Dowiadywał się tedy pułkownik z tej żmudy51, że korespondent berliński ma sobie polecone od grupy kapitalistów, interesujących się sprawą komunikacji u nas, wybadanie gruntu w rzeczach tej kolei okolnej nie tyle finansowego, ile Wprawdzie koncesja wydana jest spółce obywatelskiej, w tym charakterze pragną ją tam widzieć, ale miejscowe czynniki może będą bardziej ustępliwe dla tej nowej, berlińskiej kombinacji
Mój kochany pułkowniku!
Zrozumiałem.
Jest i druga sprawa. Ludzie zaangażowali się w te place w śródmieściu majątkami całymi, a o ulicy ani słychać. (Zresztą i pułkownik masz52 przecie swój dział.) Należałoby tę sprawę pchnąć argumentacją, jaka tam trafi do przekonania. Ulica otworzy okazałą perspektywę na cerkiew, przesunie ku niej niejako dzielnicę całą i nada miastu przez to pożądany może charakter. Et caetera i tam dalej! brzmiało najwymowniej z tego wszystkiego.
Zrozumiałem.
Mój kochany pułkowniku!
I gospodarz położywszy mu rękę na ramieniu sterował pułkownikiem jak nawą53, holując go przez rojny od gości pokój do sąsiedniego bufetu.
Mój kochany pułkowniku!
Zrozumiałem! zaśmiał się pułkownik tym razem. Ale gospodarzowi nie było do jego złośliwości. Zaczepił go kilkoma słowami do kogoś z obecnych, mrugnął na służbę i wymknął się rychło.
Pułkownik wolał jednak pozostać sam.
Ty, bracie, potrafisz żyły wyciągać z człowieka! rachował się w myślach z gospodarzem. I teraz dopiero, jak gdyby prostował grzbiet, otrząsał się cały, wyciągał garścią sumiasty wąs. I naprowadza taki «tasku54» na duszę, że człowiek samemu sobie mierźnie. To jest u nich najwyższa szkoła dyplomacji: być tak bardzo interesującym; słowo żadne nie śmie zadrgać życiem. Pies by mój zaskowyczał, gdybyś ty go pogłaskał. Żonce to twojej powinszować Nu, i czort z tobą! odmachnął się ręką.
I tak wypił za zdrowie gospodarza.
Rozmyślał cierpko, wystając po kątach z talerzem pod brodą, to przysiadając przy rozstawionych gęsto stolikach, to snując się znowu między ludźmi. Masz przecie pułkownik i swój plac. Masz, powiedział. Nachał! A masz, boście mi go wetknęli gwałtem Chadatajstwo55 mruczał machlerstwo po waszemu. Czort i z wami.
Nalej!
I pił tak samotnie dalsze zdrowia.
Czego ty, papa, do nich leziesz? mruczał w brodę, siadłszy gdzieś na uboczu. A ty nie leź! Dobrego tu w nich mało, a zło jest za mądre, za chytro-kryte jak na nas. Oba my przy nim durne jak chłopy. To korespondent zagraniczny, to agent kapitalistów berlińskich, «interesujący się» podmiejską komunikacją. A tam i fortami przede wszystkim Oto czego on miłośnik! mruczało mu basem w piersiach, gdy wargi zacinały się zawzięcie, a złe, nieufne spojrzenie ogarniać poczęło wszystkich obecnych w pokoju.
Jaśnie pan każe?
Niczego nie każe. Chcesz, nalej. Tylko mnie nie rozpytuj o swe wódeczki; wolę już: nalej, z jakiej chcesz flaszeczki. Że też u nich każde słowo musi być ckliwe i fałszywe! Ty służył w wojsku? U, obraził się za ty! I poniechał jaśnie panem. Honorni oni tu wszyscy!
A ot mruczał dalej do siebie założyli «spółkę obywatelską», ale gdzie tu u jaśnie panów dziś tych milionów znaleźć; wiadomo, Niemiec przyjść musi. Za miliony swoje i jaśnie panów wnet znajdzie, i «spółką obywatelską» się nakryje. Będą i grafy, jest i baron, będzie i ruski pułkownik. Akcjami przecie obdarzą. Widzisz, Sasza, pajęczyna to jaka! Ni! odmachiwał się wskazującym palcem, na którym nosił obrączkę pułkownika tam nie będzie. A akcje wasze to przepiszcie sobie na muzeum, na bibliotekę, na stypendia czy na ekspedycję polarną: jak tam z sesji wypadnie. Oj, czmucąż56, czmucą głupim ludziom głowy! Dwóch by zechciało: zrobiliby. Ale im nie o to przecie. Po wierzchu muzea, sztuki piękne, biblioteki, stypendia, ekspedycje polarne to żeby swoim głowy zadurzyć; pod spodem «spółki obywatelskie» to żeby nam piaskiem w oczy rzucić; a na spodku, na dnie samym Niemiec.
