Zwycięzca - Jerzy Żuławski


Jerzy Żuławski

Zwycięzca

Część pierwsza

I

Malahuda drgnął i obrócił się w karle1 gwałtownie. Szelest był wprawdzie tak lekki, lżejszy, niż wydać mogła opadająca karta w pożółkłej księdze, którą czytał, ale ucho starca pochwyciło go natychmiast w tej bezdennej ciszy świętego miejsca.

Osłonił oczy dłonią przed światłem rozjarzonego do połowy pająka2, który zwisał u sklepionego stropu, i spojrzał ku drzwiom. Były otwarte, a w nich zstępując właśnie z ostatniego stopnia, z jedną nogą w powietrzu jeszcze zawieszoną stała młoda dziewczyna. Była naga, jak kobiety niezamężne zwykły w noc chodzić po domu, z ramion tylko zwisało jej puszyste białe futro, z zewnątrz i wewnątrz jednakowym miękkim włosem pokryte.

Zupełnie z przodu rozwarte i mające jeno3 szerokie otwory na ręce w miejsce rękawów, spływało miękką falą po jej młodym ciele aż po drobne kostki stóp, w płytkie białe ciżmy futrzane obutych. Włosy jej złotorude zwinięte były ponad uszyma w dwa ogromne węzły, z których jeszcze wolno puszczone końce kos4 opadały na ramiona, rozsypując złote iskry po śnieżnej bieli futra. Na szyi miała sznur bezcennych purpurowych bursztynów, które według podania należały przed wiekami do świętej kapłanki Ady i z pokolenia w pokolenie przechowywane były jako klejnot najdroższy w rodzinie arcykapłana Malahudy.

 Ihezal!

 Tak, to ja, dziadku.

Stała wciąż we drzwiach, biała na tle ciemnej, zionącej czeluści wiodących gdzieś w górę schodów, z ręką na kutej klamce, patrząc ogromnymi czarnymi oczyma na starca.

Malahuda powstał. Drżącymi rękoma zgarniał leżące przed nim księgi na marmurowym stole, jak gdyby je chciał ukryć, nierad i pomieszany Mamrotał coś do siebie, poruszając szybko wargami, brał ciężkie foliały i przekładał je bez celu na drugą stronę, aż naraz zwrócił się ku przybyłej:

 Czy nie wiesz, że oprócz mnie nikomu tutaj wchodzić nie wolno? rzekł niemal gniewnie.

 Tak ale urwała, jakby szukając słów.

Duże oczy jej, jak dwa ptaki szybkie i ciekawe, przeleciały po tajemniczej komnacie, muskając olbrzymie, bogato rzezane i złotem nabite skrzynie, w których księgi święte chowano, zatrzymały się chwilę na dziwnych ozdobach czy znakach tajemnych z kości i złota na wykładanych gładzoną lawą ścianach i powróciły znów na twarz starca.

 Wszakże teraz już wolno rzekła z naciskiem.

Malahuda w milczeniu odwrócił się i poszedł w głąb ku wielkiemu zegarowi, który całą wysokość ściany zajmował. Przeliczył spadłe już kule w miedzianej misie i spojrzał na wskazówki.

 Jeszcze trzydzieści dziewięć godzin do wschodu słońca rzekł twardo idź i śpij, jeśli nie masz co robić

Ihezal nie poruszyła się. Patrzyła na dziadka, podobnie jak ona w domowy strój odzianego, jeno że futro miał na sobie lśniące, czarne i pod nim kaftan i spodnie z miękko wyprawnej, czerwono barwionej psiej skóry, a na siwych włosach złotą obręcz, bez której nie wolno było nawet arcykapłanom wchodzić do miejsca świętego.

 Dziadku

 Idź spać! powtórzył stanowczo.

Ale ona nagłym ruchem przypadła mu do kolan.

 On przyszedł! krzyknęła z radosnym, przemocą dotychczas powstrzymywanym wybuchem dziadku, on przyszedł!

Malahuda cofnął rękę i usiadł z wolna w karle, spuszczając na pierś bujną, siwą brodę.

Dziewczyna patrzyła na niego teraz z niewysłowionym zdumieniem.

