Wspomnienia niebieskiego mundurka - Gomulicki Teofil Wiktor


Wiktor Gomulicki

Wspomnienia niebieskiego mundurka

Pamięci Bronisława Dembowskiego, towarzysza lat chłopięcych, urodzonego w Pułtusku, zmarłego w Zakopanem, te wspomnienia dni razem przeżytych poświęcam

W. G.

Od autora

Największą dla piszącego pociechą, a częstokroć i jedyną za pracę nagrodą, jest przeświadczenie, że jego książka zdobyła sobie życzliwość czytelników i w sercach ich przyjazne zbudziła echo.

Tej pociechy doświadcza i tą nagrodą szczyci się autor Wspomnień Niebieskiego Mundurka, przygotowując do druku trzecie swej pracy wydanie.

Radość największą sprawia mu myśl, że oto, dzięki serdecznej nici, nawiązanej pomiędzy autorem a czytelnikami zatarła się przynajmniej ideowo różnica dzieląca młodzież dzisiejszą od tamtej, która żyła, ślęczała nad książkami, swawoliła i pierwszych trosk o przyszłość swą doświadczała przed laty kilkudziesięciu.

Gdy Wspomnienia ukazały się po raz pierwszy, młode pokolenie uczących się przygniatała jeszcze groza tylko co minionej epoki apuchtinowskiej1. Mimo że cisnąca nas wszystkich obręcz już się wówczas cokolwiek rozluźniła, nie można jeszcze było z zupełną swobodą kształcić się, mówić, myśleć, a co najważniejsze: postępować po polsku.

Książkę przyjęto życzliwie, jako echo dni minionych i jako zwiastuna dni spodziewanych. Młodzież dowiadywała się z niej: jak to szkoła polska wyglądała, gdy Hurków, Hurkowych i Apuchtinów2jeszcze nie było; tworzyła też sobie na jej podstawie obraz jutra, w którym tej znienawidzonej zgrai rusyfikacyjnej już nie będzie.

Niebo nad Polską różowiało jednak dzień wyglądany długo się nie ukazywał, budząc w sercach i umysłach dręczący niepokój. I bywały chwile, gdy w dusze padał lęk, że może wschodu słońca nie doczekamy

W innych warunkach ukazuje się niniejsze Wspomnień Niebieskiego Mundurka wydanie. Zorza wolności rozpostarła się szeroko nad naszymi głowami wybuchu słonecznego blasku spodziewamy się lada dzień, lada chwila

Być może, iż gdy ta książka rąk waszych dojdzie, już słońce będzie stało wysoko, a jego promienie będą oświecały wolną, zwycięską, tryumfującą Polskę od końca do końca!

Zmienione warunki pozwoliły autorowi do serii obrazków składających się na Wspomnienia wsunąć jeden jeszcze, na który w wydaniach poprzednich miejsca nie było.

Obok profesorów łaciny, francuszczyzny itd. ukazuje się w tym nowym wydaniu nauczyciel języka rosyjskiego, wiernie z natury odmalowany. Niepodobny on zgoła do przedajnych3 rusyfikatorów, katów dzieci i młodzieży, wampirów już nie tylko krew, lecz i dusze z ofiar swych wypijających, których wspomnienie dotąd jak zmora cięży nad nami.

Jest i ów Jastrebow ofiarą i ginie śmiercią niemal samobójczą, przeżarty melancholią oraz dziwacznym, chorobliwym marzycielstwem. Nie budzi nienawiści, raczej politowanie.

Mówiąc o swej książce i jej losach, nie mogę przemilczeć faktu, że do powodzenia Niebieskiego Mundurka przyczyniły się w znacznym stopniu przepiękne rysunki, którymi ozdobił go p. Konstanty Gorski. Moją wizję ludzi i spraw dawno zamarłych ucieleśnił on z odgadnioną4 intuicyjnie prawdą, która mnie samego w podziw wprawiła. Do takiego wmyślenia się i wczucia w cudzą duszę zdolni są tylko wielkiej miary artyści.

Wiktor Gomulicki

Warszawa, w czerwcu 1918 r.

