Widywała ją tylekroć na wspaniałej miniaturze w mieszkaniu lichwiarki Barnawskiej! Zawsze posyłała jej uśmiech, jak przyjaciółce, jak siostrzyczce. Gdzież ona żyła, kiedy, co robiła? Nie ma jej nigdzie na ziemi, nie ma nigdzie! Umarła przed setką, a może przed setkami lat Ona umarła ten uśmiech umarł, te oczy, ten promień słońca zagasł! Ta bliska sercu, ta przyjaciółka, ta droga to złudzenie! Ach, gdybyż to z nią wszcząć rozmowę, posłyszeć pieszczotliwe słowa z tych czarodziejskich ust, które milczą dyskretnie tyle już lat, które unikają wyznania prawdy i uśmiechają się wiecznie ponad głowami tylu ludzkich pokoleń! Gdyby ją spotkać choć we śnie
Księżniczko szłybyśmy razem w Aleje ja i ty Toż by to wytrzeszczali trzeszcze, gapili się, szeptali o nas O mnie i o tobie O której by szeptali, że piękniejsza? Powiedz, powiedz prawdę, księżniczko!.
Spostrzegła się, o czym myśli Spuściła oczy na książkę francuską, która Bóg wie skąd i kiedy zabłąkała się między rupiecie domowe, na Choix des monuments primitifs de l'Eglise6 i na ów rozdział z pisma świętego Cypriana, który częstokroć musiała czytać z polecenia matki: De la conduite prescrite aux viérges7:
Gdy wspaniale uczesane i przystrojone zjawiacie się wśród ludzi, ściągacie na się oczy i westchnienia młodzieży, gdy zapalacie w sercach ogień miłości cóż z tego, że nie giniecie same, skoro gubicie bliźnich, dla których niebezpieczniejszymi jesteście niż żelazo i trucizna.
Ech, »żelazo i trucizna« to znowu przesada! pomyślała (ze wzruszeniem ramion i z lekka wywieszając język) prędzej, niż była w stanie zorientować się, jaki grzech popełniła.
Schyliła się tedy jeszcze bardziej i zatopiwszy się wszystka w medytacji marzyła po polsku, czytając wiersze francuskie kazania:
Jeżeli pozostaniesz czystą i dziewicą jesteś równą aniołom Boga. Usiłuj zachować całość dziewictwa twego i skończyć z wytrwałością, coś z męstwem zaczęła. Nie ubiegaj się za ubiorami ciała, lecz za cnotą duszy. Zatapiaj się w Bogu i w niebiosach, a wzniósłszy już oczy tak wysoko, nie zniżaj ich ku ziemi.
O Boże mój! wzdychała z radością, wzdychała weselnie nad tymi cudnymi wierszami. Zrozumiała ich pachnący, jakoby lotny i rozkwitły sens i unosiła się oczyma ku niebu. Toteż z najwyższą przykrością posłyszała jednokrotny dźwięk dzwonka.
Tupot nóg Leośki. Za chwilę wsunął się do pokoju ojciec. Był po wiosennemu wyświeżony, w letnim paletku, które liczyło już sobie dziewiątą czy dziesiątą wiosnę i zdołało przybrać odcień zielonkaworudy. Nie mniej wiosennym kolorem uderzały wąsy podkręcone, z rana uczernione na szwarc szatański, a obecnie nabierające od promieni słonecznych barwy świeżo skoszonego, aczkolwiek już nieco podeschłego sianka. Stary pan miał w dziurce od klapy paltota wetknięty pięciogroszowy bukiecik fiołkowy, na prawicy rękawiczkę z palcami wielokrotnie ześcibianymi czarną nicią. W lewej ręce niósł pieszczotliwie sławną swoją laseczkę, pamiątkowy dar imieninowy od grona przyjaciół, z rączką notorycznie posrebrzaną, w kształcie zgiętej nogi końskiej, z monogramem stosownym i datą. Pan Pobratyński nucił wbiegając do pokoju. Zmrużone jego oczy przeszukały wszystkie kąty pokoju, ucho uchwyciło dźwięki dolatujące z kuchni.
