Słowa cienkie i grube - Tadeusz Boy-Żeleński 5 стр.


Paraliż postępowy to choroba mająca swój demonizm, przez swoje bardzo nieznaczne początki, przez swój kapryśny przebieg i objawy. Z upodobaniem rzuca się na ludzi intensywnie pracujących mózgiem. Miałem przyjaciela jedna z najświetniejszych inteligencji wspominanego nieraz Ludwika J.; patrzałem u niego ze smutkiem na postępy tej choroby. Zrazu nieznaczny, ledwie dostrzegalny odcień, coś co mogło uderzyć jedynie bardzo bliskich znajomych i jedynie w porównaniu z tym, do czego się przywykło u tego człowieka. Miesiące upływają, nim się to mgliste odczucie skrystalizuje w podejrzenie; nieśmiało dzieli się je z kimś drugim, obserwuje się, śledzi, wciąż żyjąc z przyjacielem na dawnej stopie. Bardzo tragiczny to proces, to mimowolne szpiegowanie, ta obserwacja, której pozytywny wynik jest wyrokiem śmierci, poprzedzonej ruiną umysłową. Kiedyśmy doszli do utrwalenia podejrzeń, zaprowadziliśmy pod jakimś pretekstem biednego Ludwika do wspólnego przyjaciela, wybornego psychiatry, Adama Rydla (brata poety Lucjana). Ten rozpoznał już bez wątpliwości paraliż postępowy i wysłał Ludwika. J. pod pozorem kuracji nerwowej do słynnego zakładu pod Wiedniem w Steinhofie. Po jakimś czasie dr Rydel otrzymał od dyrektora zakładu pismo, uprzejme ale wyrażające zdziwienie, że przysłano mu tego chorego z taką diagnozą: pacjent (pisał) jest to inteligencja tak świetna, że o ile prawdziwą przyjemność sprawiło lekarzom obcowanie z nim i rozmowa, o tyle nie czują się w prawie przetrzymywać go w zakładzie, nie stwierdziwszy żadnych objawów rzeczonej choroby. Jakoż, wypuszczono go na wolność. W kilka dni potem przywieziono Ludwika J. do tegoż Steinhofu, ale już w kaftanie bezpieczeństwa: wypuszczony, pojechał nie wiadomo czemu do Fiume, tam pokłócił się z policjantem, dostał napadu szału, ubrano go w kaftan. Inteligencja jego zatem, już w fazie paraliżu postępowego, wystarczyła jeszcze, aby olśnić lekarzy ze Steinhofu; jedynie ci, co go znali blisko, zdolni byli ocenić zmiany i różnice. Co więcej, siedząc już w zakładzie z niewątpliwą diagnozą, człowiek ten zaczął intensywnie pracować; on, całe życie improduktyw twórczy, jął się gorączkowo pisania. Przełożył tam m.in. na niemiecki książkę Witkiewicza o Matejce tak świetnie, że widziałem list Witkiewicza nie mający dość słów entuzjazmu dla tej pracy.

Taki oto jest zdradziecki i kręty bieg tej straszliwej choroby.