Ze starego kufra dzieci wyciągnęły i ojcu przyniosły kołnierz z sukna niebieskiego, oszyty5 srebrzystą tasiemką.

 Co to, tatusiu? Od czego to? Skąd się to tam wzięło?

Ojciec wziął w ręce wąski, wypłowiały pasek, do oczu go przybliżył długo wpatrywał się weń w milczeniu

Ciekawość dzieci jeszcze bardziej wzrosła.

 Tatusiu kochany! Niech nam tatuś powie! My koniecznie chcielibyśmy się dowiedzieć!

Ojciec przesunął ręką po oczach może mu się czym zaprószyły? Potem westchnął głęboko i rzekł drżącym głosem:

 To jest kołnierz od mojego mundura6

 Od mundura? zdziwił się najmłodszy synek To tatuś był w wojsku?

 Od mego mundura szkolnego!

Dwaj starsi chłopcy wystąpili z opozycją.

 To być nie może! Żadna szkoła nie nosi mundurów niebieskich ze srebrnym oszyciem. Przecież znamy wszystkie: rządowe i prywatne.

 Nie noszą dziś nosiły pomiędzy rokiem 1860 a 1870, to jest wówczas, gdy wasz ojciec był takim, jak wy, uczniakiem

Chłopcy wyrywali sobie kołnierz, przyglądając mu się z nadzwyczajnym zajęciem7

 To musiały być ładne mundury? zauważył najstarszy.

 Ładne. Skrajane do figury, zapinane na jeden rząd srebrnych, gładkich guzików, z małymi guziczkami przy rękawach. Czapki zaś były formy francuskiej, również niebieskie, z białą wypustką, z prostym daszkiem takie, jakich dotąd wojsko francuskie używa.

 To musiały być kiepy! wyrwał się najmłodszy chłopiec, pierwszoklasista. Nosili je górale.

 Jacy górale?

 No, wie tatuś: te sztubaki od Górskiego8!

 Takie czapki nie nazywają się kiepy, lecz kepi. Tamte różniły się od dzisiejszych tym, że były miękkie i dawały się najrozmaiciej na głowie układać. Przywdziewał je też każdy inaczej nieraz bardzo fantastycznie.

Chłopcy starali się wyobrazić sobie, jak wyglądał ich ojciec w niebieskim kepi. Ale trudno im było przedstawić go sobie bez wąsów, z gładką, rumianą twarzą, bez siwiejących na skroniach włosów

Ojciec tymczasem nie przestawał wpatrywać się w wypłowiały kołnierz, oczy zaś jego musiały być wciąż zaprószone, bo je przecierał nieustannie, najpierw dłonią, później chusteczką

Nagle szepnął z nowym westchnieniem:

 Ach, gdyby ten kołnierz umiał mówić!

 To co? to co, tatusiu? wykrzyknęli pytająco wszyscy trzej chłopcy.

 To opowiedziałby wam swoje wspomnienia, które by was niezawodnie zajęły

 Ba! westchnął smutno średni chłopiec nie tylko kołnierz, ale nawet cały mundurek tej sztuki nie dokaże

 Ale może dokazać jej tatuś, który w tym mundurku chodził! osądził spokojnie najstarszy.

Ojciec przygarnął do siebie swą trójkę hultajską.

 Więc ciekawiście naprawdę wspomnień niebieskiego mundurka?

 Jeszcze jak, kochany tatusiu! Zaraz byśmy siedli i słuchali

 No, to wam je opowiem. Albo lepiej po namyśle dodał napiszę.

Z tej rozmowy i z dotrzymanego przez ojca przyrzeczenia powstały poniższe obrazki.

I. Dzwonek szkolny

 Dendele! dendele!

Miasteczko9 śpi jeszcze, nakryte mgłą, jak pierzyną. Godzina zaledwie siódma. W końcu października nie wszyscy o tej porze wstają do pracy, czynią to tylko ci, co muszą: rzemieślnicy, sługi, uczniowie.