Puh! wydymał pułkownik powietrze z piersi wzdętej; czerwieniał i bladł na przemian.
Widzisz, Sasza, do czego oni tu doszli O ulicy nowej chcesz wiedzieć? Na cerkiew to naszą Żydy z nowych kamienic patrzeć będą i ubłażać się, i umilać. Widzisz, tak to oni za jednym ręki obrotem: i swego Boga się wyparli, i cudzym pohandlowali.
Po chwili, nie zapiąwszy nawet mundura57, przeciskał się szerokimi bary58 między ludźmi. A że gniewny i nieufny w tej chwili, więc mówił już tylko po francusku: Pardon! roztrącał i przepychał się bez ceremonii. Wydostawszy się z zapachu jadła i napojów, wstąpił w dymną atmosferę cygar. Jeszcze jedne drzwi i owiała go ledwo uchwytna woń perfum, ochłody i świeżyzny pełne tchnienie kobiece. Zażywnie tu u nich pomyślał.
I równocześnie dogoniła go tutaj melodia rozchwiejna.
Tańcują rzekł do siebie znacznie łagodniej.
A gdy stanął na progu salonu, gdy w roztopie światła zaroił mu się przed oczami, niby karuzela barwna, ten wir rozkołysany, jakby w rozmarzeń gestach łagodnych pod muzyki i pogwarków kobiecych kapryśnie cichnące rytmy wówczas pułkownik począł głaskać brodę.
Elegancko! pomyślało mu się niespodzianie po polsku. Z drugiego końca salonu gospodarz złowił go spojrzeniem i zbliżył się wnet do żony pochylał nad jej uchem. Wstąpiła między pary wirujące i w mimowolnym rytmie walca przemykała się lekka przez labirynt taneczny. Liniami sukien smukłych, rzekłbyś, pląsająca, jak wąż giętka na tej błędnej ścieżce, wychyliła z tłumnego zamętu wprost na pułkownika uśmiech twarzy jak zorza jasny i otwartą dłoń przyjaźni.
Przerzucony z bufetu w to oślepienie świateł, przed barwną karuzelę zwiewnych szat i otwartych biustów kobiecych, podrażniony widokiem tej giętkości niewieściej, która w rojnym tłumie wężem się przemignie i maskę obłudy z taką lekkością na oblicza wkłada odymał się pułkownik coraz to nieufniej.
I na co to wszystko? Po co tak przechytry krok ich tu każdy? Jakie sprawy tu zawiłe, jakie losy tu się ważą? Po co te przyjaźnie, umizgi, świadczenia i obłudy? te stosunki szerokie, te sławnych śpiewaków po swych salonach prezentacje, te sesje o sprawach publicznych i cała ta szkoła dyplomacji parszywej! zerwała się w nim wreszcie pasja tłumiona. Czego ty, papa, do nich leziesz?! A ty nie leź! Młodości ty u nich szukał!
Z tanecznego zamętu wywinęła się tymczasem jakaś para tuż koło niego. Młodzieniec kłaniał się pannie, rękę jej wypuszczając, i cofał się powoli; muzyka wiodła go lekkim krokiem wprost na inną, pochylała przed nią, wpół ujętą zatrzymać kazała w oczekiwaniu taktu, by stopy zwrotem mocnym wkołysać ją miękko w rytmy walcowe.
A pierwsza ani spojrzała za nim, cała w sobie pulsująca, wichrem własnej uciechy wciąż jeszcze owiana. Niby skrzydło motyla trzepał się w dłoni chybkiej wachlarz niecierpliwy pod te nozdrza pulsujące i oczu przymrużenie czujne.
Pułkownik poznał Ninę i kiwał głową:
Nie wysiepiesz59 ty w tym ochoty swojej mruczał pod wąsem nie wytańczysz jej całej, nie wybłyskasz uśmiechami! A wścibskie to musi być! A ciekawe życia jak sroka gnata! Żal twej ochoty i sił daremnych! Czemu ty nie ruska! Zażyłabyś duszoj60!