 Dziadku, dlaczego nie odpowiadasz? Od dziecka, ledwo mówić zaczęłam, uczyłeś mnie, jako pierwszego słowa, tego pozdrowienia odwiecznego, które nas, ludzi, odróżnia od zwierząt i podlejszych od nich szernów, i gorszych, bo postać ludzką noszących, morców i witałam cię zawsze, jak należy, słowami: On przyjdzie! a ty zawsze odpowiadałeś, jako należy: Przyjdzie zaprawdę! Dlaczegóż teraz, kiedy ten wielki, szczęśliwy dzień nam zawitał, że mogę zawołać do ciebie: On przyszedł ty mi nie odpowiadasz Przyszedł, zaprawdę!?

Mówiła szybko, zapalczywie, z dziwnym gorączkowym błyskiem w oczach, chwytając oddech białą piersią, po której falowały, skrząc się w odbitych miedzianymi zwierciadłami światłach, bezcenne purpurowe bursztyny świętej kapłanki Ady

 Dziadku! prorok Tuheja, którego pono starcem znali jeszcze pradziadowie twoi, napisał był ongi: Przyjdzie w dniu największego uciśnienia i lud swój wybawi. A jako odszedł był od nas starcem w on dzień, bo nigdy młodym nie był, tak powróci po dopełnieniu czasów młodzieńcem światłym i promiennym, albowiem nigdy już starym nie będzie!. Dziadku! on jest tam! On idzie! Powrócił z Ziemi, na którą odszedł był przed wiekami, aby wypełnił, co przyobiecał przez usta pierwszej swej prorokini Ady idzie w glorii i majestacie, młody, zwycięski, piękny! O! kiedyż ten świt nadejdzie! kiedyż go będę mogła ujrzeć i pod nogi jego błogosławione rzucić te włosy!

To mówiąc, szybkim, prawie nieświadomym ruchem u nóg starca schylona rozerwała węzły kos ponad uszyma, zalewając posadzkę malachitową wonnym, miałkim, złotym potopem.

Malahuda milczał wciąż. Zdawać się mogło, że nie widzi nawet klęczącej przed nim dziewczyny ani nie słyszy potoku jej słów. Oczy przygasłe i zamyślone zwrócił w głąb komnaty przez przyzwyczajenie może? gdzie w mroku błyszczał na ścianie odblaskami świecznika złoty znak święty, wyobrażać mający wychyloną zza widnokręgu Ziemię ze stojącym nad nią Słońcem, tak jak są widywane każdej północy przez Braci Wyczekujących w Kraju Biegunowym

Ihezal mimo woli poszła oczyma za jego wzrokiem ispostrzegła wyłaniające się z mroku dwie złączone tarcze złociste na czarnym marmurze5, wyrażające tak prostym sposobem wszystkie wielkie tajemnice, z wieku na wiek, z pokoleniaw pokolenie przekazywane: jako że ludzie przyszli na Księżycz Ziemi, gwiazdy ogromnej, świecącej nad bezpowietrznąpustynią, i że tam odszedł On, Stary Człowiek (który to imięprzybrał i nim się kazał nazywać, nie dozwalając wymawiaćinnego) i stamtąd powróci zwycięskim młodzieńcem i wybawicielem. Nabożny lęk ją objął, uniosła się i wielkim palcemprawej dłoni nakreśliła szybko na czole koło, a potem większepółkole od jednego ramienia przez usta ku drugiemu i liniępoziomą przez pierś, szeptając jednocześnie zwykłe słowazaklęcia: On nas wybawi pognębi wroga naszego takbędzie zaprawdę.

Malahuda powtórzył jak echo:

 Tak będzie, zaprawdę Jakiś spazm gorzkiego bólu czy ironii zdławił mu ostatnie słowo w gardle.

Ihezal spojrzała mu w twarz. Milczała przez chwilę, a potem nagle, uderzona snadź czymś niezwykłym, a dopiero teraz w obliczu starca spostrzeżonym, odskoczyła w tył, krzyżując ręce na nagiej, spod rozwartego futra wychylającej się piersi.

 Dziadku!

 Cicho, dziecko, cicho.

Powstał i chciał ją ująć za dłoń, ale ona mu się usunęła. A potem krzyk:

 Dziadku! ty nie wierzysz, że to On?!

Stała o parę kroków przed nim, z naprzód wyciągniętą szyją, z szeroko rozwartymi oczyma i rozchylonymi usty6, wyczekująca odpowiedzi, jakby życie jej od słów, które miała usłyszeć, zawisło.

Arcykapłan spojrzał na wnuczkę i zawahał się.

