Wspomnienia niebieskiego mundurka - Gomulicki Teofil Wiktor 6 стр.


Lampka jasno to miejsce oświecała chłopiec zapuścił tam wzrok niespokojny a ciekawy.

W tejże chwili włosy zjeżyły mu się na głowie krzyknął głośno i wybiegł pędem do sieni.

Pędził tak szybko, że koledzy zdążyć za nim nie mogli. Przytrzymali go dopiero na ulicy, przerażonego, drżącego

 Gadaj, co się stało?

 Czemuś dał nura?

 Diabłaś zobaczył, czy co?

 Dajcie mi pokój108! odpowiadał tamten na wszystkie pytania. Com ja widział ach! com ja widział!

 Gadajże, Sprężyk! Nie bądź głupi!

 Już po naszym Wojtku ach! Już umarł! Już w trumnie leży Ledwie się rusza i tak jęczy, jęczy!

Chłopcy skamienieli z przerażenia. Przez kilka chwil stali z otwartymi ustami, nie będąc w stanie przemówić.

Pierwszy oprzytomniał Kozioł. A że był sprytny i trzeźwo patrzył na rzeczy, wystąpił zaraz z uwagą krytyczną:

 Przecież jeżeli umarł, to nie mógł jęczeć

 Ani ruszać się! poparł przyjaciela Piotruś.

 Nic nie wiem, nie rozumiem tłumaczył się Sprężycki ale zapewniam was, że nie kłamię. Jak ojca kocham, jak Matkę Boską kocham: widziałem Wojtka w trumnie!

Zaczęli wszyscy krzyczeć, sprzeczać się, radzić, ośmielać się nawzajem wreszcie postanowili jednogłośnie: zawrócić i na własne oczy sprawdzić, co powiedział Sprężycki.

Trzęśli się i zębami szczękali ze strachu jednak przemogli trwogę, odemknęli drzwi od warsztatu i do środka zajrzeli.

Nie było już żadnej wątpliwości: Wojtek naprawdę leżał w trumnie!

Trumna była duża, szeroka, czarno malowana on leżał w niej wygodnie, jak w łóżku, łokciem wspierając się na poduszce.

Na widok kolegów poruszył się, głową im skinął przyjaźnie

Ale ten ruch i to skinienie jeszcze bardziej ich przeraziły. Trzęśli się wszyscy jak galareta i starali umieścić się w ten sposób, żeby choć jedna noga każdego znajdowała się za progiem.

Wreszcie Kozłowski z trudnością wykrztusił:

 Bój się Boga Wojtek prawdę gadaj Umarłeś ty czy nie?

Na to zaś głos z trumny:

 A po co miałbym umierać! Ani mi się śniło. Czym to głupi a? Poczekajcie wstanę, to wam wszystko a opowiem.

I siadłszy na śmiertelnej pościeli, zaczął nogę z owego trumniska wyciągać.

Tego już było za wiele. Chłopcy z błyskawiczną szybkością drapnęli do sieni, i przepychając się, przewracając, poszturchując, jak garść wystrzelonych kartaczów, wypadli na ulicę.

Każdy biegł w swoją stronę, nie oglądając się za siebie, jakby go śmierć z kosą goniła.

Spotkali się dopiero nazajutrz w szkole.

Pierwszym kolegą, który ich tam powitał, był Krystek.

Nie przestraszyli go się i nie uciekli przed nim. W świetle dziennym (a tego dnia słońce wyjątkowo jasno świeciło) cała rzecz przedstawiła się inaczej: naturalnie i prawie wesoło.

Wojtuś nie wyglądał ani na umarłego, ani na zmartwychwstańca. Prosto, jak zawsze, trzymał swą dużą głowę oczy miał tylko trochę podsiniałe, a we włosach więcej niż zwykle drobnych wiórków stolarskich.

Zarzucono go krzykliwymi pytaniami. Wszyscy krzyczeli razem, tarmosząc go i szczypiąc, tak ich paliła ciekawość.

Stolarczyk przez długi czas nie mógł przyjść do słowa, powtarzając tylko swoje:

 A a a

Dopiero na pauzie, gdy słuchacze przeszkadzać mu nie mogli, mając usta zapchane ciastem, serdelkami i owocami, wszystko im wytłumaczył.

