Chwilami lęk go ogarniał nerwowy, którego przyczyny sam zgoła nie znał. Drżał wtenczas febrycznie od stóp do głów z okropnym, szalonym pragnieniem w sercu, aby to wszystko, co zaszło, ta podróż i ta Ziemia okazały się jeno sennym majakiem Starał się zapanować nad sobą i myśleć przytomnie.
Wreszcie poczuł, że głód mu zaczyna dokuczać. Wrócił do wozu i wydobył stamtąd resztę wody w miechu z nieprzepuszczalnej błony i szczupłe zapasy pozostałej jeszcze żywności. Zwrócił się do Rody:
Jedz!
Mistrz wzruszył ramionami.
Właściwie nie wiadomo, po co mam jeść i życie o kilka godzin przedłużać.
Mimo to rzucił się łapczywie na zapasy, aż go Mataret musiał powstrzymywać uwagą, że żywność należy oszczędzać.
Po co? warknął Roda. Głodny jestem. Zjem, co mam do zjedzenia, i powieszę się na czubku tego wozu przeklętego!
Mataret, nie słuchając, ładował w worek resztę pożywienia i wynosił z wozu różne łatwe do zabrania drobne przedmioty, które mogły się przydać. Wreszcie, gdy związał wszystko razem, próbował zarzucić tobołek na plecy, ale spostrzegł, że się przeliczył ze swymi siłami, nie pamiętając o sześciokrotnie zwiększonej wadze na Ziemi. Rad nierad wyrzucił tedy wszystko, bez czego tylko można się było obejść, a resztę podzielił na dwa węzełki.
Bierz rzekł do Rody, wskazując jeden z nich i pójdź16.
Dokąd?
Gdziekolwiek. Pójdziemy przed siebie.
To nie ma zgoła celu. Mnie jest wszystko jedno, w którym punkcie tej płaszczyzny przestrzeni zginę.
Gdy Ziemia przelatywała pod nami, wirując, widziałem morze i kraje jakieś, zda mi się, zielone. Może dotrzemy do okolicy, gdzie się da żyć.
Roda, mrucząc niechętnie, zarzucił tobołek na ramię i ruszył za Mataretem. Szli na wschód słońca, grzęznąc w piasku, obezwładnieni upałem i zbyt gęstym dla ich księżycowych płuc powietrzem Ziemi, a nade wszystko wagą ciał własnych, które drobne i niepozorne wydawały im się, jak gdyby naraz w ołów były zamienione. Odpoczywali co kilkadziesiąt kroków, ocierając znojny pot z czoła.
Na przystankach Roda, korzystając z każdego zauważonego szczegółu, dowodził w dalszym ciągu, że Ziemia nie jest zamieszkana i w ogóle nie może być zamieszkana przez żadne istoty.
Pomyśl mówił ten ciężar tłoczący! Któreż stworzenie znieść go zdoła przez dłuższy czas!
Jeśliby tu jednak ludzie byli więksi i silniejsi od nas, jak na przykład Zwycięzca?
Nie pleć głupstw! Gdyby tu ludzie byli więksi, ważyliby jeszcze więcej i nie mogliby się już zgoła poruszać.
A jednak
Nie przerywaj, kiedy ja mówię! oburzył się Roda. Ja nie rozprawiam z tobą, ale ci powiadam jeno pewne rzeczy, o których wiem. Ty słuchaj i ucz się.
Mataret wzruszył ramionami i podjąwszy swój tobołek, puścił się znowu naprzód w milczeniu. Mistrz postępował za nim, nie przestając dowodzić zdyszanym głosem prawdziwości swego zdania.
Zdechniemy jak psy powtarzał. Tu nie ma, mówię, żadnej żywej istoty.
Więc my będziemy pierwszymi wtrącił Mataret cała Ziemia będzie do nas należała.
Dużo ci przyjdzie z tego! Piasek i woda, którąśmy z góry widzieli, jeżeli to jest woda w ogóle, a nie jakiś na szkliwo ścięty kamień
Mataret tymczasem przystanął i patrzył przed siebie z zajęciem.
Widzisz! rzekł po chwili, rękę wyciągając.
Co?