 Proroctwa się wszystkie zgadzają i jeżeli kiedykolwiek miał przyjść Zwycięzca

Urwał i zamilkł. Miałże powiedzieć7 tej tak wierzącej dziewczynie o tym, do czego po długiej walce zaledwie sam się śmiał przyznać przed sobą i co jeszcze od starego serca wszelkimi siłami odpychał? Miałże jej powiedzieć, że on, arcykapłan, stróż Prawdy i Tajemnicy, ostatni z odwiecznego i wygasającego już na nim kapłanów rodu, on przodownik wszystkiego ludu, mieszkającego na północnym brzegu Wielkiego Morza, hen daleko na wschód poza śnieżnym szczytem zionącego ogniem Otamora, przy Ciepłych Stawach, najstarszej księżycowej osadzie, i dalej poza Przesmykiem na zachód i na północ, aż po Stare Źródła, którędy droga w Kraj Biegunowy wiedzie i kędy przed wiekami pono pierwszy raz błogosławioną naftę odkryto miałże powiedzieć on, który całe długie życie szanował i przykazywał wierzyć w przyjście Zwycięzcy: że teraz, kiedy doniesiono mu, iż przyszedł zaprawdę, on przestał wierzyć, że miał przyjść w ogóle?

Sam nie umiał dobrze zdać sobie sprawy z tego, co w nim zaszło, czy też snadź8 wydobyło się na wierzch z nieświadomej jakiej głębi wobec tej wstrząsającej wiadomości.

Przed zachodem słońca odbywał jeszcze zwykłe z ludem modlitwy i kazał9, cytując słowa ostatniego proroka Tuhei, właśnie teraz przez tę dziewczynę mu odrzucone Czynił tak co dzień, przez długi ciąg swego żywota, od kiedy został kapłanem i wierzył tak od dziecka, przez ojca swego, arcykapłana Bormitę, nauczony, że Stary Człowiek ongi10 żył między swoim ludem i odszedł na Ziemię przed wiekami, i powróci znów młodzieńcem, aby lud swój wybawić. Ta wiara była dla niego tak jasna i tak prosta. Nawet nie zastanawiał się nad nią głębiej, nie zwracał nawet nigdy uwagi na dowodzenie uczonych, którzy utrzymywali, że historia o ziemskim pochodzeniu ludzi na Księżycu jest zwykłą, w ciągu wieków powstałą legendą, że żaden Stary Człowiek nigdy nie istniał ani też nigdy żaden Zwycięzca z międzygwiezdnych przestrzeni nie zejdzie Nauk takich on nie zwalczał nawet, odstępując pod tym względem od starego zwyczaju, który i ojciec jego, arcykapłan Bormita, jeszcze zachowywał, od zwyczaju, co kazał kacerzy11 do słupa przywiązanych na morskim wybrzeżu kamienować. Kiedy kapłani, jego podwładni, domagali się tej kary, kiedy wołali o nią na bluźnierców, zwłaszcza zaciekli Bracia Wyczekujący, on wzruszał tylko ramionami ze spokojem i wielką pogardą w duszy zarówno dla tych, co kamieniami chcieli wiarę umacniać, jak i dla owych, litości godnych szaleńców, którzy ludzkim słabym rozumem dociekać usiłowali rzeczy niedocieczonych, zamiast wierzyć z błogą radością w gwiezdne swoje pochodzenie i w Obietnicę, która się kiedyś spełni

Między innymi pobudek tej łagodności jego pojąć nie mógł mnich Elem, przełożony zakonu Braci Wyczekujących, i gromić go śmiał nieraz przez posły za ten brak gorliwości w rzeczach świętych ale czyż nie on, Malahuda, był panem, królującym w odwiecznej arcykapłańskiej stolicy przy Ciepłych Stawach wszystkiemu ludowi księżycowemu? Sądzić mu należało, a nie być sądzonym. On to raczej mógł Elema potępić i wszystkich z nim razem Braci Wyczekujących za kacerstwo widoczne, iż nadejście Zwycięzcy każdego dnia już obiecywali, nie bacząc, że wszyscy prorocy na przyszłość jezapowiedzieli Nierad też był powadze i wpływowi, jaki sobieBracia wśród ludu zyskać umieli. Nie opuszczali oni wprawdzie nigdy siedzib swoich w Kraju Biegunowym zakon im tego zabraniał ale co rok (tak dziwnie: rokiem, nazywano na Księżycu okres na przemian dwunastu i trzynastu dni posiedemset dziewięć godzin, odpowiadający czasowi przejścia słońca przez zodiak; opowiadają, że ten podział czasu ludzie z sobą z Ziemi przynieśli) otóż co roku, zwłaszcza dnia dwunastego, który jest świętym i pamiątkowym dniem odejścia Starego Człowieka, odbywały się tłumne pielgrzymki do Kraju Biegunowego, nastręczające dla Braci Wyczekujących dość sposobności oddziaływania na lud.

