Franciszek Mirandola
Chleb i woda
Stali nad brzegiem i klęli.
Znowu zabiera, znowu jucha zabiera. Ot, tyle zagrodzone było łońskiego1 roku na wiosnę. A teraz o jakie trzy sążnie podeszło spodem, że ani przystąp A tu o i tu zrysowana ziemia. Wciórności!! Żniwa nadchodzą, kłos twardy, żółci się już na dobre słoma a ty teraz broń się przed złodziejem ratuj
Klęli i bili w brzeg grube, wierzbowe kloce.
Wielkie wybrane doły na pół zalane wodą czerniły się rzędem. Długie, śmigłe wikliny zwaliły się ścianą pochyłą czekały schnąc i dumając o swym losie.
Bracia wielkimi babami drewnianymi walili po głowicach kloców wierzbowych. Każdy uderzył raz i stęknął A kloc, obsunął się trochę wgłąb i chlupnął wodą.
Co chwila przerywali pracę ocierali pot z czoła rękawami koszuli to jednym, to drugim i klęli.
Wielka kiść żółkniejącego2 żyta zwisała smutnie z wysokiej szkarpy brzegu. Kłosy walały się w błocie rozrobionym stopami pracujących. Górą widniał dach chaty i kawał białej ściany
Dość tego! powiedział starszy i cisnął babę o ziem3.
Młodszy nie rzekł nic, usiadł na skrawku ziemi pokrytym trawą i zwiesił głowę.
Chodź jeść! rzekł starszy.
Idź sam! odrzekł siedzący. Zmordowałem się przyjdę.
Został sam.
Wpatrzył się w nurt wartko płynący.
Na drugim brzegu połogo4 się ścielącym i zasutym5 żwirem i namułem, stały chaty.
Stały, a raczej siedziały na ziemi szeroko rozkraczone.
Ściany się dołem rozlazły, rozszerzyły, jakby puściły korzenie w grunt.
Przybudówkami, chlewkami, niby rozstawionymi dłońmi objąć się starały największą przestrzeń.
Zdawało się, iż mówią ziemi:
Ha! Mojaś jest nie puszczę, nie puszczę mojaś jest!
A woda płynęła i zdawała się mówić do zadumanego chłopca:
Ach! Nikt mnie nie rozumie nikt mnie nie rozumie.
Zdumiał się.
I nagle zebrawszy śliny chciał plunąć we wodę. Ale na czas wspomniał, że to niedobrze
A widzisz! rzekła mu woda. A widzisz! Nie pluj we wodę, nie bluźnij wodzie nie bluźnij wodzie szanuj wodę szanuj a lepiej jeszcze staraj się zrozumieć, kto ja jestem ja WODA.
Ty jesteś złodziej! powiedział.
I zdumiał się sam dźwiękiem swego głosu i tym, że mówi do wody jak do żywej istoty.
Nieprawda nieprawda mówisz jak cię nauczyła ta stara chałupa rozkraczona jak cię nauczyła wieś jak cię nauczył rozum ludzki To wszystko nieprawda!
Tak mówiła woda z szumem.
Mówię, jak naucza rozum ba, a jakże mam mówić?
A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi i tę chatę, i wieś całą Wiesz, kto nauczył ich tego rozumu?
Nie nie wiem odparł. I już się nie dziwił, że mówi do wody jak do żywej istoty.
Nauczył ich tego mój brat, CHLEB.
Twój brat?
Mój brat, który żyć beze mnie nie może jak i ja nie mogę z tęsknoty, kiedy go nie ma koło mnie.
Rozległo się wołanie od strony chaty:
Jasieeek! Jaaasiek!
Słyszysz! powiedziała woda do Jaśka Mój brat, CHLEB woła cię idźże, idź
Zerwał się żwawo. Oprzytomniał. Przetarł dłonią czoło.
A tom się zdrzemnął mruknął i poszedł ku chacie, nie spojrzawszy już na wartki nurt z szumem płynący.
Długo nie było nikogo na brzegu. Panowała cisza południowa. Słońce stało w samym niemal zenicie i piekło, słoma zżółkła, szypułki kłosów otwierały się powoli i wyzierały ciekawe główki ziaren. Trawa przygnieciona ciężarem Jaśka powstawała lękliwie, powoli, a konik polny wystraszony ze swego osiedla w zielonej kępce namyślał się, czy można wrócić. Odarte z kory, biedne kloce wierzbowe tkwiły w błocie i żaliły się niebu, wznosząc w górę biedne udręczone głowy, zaś skryte w głębi ziemi małe strumyczki posłane przez rzekę, ryły się przez pulchną, gorącą glebę jak krety.