Głos dzwonka z trudnością przedziera się przez mgłę. Jednak dolatuje gdzie trzeba. Świadczą o tym migające tu i ówdzie w oknach blade płomyki świec łojowych. Stearyny oszczędni obywatele używają tylko od wielkiego dzwonu: szkoda jej dla dzieciaków, które w tej chwili z pośpiechem nadzwyczajnym parzą sobie usta gorącą kawą, wpychają do tek książki, jabłka, kajety10 i obwarzanki, przepowiadając jednocześnie na cały głos: katechizm, gramatykę polską, deklamację łacińską i geografię.

 Dendele! dendele! dendele!

Dzwonek odzywa się to głośniej, bardzo głośno nawet, jakby krzyczał na opieszałych z gniewem i niecierpliwością; to znów ciszej, nawet zupełnie cicho, jakby mu sił brakło lub sam w drzemkę zapadał

W szarym świetle poranku przebiegają w różnych kierunkach, z koszykami i bez koszyków, boso i w przydeptanych pantoflach, rozczochrane, na pół senne służące.

 Kasiu! czy to ju drugi raz dzwonili?

 Nie, dopiru pierwszy.

 Nie gadaj! tociem na własne uszy słyszała

 Słyszałaś, ale segnaturkę11 u refermatów12.

 Śpieszajta! paniczowi bułków na gwałt trzeba!

 Ojoj! wielka rzecz! Może zaczekać. I tak Judkowa jeszcze nie upiekła.

 Upiekła. Lećta duchem do Żydówki.

 Na jednej nodze!

 Jak bocion!

Kilka dziewuch pędzi w stronę wąskiej uliczki, zamieszkałej przez Żydów. Jest tam jeden mały, krzywy, w ziemię zasunięty domek, nad którym zawsze o tej porze unosi się, to prosta jak obelisk, to maczugowato u góry rozszerzająca się, to rozpryśnięta, jak fontanna, to spiralnie skręcona, to wreszcie jakby przełamana i w dół spadająca kolumna burego dymu. W tym domku mieszka Judkowa, główna karmicielka studentów, których nazywa skubentami, najpierwsza na całe miasteczko obwarzankarka, przez nikogo nie prześcignięta twórczyni obwarzanków groszowych, plecionych, jajecznych oraz chał13, makagig14 i słodkich mac, cynamonem osypywanych.

 Dendele! dendele! dendele!

Po pięciominutowym odpoczynku dzwonek, z nową siłą i z wyraźną już złością, krzyczy na spóźniających się. Krzyczy długo, zajadle potem w największym paroksyzmie gniewu urywa w jednej chwili, jak człowiek, który głośno i namiętnie spierając się, nagle machnął ręką, odwrócił się odchodzi

Kto mowę dzwonków rozumie, w tym dzwonieniu słyszał wyraźnie:

 Nuże, leniuchy, ospalcy, próżniaki! Czyż się was dziś nie dowołam? Piersi zrywam, serce ledwie mi nie pęknie, a wy nic! Śpiesznie, rzucajcie wszystko, przybywajcie, bo inaczej Zresztą jak się wam podoba! Możecie zwlekać, spóźniać się, nawet wcale nie przychodzić Nic mi do tego. Ale wiedzcie, że was czeka pałka z pilności, zamknięcie w ciemnej izbie przy kancelarii, rozmowa w cztery oczy z inspektorem, ze stróżem, może nawet wysyłka bezterminowa na grzyby W końcu dajcie mi pokój15. Mam was dosyć!

Na ulicach zaniebieszczyło się od mundurków granatowych. Z kamienic i kamieniczek, z drewnianych, oparkanionych16 dworków, z kletek ledwie kupy się trzymających, wybiegają malcy i wyrostki. Podążają w jedną stronę, potrącając się, wyścigając.

Na rogu ulicy dwóch się spotkało przez resztę drogi biegną obok siebie cwałem, rzucając słowa oderwane

 Te, Gęba!

 A co?

 Słyszałeś dzwonek?

 Aha!

 To ci dopiero był zły!

 Iii głupstwo!

 Nie gadaj! Ja się znam na dzwonku!

 Więc cóż?

 Inspektor pewnie się wścieka

Już nie biegną, ale pędzą. Dobiegli zdyszani do szkoły. Ledwie wśliznęli się na korytarz, kulawy Szymon zatrzasnął za nimi z łoskotem ciężkie, okute drzwi, wiodące razem do szkoły i do klasztoru.

