Dzieje grzechu - Stefan Żeromski 5 стр.


Niepołomski uśmiechnął się z szyderstwem

Przez całe życie dążył to tego, żeby poznawać, badać, zgłębiać. Wszystko, co jest pod utwierdzeniem, przekłuwać, przebijać, sondować jako przedmiot iglicą badania, zestawiać i wnioskować. Nie miało być w nim i poza nim nic, czego by nie znał, nie ujął pincetem18, nie rozciął skalpelem, nie rozdzielił mikrotomem i nie określił za pomocą sylogizmu. A oto przyszło wspomnienie chwili niewiedzy, momentu ciemności, który jednak był jakimś światem tajemnic, a którego niepodobna było niczym ująć, rozłożyć na czynniki pierwsze.

Jedno, z odległych skutków wnosząc, można było o naturze tamtej chwili nadmienić, że tkwi w niej jakiś splot, węzeł sił duszy elementarnych i niewiadomych, z którego na całe życie starczyć może uczuć wszelkiego rodzaju, czyli woli.

Byłaż to radość czy rozpacz, cnota czy podłość? Nic nie wiadomo.

Zadumał się, zagłębił i ujrzał przed sobą oczy o barwie gencjany górskiej i owej wody w rodzinnej wsi, oczy zaklęte, oczy wszechświat ducha, oczy najmądrzejsze i nieśmiertelne

Usiadł na prętach żelaznego łóżka i wodząc wzrokiem po nowo najętej izbie posłyszał nagle zza ściany najrubaszniejszy śmiech męski i ochrypły, obmierzły chichot kobiecy. Drgnął cały i obudził się do rzeczywistości. Po chwili, chcąc rozpoznać, kto tak pięknie się bawi, wysunął głowę na korytarz. Głośny śmiech wychodził zza drzwi ozdobionych napisem: Adolf Horst, Filozof.

*

Około godziny piątej tego samego dnia pan Pobratyński drzemał wśród połamanych sprężyn starej kanapy, jak zwykle o tej porze. Pani Pobratyńska pruła jakieś zatłuszczone barchany.

Ewa zajęta była reparacją domowej bielizny.

Na drewnianym stołku, tyłem do okna, siedział lokator Adolf Horst. Był to przystojny mężczyzna, nieokreślonego wieku (od lat 30 do 50), z twarzą najzupełniej zadowoloną i bystrymi oczyma. Był dosyć zażywny, nie do tego jednak stopnia, żeby go można zaliczyć do grubasów.

Twarz miał starannie wygoloną z pozostawieniem podskubanego wąsika, włosy ostrzyżone przy samiutkiej skórze, co niweczyło niemal bez śladu zarysy zbyt już rozległych kątów łysiny. Ubrany był w całym znaczeniu tego wyrazu porządnie i wykwintnie, aczkolwiek suknie jego były dosyć wytarte i powypychane na łokciach. Tuż u nóg lokatora Horsta leżał śliczny taks, długi i lśniący, nie spuszczając oka ani na sekundę z oblicza swego pana. Pan Pobratyński ocknął się już i poziewał.

Dało się słyszeć lekkie stukanie we drzwi. Brudne barchany, zwinięte jednym zamachem w potężny kłąb, znikły pod kołdrą. Lokal z lekka zatrząsł się w posadach od podskoków matki rodu zdążającej do kuchni dla ukrycia negliżyków poobiednich.

Pan Pobratyński przybrał pozę wykwintnie niedbałą, jedno z arcydzieł swego ducha. Ewa otwarła drzwi.

 Państwo przebaczą mówił Niepołomski, wchodząc do pokoju pragnę złożyć rządcy domu moje legitymacje. Stróż mię objaśnił, że szanowny ojciec pani właśnie prowadzi meldunki w tym domu

 Tak jest. Proszę pana rzekła usuwając się ode drzwi.

Gość wszedł do cubiculum19 familii (niedostatecznie przewietrzanego).

Stary pan z dystynkcją i pewną odmianką wdzięczności przyjął wręczone mu dowody legitymacyjne. Wyszukał okulary, nałożył je na nos i dopiero ministerialnym gestem przedstawił gościowi lokatora Horsta. Zarazem wskazał mu fotel, głęboki jak wanna-nasiadówka. Nowy lokator zapuścił się w głębiny starego mebla nie bez uczucia męstwa. Kolana jego znalazły się na linii krawata, a głowa i plecy utworzyły coś w rodzaju znaku zapytania.