Ojciec Wojtusia miał zawsze na składzie kilka trumien gotowych. Największa z nich i najszersza tak wielka i szeroka, że dotąd jeszcze żadnego nieboszczyka nie można było do niej dopasować stale służyła chłopcu za łóżko.

Wynikało to z koniecznej potrzeby. Mieszkanie państwa Krystków było bardzo szczupłe. Przy dużej izbie warsztatowej jeden mały pokoik i mniejsza jeszcze kuchenka to wszystko. A rodzina składała się z ośmiu osób.

Pokoik służył za sypialnię rodzicom i pięciorgu drobnych dzieci. W warsztacie jadano, razem z czeladnikami, obiad i wieczerzę; tu również, po skończonej robocie, Wojtuś odrabiał lekcje i sypiał. A że na łóżko miejsca nie było, więc sypiał w trumnie.

Jemu wydawało się to zupełnie naturalne i zrozumieć nie mógł, dlaczego dziwią się temu inni.

Ale było już widać przeznaczeniem Wojtusia budzić zawsze podziw wśród kolegów

VI. Artyści klasowi

Deszcz ze śniegiem, błoto, wiatr

Nawet na wielką pauzę nikt z klasy nie wychodzi. Jeden tylko odważył się wybiec na dziedziniec, szukając Judkowej z obwarzankami okazało się przecie, że i jej nawet nie ma na stanowisku.

W klasie mniej hałasu, niżby kto myślał. Wprawdzie kilku chybionych akrobatów skacze przez ławki i usiłuje chodzić na rękach, jeden gra na grzebieniu, dwóch rzuca w siebie papierowymi strzałami większość jednak zachowuje się spokojnie i przyzwoicie.

Podzielili się na małe gromadki; każda gromadka w poważnym milczeniu przypatruje się czemuś czy komuś.

W pierwszej z brzegu gromadce uwagę kolegów skupia na sobie studencik gładko uczesany z miłą, rumianą, nadzwyczaj spokojną i prawdziwie wypogodzoną twarzą wypisujący w kajecie ozdobnymi literami tytuł: Zagadnienie VI-te.

Jest to Welinowicz, pierwszy w klasie kaligraf109 o którym Łypaczewski, nauczyciel kaligrafii, wyrzekł:

 Welinowicza czeka wielka przyszłość. Jeśli nauczy się w dużym B dolny brzuszek czynić wypuklejszym od górnego, może z czasem zajść tam, dokąd ja zaszedłem!

Marzeniem jest kolegów Welinowicza posiadać kajety z wysztychowanymi przez niego tytułami. Proszą go o to, jak o łaskę największą. Gdyby chciał swój talent sprzedawać, mógłby zjadać codziennie po tuzinie bułek z zimną pieczenią, po garncu jabłek, gruszek lub śliwek.

Ale on iskrą Bożą nie kupczy110, swe mistrzowskie, nadzwyczajnymi fliglasami i wykrętasami zdobne inicjały wypisuje wyłącznie przyjaciołom. Toteż wszyscy starają się przyjaźń Welinowicza zdobyć i utrzymać.

Drugie jest trudniejsze jeszcze niż pierwsze. Doświadczył tego na sobie Sprężycki. Jeden z jego najpiękniejszych kajetów w turkusowo-niebieskiej morowej111 okładce, przekładany kolorową bibułką, wychuchany, wycackany, nosił na pierwszej karcie taki zadziwiający tytuł:

ĆWICZ..Witolda Sprężyckiego.

Słowo ćwicz było wypisane, a raczej wyrysowane i wymalowane tak pięknie, jakby je wyjęto ze wzorów kaligraficznych i rysunkowych. Umieszczone pod nim imię i nazwisko wyglądały nieco skromniej, jednak swym świetnym, perłowym, tuszowo-czarnym rondem ujawniały również rękę artysty.

Dlaczego Witold Sprężycki miał być ćwiczony112? Od kogo pochodził rozkaz w tak surowej, a zarazem tak estetycznej formie wydany?

Wszystko to odnosiło się do pewnego pamiętnego dnia, w którym Sprężycki i Welinowicz, doówczas przyjaciele najserdeczniejsi, poróżnili się ze sobą.