Mają tylko tyle czasu, ile trzeba na zrzucenie płaszczów, zawieszenie czapek na kołkach, wsunięcie tek we właściwe przegródki.

Już w długim korytarzu, łączącym szkołę z kościołem, formują się pary. Pierwsza klasa w samych mundurkach, z gołymi głowami, stoi gotowa do marszu; druga klasa wysypuje się na korytarz; trzecia wychyla się z otwartych drzwi, czekając na swą kolej; czwarta, bez zbytniego pośpiechu, szykuje się do wyjścia; piąta same filozofy z rękoma w kieszeniach, z golonymi scyzorykiem brodami wygląda przez okna obojętnie, po stoicku17 poświstując lekko, jakby jej ten ruch wcale nic dotyczył.

Profesor Salamonowicz, ruchliwy, nerwowy, biega szybko w prawo i lewo, na górę i na dół, do wszystkich klas zaglądając, do pośpiechu nagląc. Profesor Izdebski, poważny, zatabaczony18, w granatowym fałdzistym, szeroko rozpostartym płaszczu z peleryną, z podciągniętymi wysoko, dla oszczędności, nogawicami, sunie środkiem korytarza, między dwoma rzędami mundurków, kołysząc się lekko na dużych, płaskich stopach, w obuwiu z grubej, juchtowej19 skóry, ze startymi doszczętnie napiętkami20. Nosowym, przyciszonym głosem strofuje malców, rzucając im co chwila swe ulubione hasło:

 Baczność! uwaga!

W kilka chwil później, długim, półciemnym korytarzem, na kształt długiej, niebieskiej, o srebrnych cętkach liszki21, posuwa się cała szkoła, szeleszcząc rytmicznie stopami. Wpłynęła bocznym wejściem do kościoła i skupiła się w prawidłowych czworobokach tuż przy prezbiterium22, dla wysłuchania mszy studenckiej, odprawianej przy wielkim ołtarzu codziennie, z wyjątkiem miesięcy zimowych, przed lekcjami.

Pod wysokim sklepieniem, w zagłębieniach ołtarzy, na chórze, zawsze pełnym mroku, czają się jeszcze resztki nocy i snu. Nowozaciężnym pierwszoklasistom, niewyzwolonym całkowicie z dziecinnych, domowych przyzwyczajeń, kleją się jeszcze oczy. Ale zabłysnęły w ołtarzu światła, ozwał się miły głos księdza prefekta: Introibo ad altare Dei23, trzecioklasista w białej komeżce, służący do mszy, uderzył mocno w dzwonek, zagrzmiał z góry akord organowy noc i sen pierzchają pokonane

W poważnym milczeniu szli uczniowie na mszę; powracają z gwarem głośnym, który głucho tętni pod niskim sklepieniem korytarza. Szybko zajęli swe miejsca, rozkładają hałaśliwie książki i kajety. Każda klasa zmienia się na chwilę w ul brzęczący. Potem wchodzą nauczyciele wszystko zapada w ciszę. Rozpoczyna się pierwsza lekcja, od ósmej do dziewiątej.

Dzwonek spełnił, co do niego należało. Kilku maruderów pozostało za drzwiami, ale dwustu kilkudziesięciu chłopców klęczy przykładnie w ławkach, powtarzając zmieszanym chórem: Przyjdź, Duchu Święty, napełnij serca nasze Zaraz potem, na dole i na górze, spoza drzwi zamkniętych dochodzą stłumione głosy nauczycieli, mocniejszy od innych wywołuje donośnie:

 Bagiński, Batogowski, Bellon, Brudzyński, Ciaputowicz, Dąbrowski, Dembowski, Demianowicz, Elżanowski, Gadomski, Gembarzewski, Gomulicki

Dzwonek zrobił swoje teraz może odpoczywać do godziny drugiej, o której znów będzie wzywał niesforną gromadkę na dwie lekcje poobiednie. Odpoczynek dłuższy, prócz świąt, galówek i ferii, miewa jeszcze we środy i w soboty. W te dni dzieci nie przychodzą już po obiedzie do szkoły.

Дальше