Gdy intelekt przyszedł do samowiedzy, że żoneczka nie jest w lokalu obecną, znużone ciało radośnie spoczęło w szerokim fotelu obok szafy, obwieszonym arcydziełami szydełkowej roboty. Pan Pobratyński dumał tam chwilę, nie zdejmując kapelusza, naprzeciwko okrągłego stołu, skazanego na dźwiganie serwety i wiecznie krzywej, ozdobnej lampy, którą ze swej strony ozdabiał, oczywiście, abażur ze strzyżonej bibułki. Gdy stopy pięknego starca, obute w kamaszki wylękłe z obwisłymi melodyjnie gumami, spoczęły na dywaniku ze strzyżonych kawałków, głowa jego pochyliła się w stronę Ewy. Blade, wypełzłe, odbarwione oczy, oczy-przylaszczki spoczęły na tej twarzy. Figlarny uśmiech wykwitł na wargach.
Jakże też tam z rozgrzeszeniem? Czy aby?
Ewa wstała ze swego miejsca i podeszła do ojca. Nie podnosząc oczu pocałowała go w wyświechtaną rękawiczkę. Stary pan potarł się o nią ramieniem, potem połą surduta. Przechylił głowę i usiłował zajrzeć w oczy. Oczy te były spuszczone Za chwilę jednak uśmiech taki sam jak u ojca, uśmiech radosny, ni to figlarny, ni to smutny, uśmiech ladaco i nie wiedzieć co, ukazał się na jej ustach. Spojrzała w wypłukane oczy. Zaśmiali się oboje wraz jednako. Przypadli do siebie na chwilę: głowa do głowy, usta do ust, oczy do oczu. Staremu spod powiek wylazły jakoweś quasi-łzy i wnet się skryły. Z piersi jęknęło jakoweś westchnienie i przepadło.
Dałabyś staremu ojcu troszeczkę tej świętości, skąpico jedna! szeptał cicho, patrząc z bezbrzeżną czułością na jej włosy jasne jasne, kołysząc ją na sobie, jakby była sześcioletnią smerdą, którą huśtał na nodze
A to niech tatko sam sobie pójdzie do spowiedzi powiedziała kokieteryjnie, wodząc wargami po jego czole, między oczami, po policzkach.
Ja tego Owszem, dziecko, ja pójdę. W tych dniach się nawet, ma foi8, wybierałem.
Ech!
Ale no! Jak honor kocham! Ja ci to mówię
Jak honor kocham, ale do cukierni
Cicho bądź, jędzo! To postępki ojca będziesz sądziła he? Takie to mocne postanowienie poprawy życia?
Gdzie ja tam sądzę!
Widzisz, Ewuś, ja już jestem stary, grzeszny człowiek. W starym człowieku, uważasz, to się tyle nazbiera grzechów, paskudztw, wiadomości Cóż tam zresztą ja! Grzeszny człowiek Ja bym tylko chciał, żeby na mnie nikt uwagi nie zwracał. Nic nie wymagam, toteż niech i ode mnie nic nie żądają. Ja na uboczu Dzisiaj już tego, co było dawniej gdzie! Inna rzecz z tobą ma foi inna. Powiem ci pod słowem honoru, że nie masz lepszej rzeczy jak czystość serca i to, wiesz, mocne postanowienie. Tak i tak no i basta. Jak się było w Liceum Świętej Anny miły Boże.
Oczy starego pana rozweseliły się, zaszły mgłą. Schylił się ku córce i nie patrząc na nią szeptał do ucha:
Bądź, dziecko, zawsze niewinna, czysta, wiesz, ma foi Tak jak dzisiaj Ty za mnie i za siebie, za mamę, za nas wszystkich bądź czysta. Pan Bóg Jak się ty za mnie pomodlisz, to na pewno, na pewno i posada i to wszystko, to wszystko
Ale żeby tatko przestał chodzić ma foi do tej knajpy, toby był tatko jeszcze bardziej kochańszy wzdychała przed nim.
Co co?
Żeby tatko przestał zadawać się z Horstem, ulegać mu, nie dał wyciągać się z domu po obiedzie. Prędzej by się i posada trafiła, bo Pan Bóg wszechmogący
E pleciesz koszały opały! mruknął z wyraźną niechęcią. Co ma wspólnego chodzenie do cukierni z posadą! Gdzie Rzym, gdzie Krym! A jeszcze Horst! Cóż mi Horst? Także! Ja, zrozum to, ja muszę bywać między ludźmi!
I co może być za przyjemność szeptała zapamiętale, nie słuchając tego, co mówił Brudno tam, obmierźle, zakopcone. Umyślnie przecież chodziłam.
A ty po co?