A pierwsza ani spojrzała za nim, cała w sobie pulsująca, wichrem własnej uciechy wciąż jeszcze owiana. Niby skrzydło motyla trzepał się w dłoni chybkiej wachlarz niecierpliwy pod te nozdrza pulsujące i oczu przymrużenie czujne.
Pułkownik poznał Ninę i kiwał głową:
Nie wysiepiesz59 ty w tym ochoty swojej mruczał pod wąsem nie wytańczysz jej całej, nie wybłyskasz uśmiechami! A wścibskie to musi być! A ciekawe życia jak sroka gnata! Żal twej ochoty i sił daremnych! Czemu ty nie ruska! Zażyłabyś duszoj60!
Toteż niedługo tu zabawił: ledwie muzyka ścichła, wracał chmurny do bufetu.
Pogonił za nim wiolonczeli ton podrywny, zaczepny, za poły jakby targający, i basetli chichot niski, niby pijanego śmiech; a ponad nimi skrzypiec zew aż łkający w rozśmiechach radosnych musowała lekka pianka powierzchnego życia, pianką jeno pustą wypełniając czarę młodości niejedną.
Dziś! dziś! dziś! łaskotała wiolonczela wszystkie wyobraźnie krótkie na tokowy dzisiaj pląs. A bo my to jacy-tacy! jacy-tacy! hukała inna basetla jurnym śmiechem sylena. A skrzypce ochotą aż rozełkane przynosiły jakieś strzępy pieśni podarte spazmem niecierpliwości niby bachicznego chóru echo idące.
Wyrywały się tymczasem pary na ochotnika i harcowały bezładnie. Powściągał te animusze i ustawiał szyki wodzirej tak lekki i posuwisty w kroku, że, zda się, kółka miał u stóp, gdy się tak snował bezszelestny i obiegał uśmiechnięty kolisko całe.
Nina już się tu znalazła. A że stopom zbyt długo czekać wypadło, więc pod muzykę niecierpliwą pląsała w biodrach kibicią giętką.
Oto basetli pohuki rytmiczne i wiolonczeli rozmarzyste61 tony wiodą naprzeciw niej tancerza wyzwaniem twarzy otwartej, jakby przy wąsa podgarnieniu, przy kontuszowego wyłoga podrzucie, pasa ujęciu hardym i nóg zatupotaniu. Odpowiadała na to wezwanie wdziękiem starodawnym, ustawiona w cichość warkoczową, w dzierlatki płochliwej wtulenie się dziewczęce. Za ręce ku górze wyrzuceni sunęli przed się: on głuszcem poszumnym, ona kokoszą drobiącą.
I wiedli za sobą klucz par długi w rozruchu tanecznym.
Dziś! dziś! dziś! naganiały ich rytmy dziarskie w boisko ochoty. A bo my to jacy-tacy! jacy-tacy! wydymała piersi i gardziele pycha basu pijana. A skrzypce tej ciał młodych fantazji rzucały pod stopy melodie jakby z łopotu proporców dalekimi wichry62 zdmuchnięte: piosnki dawnej ochoty, co krwi własnością już się stały i na żyłach chyba grają, gdy tak w uszy wichrem uderzą i wskroś przez całe ciało przelecą jak skry.
Tańczono mazura.
Przez szparkę drzwi rozchylonych ręką nieśmiałą przemknęły się chyłkiem dwie dziewczyny i przysiadły ciche na uboczu. Stropiła je powaga wnętrza: rozglądały się w potulnym zaciekawieniu po tych półkach, czyniących z wielkiego pokoju labirynt stosów książek sięgających aż po sufit. Siedziały milczące, wyprostowane w namaszczeniu kościelnym. Zorientowawszy się jednak, że nie ma tu nikogo, jęły szeptać między sobą, zrazu cicho i lękliwie, potem coraz to swobodniej.
Jak pani cudownie tańczy! westchnęła z zachwytem osóbka w białej wełnianej sukni zapiętej surowo pod szyję.
Nina przyjęła tę pochwałę niechętnie, nawet się ręką z lekka odmachnęła.
Ile w pani życia! wzdychała dalej blada osóbka. Tak dawno nie widziałam ludzi pogodnych, że gdy patrzałam tam na panią, ciągnęło mnie coś, żeby się z panią poznać. Och, i tańczy pani inaczej niż te wszystkie kobiety. O, ja chciałam w ręce klaskać!