Welinowicz był zajęty właśnie wykonywaniem wspaniałego nagłówka na Ćwiczeniach polskich kolegi, i po wysztychowaniu rondem jego nazwiska, kończył piątą literę tytułu gdy Sprężycki odezwał się nagle, ni stąd, ni zowąd:

 Mickiewicz miewał z kaligrafii same dwójki

Artysta, całkowicie pochłonięty swą pracą, mruknął tylko przez zęby:

 Nie wierzę

Zapalczywszy od niego kolega Bellon zawołał:

 Bajki! Geniusz musi wszystko robić, a więc i pisać genialnie!

 Jednak upewniam cię ciągnął tamten że Mickiewicz pisał jak kura pazurem

Welinowicz odjął pióro od papieru.

 W takim razie Mickiewicz nie był geniuszem stanowczo oświadczył.

I zabrał się na powrót do wykończenia swego przepięknego Z.

Sprężycki aż podskoczył z oburzenia.

 Co ty będziesz ubliżał Mickiewiczowi! Ty czwarty od końca!

Ostatnie wyrażenie odnosiło się do tego, że Welinowicz był czterdziestym trzecim uczniem w klasie, która liczyła wszystkich uczniów czterdziestu sześciu.

Artysta nie był obraźliwy poprzestał tylko na uwadze:

 Z kaligrafii jestem pierwszy.

 To i cóż! krzyczał tamten, nie mogąc się uspokoić. Do kaligrafii nie trzeba wielkiego rozumu! Wszyscy znakomici ludzie pisali brzydko! Za to każdy kancelista sztychuje jak sam Łypaczewski!

W gromadce odezwały się śmiechy złośliwe

Welinowicz przestał rysować. Otarł starannie pióro kawałkiem irchy113, który nosił zawsze przy sobie, schował do kieszeni flaszeczkę z czerwonym atramentem, wstał i odszedł pozostawiając na ławce kajet z niedokończonym tytułem.

Wszystko to zostało spełnione z pogodnym spokojem i imponującą powagą. Koledzy milczeli, nie wiedząc jak się zachować

Sprężycki pobiegł za przyjacielem, przepraszając, zapewniając, że nie miał bynajmniej zamiaru ubliżać Tamten odpowiedział spokojnie, że wcale się nie gniewa, ale już mu kajetów opisywać nie będzie.

Słowa dotrzymał. Żadne późniejsze prośby, umizgi, podarki nie pomogły. Nieszczęsne Ćwiczenia pozostać miały na zawsze już z dwuznacznym na pierwszej karcie napisem: Ćwicz Witolda Sprężyckiego.

Druga gromadka skupiła się przy koledze rysującym. Ten budzi większy jeszcze zachwyt, połączony z szacunkiem. Niebieskie mundurki, choć cisną się przejęte ciekawością, czynią to bardzo ostrożnie, aby pracującemu nie przeszkadzać, aby go, broń Boże, nie trącić

Każdy trzyma i podsuwa artyście papier i ołówek, każdy pragnąłby pozyskać choćby mały szkic jego ręki genialnej. Niektórzy przynieśli przygotowane umyślnie w tym celu zeszyty z przytwierdzonymi na jedwabnych wstążeczkach ćwiartkami różnokolorowej bibułki angielskiej.

Ze wszystkich stron słychać nieśmiałe, zająkliwe prośby:

 Wyrysuj mi, kochany Konopko, myśliwego!

 A mnie, mój złociutki charta!

 A mnie, mój brylantowy zająca!

Konopka, tęgi, pleczysty wieśniak, nieustannie poświstujący lub podśpiewujący pod nosem melodię znanej piosenki: Pojedziemy na łów, na łów spełnia ochotnie wszystkie pragnienia. Wyciąga rękę to na prawo, to na lewo, bierze najbliższy papier, zarysowuje go, oddaje, sięga po następny i zaspakaja kolejno każdego kolegę. Po chwili, ten już ma zająca, ten charta, ten myśliwego wszyscy są zachwyceni wszyscy też wielbią go, kochają i szanują.

Na nieszczęście urok sympatycznego chłopca słabiej oddziaływa na nauczycieli i wskutek tego na liście klasowej Konopka bardzo blisko sąsiaduje z Welinowiczem. Poza tym, dwaj ci artyści trzymają się z dala od siebie i jeden drugiemu okazuje lekceważenie.

 Cóż to jest kaligrafia! szydzi rysownik, wargę dolną wysuwając. Możesz z tym co najwyżej zajechać do biura powiatu na wolnonajemnego z pensją stu złotych na kwartał!