Wspomniałem wypadek, w którym postawiłem pierwszą diagnozę u krytyka teatralnego Czasu, Konrada R. Było to podczas wojny. Pochłonięty służbą wojskową i swymi pracami, nie widziałem Konrada R. czas dłuższy. Pewnego dnia, czytam w Czasie recenzję teatralną, zdaje mi się z Pana Brotonneau Caillaveta36 i Flersa37. Przeczytawszy, telefonuję do redaktora Rudolfa Starzewskiego: Czy ty czytałeś dzisiejszą recenzję? pytam. (Starzewski, w przeciwieństwie do dzisiejszego redaktora Czasu, który wolałby się narazić na dziesięć karnych procesów niż przeczytać jakiś skrypt, czytał przed oddaniem do druku każdą literę). Przyznam ci się, że wyjątkowo nie, miałem taki nawał polityki (Było to w pełnej wojnie, gdy sprawy literackie w ogóle były na ostatnim planie). No, to przeczytaj. Zdaje się, że będzie to samo, co z Ludwikiem. Przeczytał i natychmiast udzielił krytykowi urlopu dla poratowania zdrowia. W pół roku później dostawiono Konrada do szpitala, też w kaftanie bezpieczeństwa. Otóż recenzja jego nie zawierała dla pobieżnego czytelnika nic nadzwyczajnego. Charakterystyczne i zabawne było, że zachowywała ona najzupełniej styl Czasu, była i powaga, i erudycja, i pewne namaszczenie, tylko zastosowane tak, jakby ktoś uderzył w fałszywy klawisz. Zaczynało się: W miesiącu roku (dokładna data) komedia Caillaveta i Flersa dostąpiła tego zaszczytu, że ją wydrukowano w dodatku do paryskiej »Illustration«, na którego łamach, jak wiadomo, pojawiają się jedynie dzieła o nieprzemijającej wartości Kończyła się zaś ta recenzja uderzeniem w żałobny dzwon z powodu świeżej śmierci Caillaveta, w tonie takim, jakby umarł co najmniej sam Stanisław Tarnowski. To mi wystarczyło do nieomylnej diagnozy, którą później potwierdzili lekarze. Ale nie każde pismo ma tak zdecydowaną fizjognomię jak Czas Zresztą każdy przyzna, że to było mniej groźne, niż gdyby ten człowiek miał w ręku los paruset dzieciaków.

Ale nie za to spadły na mnie najcięższe gromy. Raczej za drugą część felietonu, gdzie mówię o znaczeniu mniej lub więcej utajonych elementów erotycznych w pedagogii. Mówiłem o tym w sposób sobie właściwy; zgorszyć i oburzyć mogłem chyba tych, którzy nie mają poczucia żartu, paradoksu, lub tych, którzy celowo chcą przekręcać i źle rozumieć. Pisałem z własnych refleksji i wspomnień, nie troszcząc się zupełnie o literaturę dotyczącą tego przedmiotu, mimo iż nie wątpiłem, że ta literatura i to bardzo obszerna z pewnością istnieje. I oto to samo klerykalne pisemko, które, na podstawie mego felietonu, lży mnie i wysyła do sanatorium dla zboczeńców, w drugim artykuliku polemicznym stwierdza, że cała ta moja mądrość jest o zgrozo! kradziona i że wielce poważni uczeni niemieccy wyrażali w tej mierze bardzo podobne opinie. Bardzo przepraszam; albo jedno, albo drugie; albo sanatorium za zboczenie, albo kryminał za kradzież; ale oba naraz, to za wiele! Doprawdy, warto przytoczyć ten artykulik, bo ma on znaczenie ostrzegawcze: ukazuje otchłań iście saskiej ciemnoty, w jakiej chciałyby pewne sfery pogrążyć i trzymać naszą umysłowość. Tytuł: Kradziona mądrość Boya-mędrca.