Pan Pobratyński z wolna wydłubywał z szuflady papierosy, karty meldunkowe, przygotowywał pióro i był na tropie flaszeczki z atramentem.

 Pan dobrodziej przybywa tedy do nas z ulicy Wilczej? rzekł pochylając głowę z uśmiechem poniekąd współczującym.

 Tak, z Wilczej.

 Tu ciszej, choć to i środek miasta dodał z ojcowską dobrotliwością.

 Kto lubi ciszę

 A szanowny pan może woli gwar, życie? Rozmaite są temperamenty.

 Co prawda, to mi wszystko jedno. Nie myślałem o tym nigdy, co wolę: gwar czy ciszę.

 To dobrze, o, to dobrze! To znak, że się pan łaskawy cieszy zdrowiem. W dzisiejszym wieku, wieku neurastenii mówił stary pan, badając jednocześnie spoza okularów, jakie też wywiera wrażenie jego styl niepowszedni.

Gość nic nie mówił.

W ciągu tego czasu Horst nie spuszczał zeń oczu, mierzył go od stóp do głów, jakby mu brał miarę na ubranie albo na trumnę.

 Nie wiem, czy służba urządziła panu dobrodziejowi wszystko jak należy? pytał jeszcze pan domu.

 Ja sam urządziłem sobie tam już wszystko, co mi jest potrzebne. Wymagam od służącej, żeby na czas czyściła obuwie, przynosiła bułki, samowar i, co najgłówniejsza, żeby nie wchodziła do pokoju, jeśli jej nie wołałem.

 I żeby, oczywiście, nie otwierała bez specjalnego zaproszenia rzeczy pozamykanych dodał życzliwie Horst.

 Złote zasady! wyrzekł pan Pobratyński.

 Nie wiem, czy to są jakie zasady mruknął Niepołomski do siebie.

 Pan dobrodziej, jak widzę, żonaty? zapytał, a raczej stwierdził, patrząc w papiery, rządca domu.

Chwila milczenia. Potem odpowiedź zimna i twarda jak potrącenie pięścią:

 Tak. Jestem żonaty.

Horst z cicha, z ledwie dosłyszalnym odcieniem wesołości zakaszlał. Ewa przyjęła do wiadomości słowa wyrzeczone przez Niepołomskiego w taki sposób, jakby ją istotnie ktoś pięścią uderzył w głowę.

Uczucie brutalne, obmierzłe, uczucie rozczarowania oblazło ją od stóp do głów.

 Czy i współmałżonka pańska zamieszka tutaj? dopytywał się rządca ze słodyczą.

 Nie.

Był to ten sam głos twardy i głuchy. Czoło zmarszczone, oczy jak z surowego żelaza

 Bo gdyby chodziło o szczupłość lokalu albo, przypuszczam, o drugie łóżko wywodził pan Pobratyński zdejmując wskutek emocji okulary.

 Nie, panie. Toćbym żądał, gdyby zachodziła potrzeba. Żona moja mieszka gdzie indziej. Przebywam tutaj, w Warszawie, właśnie w celu uzyskania z żoną moją rozwodu.

Ewa drgnęła wewnętrznie. Olśniło ją światło, owionął zapach. Była to chwila radości, chwila nowa po tylu innych radosnych bieżącego dnia. Rumieniec z policzków spłynął dokądś, jakby na miejsce cichego spoczynku i stał się rzewnym pytaniem:

Czemuż się cieszysz, duszyczko moja?.

 Rozwód mówił w zadumie stary administrator twardy to orzech do zgryzienia, jeżeli ma go się otrzymać w naszym katolickim kościele.

 Sapristi20! dorzucił Horst.

 Tak jest, to twardy orzech rzekł gość. Uśmiechnął się przy tym dziwnie, połową twarzy. Jego suche, śniade, pociągłe rysy jeszcze się bardziej zaostrzyły.

 Znam się trochę na tym prawił pan Pobratyński to to, szukając posady, człowiek ociera się o wszelkie sprawy tego padołu, a nadto miałem kuzyna, który był w sytuacji właśnie jak szanowny pan

 A to pan poszukuje posady? zapytał Niepołomski dość ostro, z pewnym namysłem, ale najoczywiściej dla przerwania epopei o kuzynie rozwodniku

 Tak jest, łaskawy panie. W obecnej chwili Pomimo nader licznych i najsolenniejszych przyrzeczeń, pomimo bardzo wpływowych protekcji Taka trudność, taki zastój, takie przepakowanie ludźmi!