Woda płynęła wartko. Nie mówiła nic. Czasem tylko jakaś fala rzuciła na brzegu przeciwnym rozsiędzionej6 chacie pogardliwie pod nogi garść namułu.
Naści masz naści weź
Dobra nasza! dobra nasza! śmiała się chałupa i łyskała do słońca oczami okien.
Naści kamień
Dobre i to panie Kmito rechotała.
Naści drewno zbutwiałe
W piecu zetleje całe ha, ha, ha
Naści i zdechłą mysz
Przyda się tyż przyda się tyż
I kwiat zerwany gdzieś
Tylko nieś tylko nieś
A chałupa Jaśkowa wytrzeszczała oczy, zazierała ponad brzeżek, by dojrzeć, czy woda czego nie skradła. Blada i zielona była ze złości. Zdawało się, że zgrzyta zębami i że włosy, że strzecha staje jej dęba na głowie z oburzenia.
Po południu wrócił Jasiek sam jeden do pracy.
Maciek poszedł z koniem holować łódź proboszcza, którą woda wczoraj jeszcze zniosła daleko i osadziła o parę stajań, na prost dworskiego ogrodu.
Stanął na brzegu i spode łba spojrzał na wodę.
Widzisz! zaczęła od razu, jak do znajomego. Posłałam Maćka z koniem, by nam nie przeszkadzał. Siadaj!
Nagle ogarnęła go pasja, pasja istoty żywej i pana gruntu i chałupy w dodatku
Wciórności psiakrew jedna!
Chciał kląć, ale się splątał, bo nie wiedział, jak kląć wodę, która gada. Więc napluł tylko w garść, porwał ze ziemi babę dębową, zamachnął się i palnął z całej siły w głowicę nieszczęsnej, umęczonej wierzby, aż jęknęła.
Franciszek Mirandola
Chleb i woda
Stali nad brzegiem i klęli.
Znowu zabiera, znowu jucha zabiera. Ot, tyle zagrodzone było łońskiego1 roku na wiosnę. A teraz o jakie trzy sążnie podeszło spodem, że ani przystąp A tu o i tu zrysowana ziemia. Wciórności!! Żniwa nadchodzą, kłos twardy, żółci się już na dobre słoma a ty teraz broń się przed złodziejem ratuj
Klęli i bili w brzeg grube, wierzbowe kloce.
Wielkie wybrane doły na pół zalane wodą czerniły się rzędem. Długie, śmigłe wikliny zwaliły się ścianą pochyłą czekały schnąc i dumając o swym losie.
Bracia wielkimi babami drewnianymi walili po głowicach kloców wierzbowych. Każdy uderzył raz i stęknął A kloc, obsunął się trochę wgłąb i chlupnął wodą.
Co chwila przerywali pracę ocierali pot z czoła rękawami koszuli to jednym, to drugim i klęli.
Wielka kiść żółkniejącego2 żyta zwisała smutnie z wysokiej szkarpy brzegu. Kłosy walały się w błocie rozrobionym stopami pracujących. Górą widniał dach chaty i kawał białej ściany
Dość tego! powiedział starszy i cisnął babę o ziem3.
Młodszy nie rzekł nic, usiadł na skrawku ziemi pokrytym trawą i zwiesił głowę.
Chodź jeść! rzekł starszy.
Idź sam! odrzekł siedzący. Zmordowałem się przyjdę.
Został sam.
Wpatrzył się w nurt wartko płynący.
Na drugim brzegu połogo4 się ścielącym i zasutym5 żwirem i namułem, stały chaty.
Stały, a raczej siedziały na ziemi szeroko rozkraczone.
Ściany się dołem rozlazły, rozszerzyły, jakby puściły korzenie w grunt.
Przybudówkami, chlewkami, niby rozstawionymi dłońmi objąć się starały największą przestrzeń.
Zdawało się, iż mówią ziemi:
Ha! Mojaś jest nie puszczę, nie puszczę mojaś jest!