Nina kręciła się na miejscu Ech! miała w myślach za całą odpowiedź. Nie lubiła żadnej przesady, a tej kobiecej, to już instynktownie znosić nie mogła. Zresztą gdyby jej taniec chwalił mężczyzna jaki, słuchałaby pewno uchem czujnym, ale kobieta chwaląca wdzięki innej to był dla niej sąd żaden i egzaltacja tylko.
Niech się pani nie gniewa głaskano ją po ręku, widząc Niny sztywność wobec tych pochwał. Ja tak zdziczałam, tak od ludzi odwykłam, że mam wrażliwsze spojrzenie na to wszystko od innych. I za nic na świecie bym tu nie przyszła, gdyby nie Lena poczciwa, która mnie siłą prawie do siebie ściągnęła, mówiąc, że mnie to właśnie uleczy. I miała słuszność. Ale, prawda, jaka Lena jest piękna, jaka wspaniała! O, ja mogę zrozumieć nieboszczyka Woydę westchnęła.
I zapatrzyły się gdzieś nagle, zaszkliły jej ciche fioletowe oczy.
Nina, na tajniki cudzych sentymentów czujna po kobiecemu jak detektyw, spoglądała spod oka na tę skromną i wątłą osóbkę, nie biorącą udziału w zabawie i rozpływającą się w ubłożeniach63 i tęsknotach cichych. Leczy się tam nie wiadomo z czego ze zdziczenia, powiada sama.
Gdzie pani była ostatnimi czasy? zagadnęła ją tedy.
Dziwnie mi przed panią o tym właśnie mówić odpowiedziała ze swym dobrotliwym i jednostajnym uśmiechem. Mnie wczoraj dopiero puszczono.
Skąd? niecierpliwiła się Nina.
No, z więzienia kończyła zdziwiona potrzebą tak wyraźnych tłumaczeń.
Nina podrzuciła głowę. Patrzała milcząca w bezwiednym rozchyleniu nozdrzy.
No, za malców z ulicy tłumaczono jej że się schodzili u mnie.
Ach, że pani dzieci uczyła zrozumiała Nina wreszcie.
Dzieci! zaśmiano się w odpowiedzi. Oni chyba w kołyskach dziećmi nie byli. Wie pani, że oni mnie okradli. Skąd to wszystko na jaw wyszło. Ja ich mimo to bardzo lubię mówiła wszystko jednym tchem i ciągiem.
Rozpłynęły się jej słowa, rzekłbyś, w zaśnięciu nagłym. I ta jej twarz w ramce zapadniętych skroni i wystających kości policzkowych zapatrzyła się przed się swym łagodnym uśmiechem bezprzedmiotowej tęsknoty.
Nina kręciła się wciąż na miejscu, nie zdając sobie sprawy z dokuczliwego niestatku swego. Coś ją odpychało wszystkimi instynktami od cichych ubłożeń i biernych zachwytów bez krwi nadmiaru i jej pulsu niecierpliwego. Zaś pod tą niechęcią czaiła się trwoga przed dalszym dziś jeszcze upokorzeniem siebie. Gdy serce przypomniało jej się dokuczliwym na chwilę ukłuciem pod piersią, wyrzuciła się ta trwoga z głębi duszy tym obrazem:
Wydało jej się, że to zakonnica siedzi nad nią, chorą w tej chwili, i swym pobożnie łagodnym uśmiechem zachwyca się Niny urodą, tańcem jej niedawnym, by tak jej zaufanie pozyskawszy, spleść na piersiach suche dłonie i opuściwszy powieki poprosić ją o trzy Zdrowaś dla wspólnego odmówienia: bo nigdy nie wiadomo, co nam sądzono; zaś święta Brygida, córka królewska, była jeszcze ładniejsza, tańczyła jeszcze piękniej, a jednak
Otrząsła się cała. I sprężyła za chwilę, jak gdyby tą piersią obfitą odpychając od siebie wszystkie smutki życia. Bo pacierz pokutny był jak smutek, smutek jak śmierć sama ludziom obiecana, a niedola życia czymś najgorszym, bo każącym ukochać wszystkie te okropności.
O nie nie nie!
A jednak wbrew woli fascynować ją poczęły tamtych oczu głębie fioletowe, opal tego czoła, żyłki błękitne na wklęsłej skroni, gładziutkie przyczesanie włosów miękkich o barwie niby kora schnącej krzewiny; a w tej włosów firance rysów marmurowa szlachetność i spokój jak spod dłuta.
Przecież ona jest daleko ładniejsza ode mnie! pomyślała Nina z przerażeniem.