Żeby tatko przestał zadawać się z Horstem, ulegać mu, nie dał wyciągać się z domu po obiedzie. Prędzej by się i posada trafiła, bo Pan Bóg wszechmogący
E pleciesz koszały opały! mruknął z wyraźną niechęcią. Co ma wspólnego chodzenie do cukierni z posadą! Gdzie Rzym, gdzie Krym! A jeszcze Horst! Cóż mi Horst? Także! Ja, zrozum to, ja muszę bywać między ludźmi!
I co może być za przyjemność szeptała zapamiętale, nie słuchając tego, co mówił Brudno tam, obmierźle, zakopcone. Umyślnie przecież chodziłam.
A ty po co?
Te ciastczyska i te, żal się Boże, cukry po prostu śmierdzą. A przecie to dzień w dzień. Przecie to kosztuje! Jakże tu mama nie ma narzekać przed ludźmi?
Więc i ty żałujesz mi tej jednej małej-czarnej mówił z rozdzierającym wyrzutem, patrząc w przestrzeń.
Jednej małej-czarnej z pasztecikiem i jeszcze z czymś I jeszcze z drugim czymś, a czasami A ileż to godzin traci się na wysiadywanie! Przy tym te piękne rozmowy z Horstem.
Właśnie tego nie rozumiesz, tak samo jak matka! Właśnie tego! Może być, nie przeczę, wysiadywanie bezczynne i bezcelowe, a może też być wysiadywanie-czynność, akcja, działanie! Tak, moje dziecko!
Złośliwy uśmiech wydobywał się na jej wargi, toteż go powstrzymywała. Rzekła jeszcze:
Jednakże wszyscy ludzie z pozycją źle o tym mówią. Niedawno Rokicki przychodzi i prosto w nos mówi mamie: Cóż, pan dziedzic dobrodziej oczywiście w knajpeczce z Horścikiem. Już mama nawet mówiła, że wolałaby go nie stołować, żeby tylko tatki nie wyciągał. Bo jakże mama to wszystko może wytrzymać? Nie ma na to nerwów Szarpie się, żyły ze siebie wyciąga
O, już są i te żyły Naucz się tylko jeszcze tego ulubionego zwrotu mamy: wbij zęby w ścianę! to już przynajmniej będzie cały garnitur. Żyły i zęby! Gdzie się co takiego dzieje? Nic, tylko przesady, tragedie, opery, hiperbole!
A tatko znowu tak sobie powie: hiperbole, i koniec. A my ani bielizny, ani ubrania. Wszystko idzie na Barnawską. Żyjemy byle czym Przecie tak wiecznie być nie może. Musi tatko także pomyśleć! Właśnie i dziś ksiądz spowiednik
Tylko mi aby rzeczy ze spowiedzi nie rozkładaj! Wiesz chyba o tym, że tajemnica spowiedzi Masz, chwalić Boga, dwadzieścia lat jak oblał
Ja, tatusiu, nie ze spowiedzi, tylko że wszyscy Coraz nam gorzej, coraz gorzej Mama jakaś rozdrażniona, rozstrojona, niespokojna A tatko jak gdyby nigdy nic, jakby wszystko szło jak najlepiej na świecie Ludzie widzą roznoszą plotki po świecie. A zresztą jest to niewątpliwie prawo Boże
No, już ty mię9 aby nie ucz, co mam robić na świecie! Matka was ponauczała tych na mnie gadań. Sama gada, Aniela gada, teraz nareszcie i ty Ale ostatecznie, co wolno matce, tego tobie nie wolno rozumiesz?
Ściągnął dramatycznym ruchem rękawiczkę i wykonawszy szereg ruchów istotnie wytwornych przesiadł się pod okno, tyłem do córki.
Stało tam tak zwane biurko, grat poobłupywany, ze starą politurą, przywalony mnóstwem cacek najrozmaitszego pochodzenia. Kiedy Ewa wróciła ze smutkiem na brzeżek swego łóżka, stary pan (ze zmarszczoną groźnie brwią) wydobył z kieszeni kluczyk, otwarł i wysunął szufladę i zagłębił się w pożółkłe papiery. Jedne z nich rozwijał z gazet, inne pobieżnie przeglądał, inne wreszcie starannie czytał. Ewa miała oczy spuszczone na książkę, ale myśli jej wbrew woli, uporczywie zaglądały zza ramion ojca w owe papiery. Wiedziała przecie aż nadto dobrze, że pod pozorem przepatrywania starych próśb o posady, świadectw, zawsze chlubnych, listów polecających i bilecików odczepnych, ojciec wydobywa na światło dzienne i korzystając z nieobecności żony odczytuje dawne listy miłosne od rozmaitych dam swego serca. Kopie się w skarbach swych. Wzdycha.