Boy, zalecający sublimowaną pederastię, jako pożyteczny motyw dla wychowawców, ukazał się tym razem w nowej roli pedagoga Warto zauważyć, że ta jego mądrość pedagogiczna nie może nawet mieć pretensji do oryginalności to mądrość kradziona, a mianowicie od Niemców. Taki np. nad miarę wysławiany w pewnych, pod wpływem niemczyzny pozostających kołach, Edward Sprenger, neoidealista, w swojej Psychologii młodzieży wcale wyraźnie daje do poznania, że dobrze jest, kiedy Eros nb. sublimowany! kieruje nauczycielem w stosunku do ucznia Inny szwab, niejaki H. Blüher, daje całą teorię perwersji, a nawet w rozprawie pt. Wanderbewegung38 als erotische Erscheinung39, takie właśnie istotne tendencje insynuuje (słusznie czy nie, niech o to Niemcy się spierają!) tak silnie rozwiniętemu ruchowi turystycznemu młodzieży niemieckiej. Objawy patologiczne, same w sobie smutne, zdarzają się wszędzie, ale tylko Niemcy są na tyle dowcipni, by dorabiać do świństwa teorię i zalecać ją światu jako wartość cywilizacyjną! Pan Boy-Żeleński, który jako tłumacz z literatury francuskiej przyswoił naszemu piśmiennictwu wiele arcydzieł, ale niemało rzeczy, bez których od biedy byłoby się obeszło, teraz bierze się do przyswajania nam mętów niemieckiej mądrości, od dawna zdemoralizowanej przez heglowsko-panteistyczny kult dla faktu: wszystko, co jest, ma swoją rację bytu, ergo jest wartościowe! Od takich mętów filozoficznych trzeba bronić naszą umysłowość, nasz gust, nasze zdrowe instynkty

Dotychczas u nas najsubtelniejszym tworzywem idealnego pedagoga były uczucia ojcowskie, przyjacielskie, patriotyczne, religijne, idealizm moralny i te jakoś naszemu prostactwu całkowicie wystarczały!

W ten sposób rozprawiają się te sfery z mądrością szwabów: typowy odzew naszego zagłobizmu. Nie zdaje mi się, aby koleje Polski wykazały, że nam się tak dobrze działo z naszym prostactwem, iżby je tak triumfalnie nad szwabskie wymysły gloryfikować. Oczywiście teraz to samo pisemko rzuciło się skwapliwie na artykulik p. Płoszewskiego; przedrukowuje go z radością, piętnując za jego przykładem nieszczęsnego Boya-mędrca. W ten sposób Przegląd Pedagogiczny, który z przeznaczenia swego ma służyć światłu i w którym powinny by się znaleźć takie listy nauczycielstwa, jakie przytoczyłem poprzednio, lub też wszelka inna ale dorzeczna wymiana zdań, stanął na jednym poziomie z najciemniejszą ciemnotą i dostarcza jej argumentów Cóż za nieporozumienie!

Dotychczas u nas najsubtelniejszym tworzywem idealnego pedagoga były uczucia ojcowskie, przyjacielskie, patriotyczne, religijne, idealizm moralny i te jakoś naszemu prostactwu całkowicie wystarczały!

W ten sposób rozprawiają się te sfery z mądrością szwabów: typowy odzew naszego zagłobizmu. Nie zdaje mi się, aby koleje Polski wykazały, że nam się tak dobrze działo z naszym prostactwem, iżby je tak triumfalnie nad szwabskie wymysły gloryfikować. Oczywiście teraz to samo pisemko rzuciło się skwapliwie na artykulik p. Płoszewskiego; przedrukowuje go z radością, piętnując za jego przykładem nieszczęsnego Boya-mędrca. W ten sposób Przegląd Pedagogiczny, który z przeznaczenia swego ma służyć światłu i w którym powinny by się znaleźć takie listy nauczycielstwa, jakie przytoczyłem poprzednio, lub też wszelka inna ale dorzeczna wymiana zdań, stanął na jednym poziomie z najciemniejszą ciemnotą i dostarcza jej argumentów Cóż za nieporozumienie!

Ale mędrzec i to przeczeka. Ma czas.