A woda płynęła i zdawała się mówić do zadumanego chłopca:
Ach! Nikt mnie nie rozumie nikt mnie nie rozumie.
Zdumiał się.
I nagle zebrawszy śliny chciał plunąć we wodę. Ale na czas wspomniał, że to niedobrze
A widzisz! rzekła mu woda. A widzisz! Nie pluj we wodę, nie bluźnij wodzie nie bluźnij wodzie szanuj wodę szanuj a lepiej jeszcze staraj się zrozumieć, kto ja jestem ja WODA.
Ty jesteś złodziej! powiedział.
I zdumiał się sam dźwiękiem swego głosu i tym, że mówi do wody jak do żywej istoty.
Nieprawda nieprawda mówisz jak cię nauczyła ta stara chałupa rozkraczona jak cię nauczyła wieś jak cię nauczył rozum ludzki To wszystko nieprawda!
Tak mówiła woda z szumem.
Mówię, jak naucza rozum ba, a jakże mam mówić?
A wiesz, kto tego rozumu nauczył ludzi i tę chatę, i wieś całą Wiesz, kto nauczył ich tego rozumu?
Nie nie wiem odparł. I już się nie dziwił, że mówi do wody jak do żywej istoty.
Nauczył ich tego mój brat, CHLEB.
Twój brat?
Mój brat, który żyć beze mnie nie może jak i ja nie mogę z tęsknoty, kiedy go nie ma koło mnie.
Rozległo się wołanie od strony chaty:
Jasieeek! Jaaasiek!
Słyszysz! powiedziała woda do Jaśka Mój brat, CHLEB woła cię idźże, idź
Zerwał się żwawo. Oprzytomniał. Przetarł dłonią czoło.
A tom się zdrzemnął mruknął i poszedł ku chacie, nie spojrzawszy już na wartki nurt z szumem płynący.
Długo nie było nikogo na brzegu. Panowała cisza południowa. Słońce stało w samym niemal zenicie i piekło, słoma zżółkła, szypułki kłosów otwierały się powoli i wyzierały ciekawe główki ziaren. Trawa przygnieciona ciężarem Jaśka powstawała lękliwie, powoli, a konik polny wystraszony ze swego osiedla w zielonej kępce namyślał się, czy można wrócić. Odarte z kory, biedne kloce wierzbowe tkwiły w błocie i żaliły się niebu, wznosząc w górę biedne udręczone głowy, zaś skryte w głębi ziemi małe strumyczki posłane przez rzekę, ryły się przez pulchną, gorącą glebę jak krety.
Woda płynęła wartko. Nie mówiła nic. Czasem tylko jakaś fala rzuciła na brzegu przeciwnym rozsiędzionej6 chacie pogardliwie pod nogi garść namułu.
Naści masz naści weź
Dobra nasza! dobra nasza! śmiała się chałupa i łyskała do słońca oczami okien.
Naści kamień
Dobre i to panie Kmito rechotała.
Naści drewno zbutwiałe
W piecu zetleje całe ha, ha, ha
Naści i zdechłą mysz
Przyda się tyż przyda się tyż
I kwiat zerwany gdzieś
Tylko nieś tylko nieś
A chałupa Jaśkowa wytrzeszczała oczy, zazierała ponad brzeżek, by dojrzeć, czy woda czego nie skradła. Blada i zielona była ze złości. Zdawało się, że zgrzyta zębami i że włosy, że strzecha staje jej dęba na głowie z oburzenia.
Po południu wrócił Jasiek sam jeden do pracy.
Maciek poszedł z koniem holować łódź proboszcza, którą woda wczoraj jeszcze zniosła daleko i osadziła o parę stajań, na prost dworskiego ogrodu.
Stanął na brzegu i spode łba spojrzał na wodę.
Widzisz! zaczęła od razu, jak do znajomego. Posłałam Maćka z koniem, by nam nie przeszkadzał. Siadaj!
Nagle ogarnęła go pasja, pasja istoty żywej i pana gruntu i chałupy w dodatku
Wciórności psiakrew jedna!
Chciał kląć, ale się splątał, bo nie wiedział, jak kląć wodę, która gada. Więc napluł tylko w garść, porwał ze ziemi babę dębową, zamachnął się i palnął z całej siły w głowicę nieszczęsnej, umęczonej wierzby, aż jęknęła.