Rokrocznie przecież około Wielkiejnocy to czyni.
Gdy słońce przygrzeje, gdy fiołki zapachną w zatęchłych ulicach Warszawy, oddaje się sekretnej pasji przeczytywania zżółkłych listów. Ewa z matką czytały je również, dobrawszy się do szufladki za pomocą pewnego kluczyka, a cała rodzina miała na określenie tej czynności wyrobioną nazwę.
Mówiono, że tatko przewietrza swe miłostki i przesypuje je naftaliną.
Oczy jej mimo woli znowu poszły ku ojcu. Patrzała na prześliczny profil tej twarzy, widziała niezrównane piękno rysunku subtelnego nosa, doskonałego istotnie kształtu brody, zarysu oka, ucha, owalu głowy. Serce jej poczęło bić z żalu.
To prześliczne białe czoło, tak doskonale lekkomyślne, to czoło pańskie poryły już, ośmieliły się poryć wzdłuż tyloletnie myśli o posadzie. Dookoła najcudniejszych męskich oczu, oczu, nad którymi, zdawało się, starość nie będzie miała siły wykonać swej władzy, utworzyła się trwożliwa sieć zmarszczek. Białe, wypieszczone ręce ze szlifowanymi paznokciami, ręce bezsilne i bezwładne, pośpiesznie mięły, przerzucały stare papiery. Ewa poczuła, że zagłębiając się w myśli o ojcu popadnie w grzech, że już się grzechowi oddaje, płacząc nad jego dolą. Bo gorzko bolała nad tym, że ojciec cierpi patrząc na zżółkłe listy, na minione miłostki, na zaszłe już słońce swego życia Westchnęła patrząc mimo wiedzy na natarczywą wszędzie-obecność grzechu, na jego niezwalczoną władzę.
Zrozumiała, że nie powinna teraz pozostawać w jednym pokoju z ojcem. Wstała tedy i na palcach wyszła. Było jej lekko, grzesznie, ale lekko na myśl, że wyświadczy mu usługę, gdy będzie mógł bez świadków i bezkarnie czytać swe dokumenty, wzdychać nad nimi bez kontroli i upuszczać w martwe papiery martwe łzy.
Zamykając drzwi bez szelestu, z uśmiechem anielskim, widziała, że nie odwrócił głowy. Westchnęła bez możności powzięcia myśli, że grzech już spełniony Miała zamiar pójść do kuchni i tam między szafą i zlewem, w kącie, odprawić dalszy ciąg medytacji, ale oto przypomniała sobie o wolnym chwilowo pokoju i, uradowana niewymownie tym odkryciem, weszła tam natychmiast.
Pokój ów od kilku tygodni stał już pustką. Jak trzy inne, był wynajmowany przez rozmaitych kawalerów i nosił na sobie ślady kawalerskiego żywota. Tapety na ścianach były tak poobdzierane, pełne dziur, z których sypało się suche wapno, usiane istnymi ranami od gwoździ, bretnali i haków, wbijanych w miejscach najmniej prawdopodobnych jakby w obrębie tych czterech ścian toczyły się jakieś zapasy na drągi, maczugi, dzidy i włócznie. Dookoła drzwiczek pieca kafle były spękane, przepalone i czarne. Rura blaszana, uchodząca z wierzchołka jego w ścianę, okryta była kurzem i popiołem, a całą okolicę swego istnienia powlekła sadzą. Sprzęty, jak łóżko, szafka, potworne obrazki, służące jakoby do ozdoby lokalu wszystko, na co padły oczy, było sponiewierane, poniekąd udręczone, jak rzecz cudza, a przecie należąca do tego, kto za jej chwilowe posiadanie płaci więc wyzyskana i wzięta niejako za gardło. Stolik, którego najszczerzej sosnową prostoduszność suto i wielekroć powlekła politura domowego rozprowadzania, znowu miał na wierzchu swym pobojowisko pełne dziur, bolesnych oparzelisk od węgli samowarowych, od szybko nastawianych maszynek, i istne rany wystygłe od żrących jodyn, terpentyn, spirytusów oraz kawalerskich soli i kwasów. Podłoga była nie dość że wydeptana, ale wprost powygryzana gwoździami obcasów. W rogu, gdzie zanudzała swym widokiem ohydna umywalka blaszana z drzwiczkami wiszącymi na jednym haku, było najbardziej sponiewierane miejsce pokoju.