Dokumenty

Znają wszyscy powieść Fermenty Reymonta. Pamiętacie tam urzędnika kolejowego na małej stacyjce, który jest zarazem zawiadowcą i kasjerem, własnym swoim zwierzchnikiem i podwładnym. Dostaje z czasem fioła na punkcie podwójności swych funkcji; sam ze sobą koresponduje, żąda wyjaśnień, udziela sobie nagany, etc. Coś podobnego grozi po trosze każdemu człowiekowi, który ma podwójne agendy. Tak np. ja: jestem autorem i krytykiem. Dawniej nie zazębiało się to o siebie; jako krytyk zajmowałem się teatrem albo daleką Francją. Ale od jakiegoś czasu ogarnęła mnie rozpusta przeszłości, perwersja dokumentu; raz po raz wyciągam jakieś szpargały, wpatruję się w stare fotografie. Otóż czuję, że z tą chwilą ta kumulacja charakterów staje się niebezpieczna. Boy-krytyk i badacz zaczyna ciekawie zerkać na skrytkę, gdzie znajdują się rozmaite dokumenty tyczące Boya-autora i co gorsza człowieka. Czasem zdarzy mu się, kiedy wyjdę z domu, wracać po cichu, zakradać się do pokoju i chodzić na palcach koło tego kantorka, od którego wiem, gdzie Boy chowa kluczyk. To już groźne, prawda?

Czasem zaglądam: czy jako ja, czy jako ten drugi? Czegoś mi potrzeba, czegoś szukam, więc niby to jako ja; ale czuję, że tamtemu drugiemu aż oczy się świecą przy każdym świstku, który biorę w rękę. Ja jestem zdrów i pełen wigoru, a ten drugi, kanalia, już myśli pośmiertnie. Patrzy łakomie na jakieś wierszyki pisane do prywatnych osób, czasem w celach erotycznych, nigdy nie wydane, i kombinuje sobie, co by to był za sensacyjny artykulik do Wiadomości Literackich. To znów jakiś drobiazg okolicznościowy, wymagający komentarza: wszyscy będą się biedzić, a on wie co, jak, czemu! I kiedy to stanie się pośmiertne, czyli aktualne, jego nie będzie, żeby to wypaplać: to się wściec można! A taki na przykład brulion wierszyka, wpisanego do albumu nieletniej bratanicy:

Jeden o herbach swych plecie,
Drugi bogactwem się puszy,
Lecz wierzaj: nie ma na świecie
Nic ponad pogodę duszy.

Niechaj los wszystko ci zburzy,
Uczciwość, cnotę i mienie.
Bylebyś z życia podróży
Wyniosła czyste sumienie!

Czy to włączyć do dzieł zbiorowych Boya, czy nie? Ileż tu pasjonujących zagadnień dla krytyka!

I, w czasie takiej eskapady w przeszłość mogę powiedzieć cudzą znalazłem dokument, ot zdawałoby się nic: rękopis starego wierszyka, idiotycznego zresztą, który znacie ze Słówek: Ludmiła40. Boy-badacz pieści go miłośnie, obraca w rękach: co to? z drugiej strony rękopisu niemiecki formularz recepty kolejowej! I znów przemiana osobowości: znika uczony erudyta, i już ja sam, wpatrzony w ten dokument, biegnę pamięcią wstecz. Śnieg jest jak dzisiaj, ja stoję obok palacza na starej trzęsącej lokomotywie, co chwila otwiera się czeluść, z której bucha czerwony żar. Ileż chwil życia tak spędziłem!

Nominację na lekarza kolejowego otrzymałem w tym samym roku, w którym wydałem pierwszy tom piosenek i wierszyków. Lekkomyślnością tą przypieczętowałem na zawsze moją karierę niedoszłego docenta chorób dzieci; trzeba się było obejrzeć za czym innym. I co mi tam zaszkodziło, tutaj mi pomogło; posadę moją dostałem dzięki protekcji amatora moich piosenek i wierszyków, który był sekretarzem prezydialnym przy ministrze kolei w Wiedniu. Obecnie handluje w odrodzonej Polsce spirytusem.

