie nienawidzą, to już dawno czuję, dawno! Boże! jaka ja jestem głupia, cóż to pana obchodzi? wykrzyknęła.

 Niech się pan nie kłania, niech się pan z nimi nie zna, mój złoty, mój drogi panie Leonie! prosiła ze łzami w oczach.

 Dlaczego? Proszę mi dać jakie racje.

 Bo one mnie nienawidzą! Ja to dobrze czuję, dobrze

Wzdrygnęła się i bezwiednie obtarła twarz chustką, jakby chcąc zetrzeć te zimne i pogardliwe ich spojrzenia.

 Pan myśli, że one są tak piękne, jak wyglądają? Ta starsza przyczernia sobie powieki i brwi, dobrze kiedyś widziałam; a młodsza się różuje, naprawdę się różuje! Że one mnie nienawidzą, to już dawno czuję, dawno! Boże! jaka ja jestem głupia, cóż to pana obchodzi? wykrzyknęła.

 Nic mnie Lili nie obchodzi, nic! nic! powtarzał cicho, przyciskając jej rękę tak silnie, że aż syknęła, ale rozpromieniła się wielką radością.

Szli w milczeniu, wymijali starannie olbrzymie kupy śniegu, z których wiatr zwiewał na chodniki obłoki kurzawy. Śnieg przestał padać, natomiast wiatr od czasu do czasu zrywał się gdzieś z pól i ze świstem przewalał się po ulicach miasteczka, kłębił w obłoku białych pyłów, zasypywał oczy, stragany pod ratuszem i okna parterowych domów, milknął nagle i jakby dławiony przez mróz, charczał i łomotał się po dachach blaszanych. Słońce wyjrzało blade, zimne, obumarłe i błyszczało martwo jak wielka mosiężna tarcza, świeżo wyszorowana, zapalało nikłe skrzenia w śniegach, prześlizgło się po cichu po zmarzłych szybkach i zapadło znowu w białej kurzawie przestrzeni.

 Jedziemy jutro na wigilię na wieś odezwała się po chwili.

 To już jutro wigilia? Prawda! Zapomniałem zupełnie. Daleko jedziecie?

 Będzie podobno z pięć wiorst52. To nasza gospodyni zabiera nas do swojej siostry. Ja chciałam, abyśmy pozostali w domu, aby i pan z nami był na wigilii. Ale ale Okropnie mi w nogi zimno!

Nie mogła wykrztusić, że nie mieli wprost za co urządzić wigilii.

 A pan gdzie będzie jutro wieczorem?

 Ja! ja powtarzał wolno, budząc się z przypomnień, co go osiadły gwarną ciżbą ja będę w restauracji! kłamał z pewnym trudem; nie wiedział, gdzie będzie.

 Smutno będzie panu samemu, bez rodziny, co?

 Będę nie sam, będę ze wspomnieniem pani! powiedział żywo, ale dosyć twardo.

Uderzył ją ten niespodziewany dźwięk; spojrzała na niego i nic się nie odezwała.

Poszarzał im nagle świat. On coś rzekł, ale słowa porwał mu wiatr, co buchnął z bocznej ulicy, i poniósł na pole. Szli środkiem ulicy, brodząc po puszystym śniegu, który kurzawą wstawał za nimi. Stare, poodbijane z tynków domostwa pochylały się z obu stron i patrzyły na nich zielonawymi oczami okien. Gromada dzieci biła się w jednym miejscu tak zajadle, że tuman białych pyłów otaczał ich obłokiem, w którym tylko chwilami czerniły się ich kontury; rzeźwe, młode głosy dźwięczały ostro w powietrzu i odbijały się o domy. Psy szczekały radośnie i tarzały się w śniegu pod nogami przechodniów.

 Wejdzie pan do nas? Choćby na chwilę dodała, widząc jego omroczenie.

Skinął głową i weszli do parterowego małego domku, oddzielonego od ulicy sztachetami, malowanymi na zielono. Lili mieszkała z matką w maleńkim pokoiku od podwórza.

Matka siedziała pod oknem, okręcona w kołdrę, bo zimno było w pokoju; czytała odcinki dzienników, oprawne w niebieski aktowy papier; była to jej ciągła i ulubiona lektura. Podniosła oczy na wchodzących, skinęła Zakrzewskiemu głową i czytała dalej.