 A to pan poszukuje posady? zapytał Niepołomski dość ostro, z pewnym namysłem, ale najoczywiściej dla przerwania epopei o kuzynie rozwodniku

 Tak jest, łaskawy panie. W obecnej chwili Pomimo nader licznych i najsolenniejszych przyrzeczeń, pomimo bardzo wpływowych protekcji Taka trudność, taki zastój, takie przepakowanie ludźmi!

 Hm A w jakiej dziedzinie pan poszukuje zajęcia?

Stary pan rozłożył ręce, podniósł brwi.

 Wszystko wezmę, panie łaskawy, od a do z, byleby kawałek chleba

Uśmiech zaszczuty, pokorny, spłoszony, gotów przelać się w mars subordynacji czy w grymas rozpaczy i pogardy Horst ziewał. Nawet ziewanie jego było jakieś wesołe i hulaszcze.

 Ja tak oto pytam Nie mam tu stosunków, bo mieszkam właściwie za granicą dla studiów.

 Pan dobrodziej jeszcze studiuje?

 Uczymy się do śmierci! uśmiechnął się Niepołomski. Zajmuję się kwestiami naukowymi.

 A gdzie mianowicie pan studiuje, jeśli wolno zapytać? rzekł grzecznie Horst.

 Najłatwiej człowiek uczy się w Paryżu. Tam też siedzę. W Genewie również, w Belgii

 Tak mruknął rządca.

 Wracając do posady proszę pana, jakież są pańskie właściwie warunki, no, wymagania, kwalifikacje

 Pracowałem po biurach, przy buchalterii, pracowałem i w technicznej branży: byłem w Szulcowskich warsztatach magazynierem, byłem nawet ekspedytorem po redakcjach. Ale to Mam chlubne świadectwa. I mimo to wszystko, łaskawy panie, na mój wiek podeszły wskazują. Młodzi nas biorą oto rdzeń rzeczy. Stary pan jesteś, powiada jeden z drugim, idź precz! Młody nam składa ofertę na niższą cenę. A młodzik, panie, nieżonaty, może i za dziesięć złotych bo byle na knajpę i jeszcze na coś starczyło, to świat. A ty utrzymuj rodzinę I nie ma rady!

 No, bo to i racja.

 Racja? Jeżeli się, łaskawy panie, przepracowało w branży lat okrągłych osiem nieskazitelnie! Racja! O, nie, panie, nigdy, panie!

 Widzi pan dobrodziej to sprawa życiowa, nie etyczna. Nie ma co!

 Mówiłem dorzucił Horst zamykając kwestię.

 Ale ja nie jestem wcale stary. Jestem pełen sił. Dziesięciu młodych ale co! Diabła czubatego przeskoczę. Ja, panie, za dziesięciu jeszcze obstaję, jak zechcę

 A, jak pan zechcesz zgodził się Horst.

 Stary! Ja, panie, folwark miałem, to, panie, od wczesnego świtania, koń między nogi, służba jak w zegarku!

 Krótko mówiąc, może by mi pan zechciał przedstawić swe świadectwa. Mam tu kolegę, przyjaciela, młodego Krafta.

 Henryka? zapytał Horst, patrząc szyderczo, spode łba i tak przeszywającymi oczami, jakby miał zamiar Niepołomskiego natychmiast wyzwać.

 Nie, Wiktora.

 O mruknął tamten bratanek Gruba ryba. Idealista, Wicek-socjalik. Znam tego kpa i wątpię

 Panie dobrodzieju łaskawy z nabożeństwem, cicho mówił Pobratyński.

 Ten Wiktor Kraft skończył studia w Antwerpii, objął teraz schedę i zabiera się do wielkiego, celowego przemysłu na dużą stopę. Może dużo zrobić, bo głowa dobra i człowiek uczciwy. Uczyliśmy się razem, nawet robiliśmy niektóre rzeczy na spółkę. Właśnie wczoraj wieczorem spotkałem się z nim po dwu latach. Ma on dla mnie pewne zobowiązania. Może by się udało wykołatać.

 Łaskawy panie!

 Kanalskie to jest plemię owe Krafty, ale co mi tam owszem rzekł Horst.