Nie chcę wymawiać memu dobroczyńcy, kochanemu Poldkowi S., ale posada była straszna. Była to tak zwana sztreka czyli przestrzeń, od Krakowa do Podłęża. Poza ranną ordynacją dla przychodnich chorych, trzeba było w każdej chwili być na zawołanie; przychodziła depesza służbowa z przestrzeni', że chory taki a taki wzywa pomocy. Nigdy się nie wiedziało co cięższe, a co lżejsze, co nagłe, a co nie, więc na każde wezwanie o każdej godzinie dnia i nocy jazda! I co za jazda! Jechało się tym, co było pod ręką: pociągiem osobowym, towarowym, bydlęcym, lokomotywą. Ileż przeszkód, mitręgi. Pytam np. telefonicznie stacji, jakie jest najbliższe połączenie. Odpowiadają mi: za dziesięć minut odchodzi ciężarowy. Pędzę na dworzec, ciężarowy już w ruchu; nie chcąc stracić okazji, wskakuję w biegu, z małym ryzykiem skręcenia karku, i kontent z siebie sadowię się na bremzie41. To znów pokazuje się, że pociąg nie może odejść, bo Płaszów nie puszcza. Czekam chodząc po peronie, pół godziny, czasem więcej, wpatrzony w sygnał, który ma oznajmić frei42. Nareszcie ruszamy. Pod Płaszowem halt43! Płaszów, to węzłowa stacja z ogromnym ruchem; nie zdarzy się prawie ciężarówce przebyć jej bez zatrzymania. Siedzę na mojej bremzie, marznę, wysiadam, chodzę, znów wsiadam gdyby to wiedzieć, ile się będzie czekało, tobym się odpowiednio nastawił psychicznie, ale tego nikt nie wie: może minutę, może trzy kwadranse, nie wiadomo. Wreszcie frei: jazda dalej. Przybywam do Podłęża, nie ma na stacji koni; nie przysłali, nie mają obowiązku; trzeba iść po straszliwym błocie, dwadzieścia minut, pół godziny. Przychodzę i dowiaduję się, że wezwano mnie, bo matka wczoraj się zlękła, że dziecko jakoś dziwnie patrzy. Pokażcie dziecko, zobaczę. Kiedy go nie ma, poszło gęsi paść. Jest jakaś nemezis: lud, tak długo pozbawiony pomocy lekarskiej, mając ją na zawołanie, nadużywa jej w straszliwy sposób. Zdarzyło się memu koledze, że jechał w nocy z narzędziami do porodu, a pokazało się, że baba nawet w ciąży nie była. Histeria jest u ludu o wiele częstsza niż w salonach, nie jest to bynajmniej choroba literacka.

Wracam tedy, zapisawszy coś lub nie, przybywam na stację, czekam; najbliższy pociąg za godzinę, jak się zdarzy. Kiedy minęła godzina, przychodzi depesza, że spóźniony o trzy kwadranse. Potem znów Płaszów nie puszcza, potem znów Kraków nie puszcza, ale już nie czekam, tylko zbiegam po plancie na dół i drałuję pieszo. Nareszcie, straciwszy pięć czy sześć godzin, dobijam do domu, gdzie zastaję depeszę, wzywającą mnie pilno do Podłęża! Byłem tam właśnie, widział mnie naczelnik stacji, który nadawał tę depeszę i nie powiedział mi ani słowa o tym drugim wezwaniu! Zapewne, miał inne rzeczy na głowie Może myślał o pociągu, który trzeba przepuścić, może, w myśl francuskiej piosenki (il est cocu, le chef de gare44) myślał o tym, że podczas gdy on ma dyżur i nie może się ruszyć ani na krok, zastępca jego jest wolny, a żona młoda i ognista czy ja wiem, o czym on myślał. Może zrobił mi to umyślnie, bo urzędnicy ruchu nie lubili lekarzy kolejowych, uważając ich za darmozjadów i zazdroszcząc im (jest czego, mój Boże!) tytułu doktorów. Dość, że dostawszy taką drugą depeszę i zmuszony odbywać znów tę moją Golgotę, myślałem nieraz, że się rozbeczę z desperacji.

Назад Дальше