Nie w mocy Malahudy było zakazać tych pielgrzymek, tradycją wieków uświęconych, choć niechętnym na nie patrzył okiem, widząc, jak Bracia lud demoralizują i odciągają od zadań życia realnych, obiecując mu rychłe już przyjście Zwycięzcy

Zapewne, i on Malahuda w przyjście Zwycięzcy wierzył niezłomnie, ale zdawało mu się to zawsze czymś tak odległym, czymś, co jest prawie że tylko obiecanym, tak że gdyby go był kto zapytał: czy przypuszcza możliwość doczekania się za swego żywota owego Przyjścia? byłby z pewnością odczuł takie pytanie jako naruszenie dogmatu, orzekającego, iż Przyjście w przyszłości nastąpi Wszakże prorok Ramido powiedział był wyraźnie: Nie nasze oczy i nie oczy synów naszych ujrzą Zwycięzcę ale przyjdą po nas ci, którzy go twarzą w twarz oglądać będą. A cóż, że prorok Ramido przed stu kilkudziesięciu laty umarł?

Tak było aż do wczorajszego dnia wieczorem. Skończył był właśnie modły z ludem i stał jeszcze na szerokim tarasie przed świątynią, tyłem do zachodzącego słońca i morza odwrócony i ręce do ostatniego wieczornego podnosząc błogosławieństwa, odwieczne wymawiał pozdrowienie: On przyjdzie! kiedy wśród ludu zgromadzonego ruch się wszczął jakiś i niepokój. Bliżej stojący odpowiedzieli mu jeszcze zwykłymi słowy: Przyjdzie zaprawdę, ale ci, którzy dalej stali, odwracali się już poza siebie, wskazując dłońmi dziwną grupę, która się szybko ku świątyni zbliżała.

Malahuda spojrzał i zdumiał się. Pośród małej garstki zebranych snadź12 przypadkowo przechodniów szli, a raczej biegli dwaj Bracia Wyczekujący. Poznał ich z dala po odkrytych ogolonych głowach i długich szarych szatach, jakie mieli na sobie. Nieopodal stał wózek psami zaprzężony, którym snadź tu przybyli. Już samo zjawienie się mnichów, nieopuszczających w ciągu życia nigdy swych siedzib, było czymś niesłychanym, ale miary zdumienia starego kapłana dopełnił sposób ich zachowania się, wprost niepojęty. Patrzył i sądził, że ma ludzi szalonych przed sobą, nie śmiał bowiem przypuszczać, aby się popili mnichowie13, nieznający wedle ślubów trunku żadnego. Biegli krokiem tanecznym, w pląsach, wymachując rękoma i z rozpromienioną twarzą rzucali naokół jakieś okrzyki, których treści nie mógł pojąć z dala. A lud w dole słyszał je i rozumiał snadź, bo ciżbą14 całą począł się naraz tłoczyć ku przybyłym ruchliwy, oszalały a krzyczący, tak iż niewiela, a Malahuda sam został na stopniach świątyni ponad opustoszałym placem. W tejże jednak chwili uderzyła na niego powrotna fala tłumu. Nim mógł zdać sobie sprawę z tego, cosię dzieje, spostrzegł około siebie twarze oszalałe obłędną jakąś radością, podniesione ręce i setki gąb rozwartych a krzyczących: lud cały pchał się teraz na stopnie świątyni, a na przedzie szli obaj Bracia na rękach niemal niesieni i wołający z płaczem naraz i śmiechem:

 On przyszedł! On przyszedł!

Nie rozumiał i długo jeszcze pojąć nie mógł, choć Bracia opowiadali mu, że spełniona jest wielka obietnica i dokonany czas przez proroków naznaczon, bo oto poprzedniego dnia o godzinie, kiedy w Kraju Biegunowym słońce staje nad zaćmioną Ziemią, powrócił po wiekach do ludu swego On, Stary Człowiek odmłodzony i promienny, Zwycięzca i wybawiciel!

Дальше