 Zrobimy tak: ja napiszę do Wiktora Krafta list specjalny, a panu dam na rękę drugi, polecający. Jest to bowiem zasada u tych panów, że tylko za dwoma listami

 Łaskawy panie! szeptał stary, dźwigając się ze swego miejsca ze złożonymi rękami. Nie było w nim nic z wykwintności wrodzonej ani z elegancji sztucznie nabytej. Stał obok krzesła jak żebrak pode drzwiami. Obwisłe ręce, zdawało się, lada chwila wyciągną się z błaganiem, a kolana o podłogę uderzą.

Dobroczyńca spojrzał od niechcenia w stronę Ewy. Oczy jej były spuszczone na ręce, które splotły się na kolanach, usta ściśnięte, twarz trupioblada.

W owej chwili, bez uprzedzającego stukania, weszła do pokoju osobliwa dama. Była tak olbrzymia, że ledwie się zmieściła we drzwiach. Na głowie niosła płaski, strupieszały kapelusz, rodzaj prowincjonalnego katafalka, otoczony ruinami ponurej woalki. Wchodząc do pokoju, zdjęła ów pseudokapelusz ruchem zgoła męskim. Ogromna jej twarz, długa, przerżnięta wzdłuż linią nosa, a w poprzek głębokimi zmarszczkami czoła, miała w sobie jakąś niezwykłą prostotę, doprowadzoną do najwyższej granicy. Można by ją było narysować kilkoma grubymi liniami. Twarz ta otoczona była włosami podciętymi w czuprynkę równo, a w taki sposób, jak to lubią czynić wiekowi a stateczni gospodarze w Lubelskiem. Włosy te, ściśle rozczesane na ciemieniu we dwie strony, gładko przylegały do skóry, zlepione (prawdopodobnie) pomadą. Luźny kaftan z taniego materiału obojętnej barwy i gładka spódnica okrywały wielkie ciało przybyłej.

 Ciocia! zapiał radośnie Horst, nie ruszając się zresztą z miejsca. Już wiem, po co oho! Już wiem A tu właśnie będzie posada aha!

 Proszę cię uprzejmie, mości Horst stękała wielka osoba, zasiadając bez ceremonii na kanapie proszę cię, zamknij no buzię.

 Pani pozwoli, że przedstawię mówił wykwintnie pan Pobratyński. Pan Niepołomski, nasz nowy lokator, pani Barnawska.

Dama dość niedbale skinęła Niepołomskiemu głową. Niezwłocznie zwróciła się do Horsta:

 Panie, te, panie! Masz zielone?

 A to co znowu! żachnął się zapytany. Słyszane rzeczy! Na wizycie?

 No, tylko bez tych tam wszelkich! Ty wiesz, mości Horst, że ja tego nie znoszę.

 Wstydź się, ciocia! Wiosna radosna nadchodzi, cała przyroda budzi się, że tak powiem, słoneczko, fiołki, a ciocia wieczne swoje z tymi procentami. To nieładnie!

 Ty wiesz, panie Horst, że ze mną żartów nie ma. Pókim dobra, tom dobra

 Ciocia jest zawsze dobra, ciocia jest zawsze skądinąd

 Ale jeśli mię tylko kto myśli zarwać, to z miejsca zadzieram ogona i rwę co pary w gnatach!

 Ładny landszaft!

 A osobliwie też z tobą, kotku angorski, ceremonii nie będę stroiła.

 No i jakież kuku myśli mi cioteczka zrobić? Możesz ciocia licytować moje efekta. Owszem! Oddaję ciepłą rączką wszystko z wyjątkiem taksa i portretu miss Daisy.

 To tam już moja rzecz, co z tobą zrobię w razie potrzeby. Ja tylko mam zwyczaj ostrzegać.

 Żebym nawet tak chciał, jak nie chcę, to na szatana! nie mam fenia21. Pan radca świadek!

 Jednak na Marcelin w małym, ale za to w doborowym towarzystwie toś miał w zeszły czwartek.

 Jużeś ciocia wyszpiclowała! Co to za organizacja! Może byśmy jednak o tym przez wzgląd na obecność panny Ewy

 Patrzajcież, jakiś ty moralny Przez wzgląd na obecność No, ja cię, Horst, ostrzegam po raz drugi.

 Nie słyszałem.

 Żebyś tylko nie żałował!

 Gdzie ja tam będę czego żałował! Złudzenie! Nie ma takiej rzeczy na tym padole, której bym żałował.

 Na nieszczęście ludzkie. Za te pieniądze, coś je przełajdaczył na świecie, można by zbudować szpital na sześćset łóżek dla rakowatych!

Назад Дальше