Kaligraf, uśmiechając się pogodnie, dowodzi:

 Kaligrafia jest podstawą wszystkiego. Na kaligrafii świat stoi. Weźcie któregokolwiek z rysowników, a nie potrafi napisać pięknie nawet dużego A, choć to najłatwiejsza litera w alfabecie. Tymczasem każdy dobry kaligraf, gdy zechce, będzie doskonale piórem rysował

Aby słowa poprzeć czynem, bierze arkusz papieru i jednym posuwistym cugiem, pióra od papieru nie odejmując, wypisuje prześlicznego aniołka w chmurach, z kędzierzawą główką, z rozpostartymi szeroko skrzydłami!

Koledzy wykrzykują na różne tony: a! aa! aaa!

Konopka zaś z rękoma w kieszeniach, z twarzą zwróconą do okna, poświstuje: Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój

Jednak sfera pomysłów tego pewnego siebie Konopki nie jest zbyt rozległa. Zając, pies, myśliwy to wszystko, na co zdobyć się potrafi. Jedynym urozmaiceniem jego dzieł są kombinacje tych trzech motywów. Czasem myśliwy idzie w pole szukać zająca, a zając tuż za jego plecami wesoło sobie skacze; to znów pies i zając biegną w przeciwne strony, a myśliwy stoi pośrodku, broń oparł o drzewo i spokojnie pociąga sobie z oplatanej butelki; to wreszcie pies stoi wyprężony i gotowy do skoku, a myśliwy strzela do zająca kulą przy czym widać tę kulę wylatującą z lufy i zmierzającą po linii matematycznie prostej (artysta wykreśla ją przy ekierce) w biednego szaraka

Klasa posiada innych jeszcze artystów, w rodzaju niższym cokolwiek, ale za to praktyczniejszym.

Są to nie tyle artyści, co majsterkowie, w swojej drobnej specjalności niezrównani i niezastąpieni.

Trudno na przykład wyobrazić sobie, co by niebieskie mundurki poczęły i jak by sobie radziły bez kolegi Hefajstosa114 tak przezwanego stąd, że jest na podobieństwo bożka owego kulawy.

Los, upośledzając go pod względem nóg, wynagrodził go za to zwiększoną zręcznością ręki. Nikt w klasie nie dorównywa Hefajstosowi w talencie temperowania piór.

W szkole P-skiej stalówki znajdują się pod klątwą uczniowie są obowiązani pisać wyłącznie piórami gęsimi.

 Strzeżcie się piór stalowych! powtarza przy każdej sposobności nauczyciel kaligrafii. One psują rękę i charakter!

Ostrzeżenie groźne na szczęście nauczyciel ma na myśli tylko tak zwany charakter pisma, czyli samo pismo.

Ponieważ gęsi nie noszą w skrzydłach piór gotowych do pisania, trzeba zatem te pióra przed użyciem poddać operacji, która się zowie temperowanie. Mozolna to czynność i wymagająca specjalnego uzdolnienia.

Każdy wprawdzie, kto posiada dobrze wyostrzony scyzoryk i jakie takie pojęcie o narzędziach do pisania, potrafi zastrugać sobie pióro w ten sposób, że umaczane w czernidle115, będzie cieńsze i grubsze kreski na papierze zostawiało takie jednak pióro służyć może tylko do pospolitszej, brulionowej roboty. Pisać takim piórem na czysto, a tym bardziej ozdobnie kaligrafować niepodobna.

Hefajstos do zatemperowania jednego pióra używa aż trzech ostrz. Największym, umiarkowanie ostrym, nadaje zwykłemu pióru ogólny, jakby szkicowy kształt pióra do pisania. Średnim, bardzo ostrym, rozcina je częściowo w kierunku długości. Najmniejsze, a zarazem najostrzejsze, służy mu do przycinania noska.

Czynność ostatnia jest w równym stopniu trudna i ważna. Od przyciętego tak lub inaczej noska zależy: czy pióro ma służyć do cieńszego lub grubszego pisma, do liter pochyłych, angielskich, czy też do prostego, okrągłego ronda. W ogóle nosek stanowi o całej wartości pióra.

Nie można przycinać noska na żadnej sztucznej podkładce. Służy do tego wyłącznie paznokieć wielkiego palca osoby temperującej. Ten paznokieć u Hefajstosa jest zawsze pokryty mnóstwem mniej lub więcej głębokich nacięć i skaleczeń.

Назад Дальше