Lili poszła się rozbierać za parawanik, który osłaniał kominek i łóżko, a Leon usiadł na kanapce, której pokrycie było niegdyś wiśniowe i również niegdyś aksamitne i całe, bo teraz nie miało żadnej barwy, a dziury i szwy niezliczone, i końce wyłamanych sprężyn pokryte były szydełkowym pokrowcem. Stół staroświecki, okrągły, na jednej nodze, okryty włóczkową serwetą, dźwigał wielką lampę, osłoniętą abażurem z niebieskiej bibułki i stojącą na patarafce53 z zielonej włóczki, imitującej trawę, z której wychylały się różowe gniazdka, pełne żółtych ptaszków, wyciągających niebieskie dzioby. Na ścianach, pokrytych bladoniebieskim papierem w róże czerwone, wisiały jakieś stare fotografie, majaczące spłowiałymi, zatartymi twarzami jak widma, kilka pożółkłych portretów sławnych ludzi i dwa powinszowania, wyszyte na kanwie i oprawne w czarne ramy.

Podłoga była utrzymana niezmiernie czysto, ale każda deska z osobna uginała się jak huśtawka, aż stolik się kołysał i wysoka serwantka, stojąca pomiędzy oknami, brzęczała szybami i masą talerzy i cacek porcelanowych, jakie poza szkłem były ustawione. W rogu pokoju, poza matką, stała trzcinowa półka, pełna książek starych, poobdzieranych, i kompletów Tygodnika Ilustrowanego54. A nad kanapką wisiało stare, wpółoślepłe lustro w poczerniałych ramach w stylu cesarstwa55.

W pokoju panowała wielka cisza, przesycona zapachem jabłek, które się czerwieniły spoza szyb serwantki56, i zapachem starości. Wszystko tutaj było tak stare, połatane, wytarte, stoczone przez czas i robaki, że tylko wielkim nakładem pracy mogło się trzymać w całości. Pokój odnajmowały od jakiejś staruszki, domierającej w sąsiednim od ulicy pokoiku.

Zakrzewski, ilekroć wchodził do tego mieszkania staroświeckiego, poważniał, bo mu ten pokój przypominał pokój babki i dom rodzinny. Teraz również miał takie uczucie, patrząc na drzwi, że za chwilę usłyszy stuk kija babki lub zobaczy wchodzącą matkę.

Lili w milczeniu uwijała się po pokoiku, a potem na dość długo zniknęła za parawanikiem, aż się ukazała stamtąd z herbatą już gotową. Włosy przy robocie tak się jej roztrzęsły, że zakrywały czoło i spadały ze wszystkich stron na twarz.

 Co pani czyta? zapytał matki, aby przerwać to dziwne milczenie, jakie panowało.

 Tajemnice grobowca57. Straszna rzecz! Nie ma pan pojęcia, co ta nieszczęsna Blanka cierpi. Biedny René. Mój Boże, mój Boże, jak to ludzie cierpieć muszą! mówiła cichym, zmatowanym głosem, wstając, aby sobie wziąć herbatę; piła ją pośpiesznie, od czasu do czasu, czytając jakiś ustęp powieści.

Gdy skończyła herbatę, otuliła się w kołdrę, usiadła do nich plecami, zakryła uszy rękami i zatopiła się znowu w czytaniu, wycierając czasami oczy pełne łez współczucia dla nieszczęsnej Blanki i biednego René. A młodzi siedzieli przy stole, pili herbatę i bardzo mało mówili do siebie. Zakrzewski odpowiadał monosylabami, bo ten pokój dziwny, ta ordynarna łatanina, zimno i cisza dziwnie go rozdrażniały, a przy tym już od rana dzisiaj nosił w kieszeni list od matki, list, który go przepalał tęsknotą do domu i głuchym niepokojem o jutro. Lili bała się przerywać mu zadumę, więc tylko patrzyła na niego coraz smutniej i jakiś dziwny, nieokreślony lęk przejmował jej duszę.

Gdy wreszcie odchodził, prędzej niż zwykle, bo nie mógł już wytrzymać, odprowadziła go do sieni58 i na pożegnanie cichutko zapytała:

 Ale pan przyjdzie jeszcze do nas?

I patrzyła mu w oczy ze strachem.

 Także zapytanie! Przyjdę jutro rano.

 Ale ale pan się nie gniewa na mnie?

 A za cóż by, Lili? Czy ja mógłbym się na panią gniewać?

Uścisnął jej ręce i poszedł. Wyjrzała za nim jeszcze, bo jej się wydało, że go już nie zobaczy nigdy, nigdy, i tak ją ta obawa zdenerwowała, że powróciła do mieszkania, położyła się na łóżku i ukrywszy twarz w poduszkę, długo i boleśnie płakała.

Назад Дальше