Nie wiem, co to jest Pójdźmy bliżej.
Po kilkudziesięciu krokach, mając już twardszy, skalisty grunt pod nogami, mogli rozróżnić wyraźnie linię jakąś, drogę ich przecinającą i biegnącą w obie strony gdzieś w nieskończoność. Gdy podeszli bliżej, zobaczyli sztabę żelazną, metalowymi kozłami nieco nad poziom wzniesioną, która, jak okiem zasięgnąć, przekrawała pustynny kraj od końca do końca.
Co to jest? szeptał Roda zdumiony.
Tu jednak muszą być jakieś żywe istoty odezwał się Mataret. Ta dziwna rzecz zda się być ręką ludzką zrobiona.
Nie ludzką! Nie ludzką! Ostatecznie może istotnie jakieś życie tutaj jest, ale ludzi nie ma na Ziemi! To pewne, przekonasz się Po cóż by zresztą człowiek rozumny taką rzecz robił; marnował tyle żelaza nie wiadomo na co?
Więc któż Ziemię zamieszkuje?
Bo ja wiem kto? Jakiś rodzaj istot
Szernowie bąknął przez zęby Mataret i obaj poczuli, jak dreszcz przeszedł ich członki na samo wspomnienie straszliwych księżycowych pierwobylców.
Oglądali zagadkową szynę z zajęciem, która tymczasem od pewnej już chwili poczęła z lekka dzwonić; naraz!
Odskoczyli obaj w tył z przestrachem. Potwór jakiś olbrzymi, lśniący, ze spłaszczoną głową, przeleciał z hukiem po szynie w pędzie tak straszliwym, że nim mieli czas oprzytomnieć, on już był daleko. Patrzyli z lękiem a zdumieniem, nie śmiejąc nawet myśleć, co by to było właściwie.
Po dłuższym czasie dopiero ozwał się pierwszy Mataret, spoglądając nieufnie w stronę, w której zniknęło zjawisko.
Jakiś zwierz ziemski
Ładna rzecz mruknął Roda jeśli tu takie potwory żyją. Przecież to miało ze sto kroków długości albo i więcej. A mknęło jak wicher. Czy nie zauważyłeś nóg?
Nie. Spostrzegłem tylko wzdłuż całego ciała aż do ogona szereg ócz, które wyglądały jak okna Mnie się jednak zdaje, że się to posuwało na kołach. Może to nie potwór, ale wóz jakiś dziwny?
Głupiś. Gdzieżby wóz mógł pędzić tak szybko przez nic zgoła nie ciągniony?
A nasz kto ciągnął przez przestworza? wtrącił Mataret. Może na Ziemi taki zwyczaj.
Roda zamyślił się na chwilę.
Nie, to niemożliwe. Po jednej tak gładkiej sztabie wóz nie mógłby biec, przewróciłby się niewątpliwie.
To prawda przyświadczył Mataret.
Przesunęli się chyłkiem między kozłami pod szyną, spoglądając na nią nieufnie, i szli znowu dalej z troską i niepokojem w sercach. Obcymi się czuli na tej Ziemi, która, wedle zwalczanej przez nich na Księżycu legendy, miała być pono kolebką ludzi pierwotną, a im się wydała straszną i pustą. Roda, nużąc się szybciej od towarzysza, przystawał co chwila i skarżył się na nieznośny upał, który, chociaż nie dochodził księżycowych żarów w południe, dotkliwszym im się wydał w gęstym ziemskim powietrzu. Naokół zaś, wśród żółtej piasku roztoczy nigdzie cienia nie było.
Jeno tam gdzieś daleko przed nimi majaczyły skały jakieś o dziwnych kształtach, w oślepiającym słońcu aż białe, a pośród nich coś jakby olbrzymie pióropusze strzępiaste na wysokich, z lekka wygiętych słupach.
Dążyli tedy ku owym skałom, resztę sił wytężając w nadziei, że chłodu trochę znajdą pod nimi, gdy naraz zwróciły ich uwagę cienie jakieś przemykające przed ich oczyma szybko po piasku. Roda odwrócił się pierwszy i dostrzegł na niebie, między sobą a słońcem, niby stado ptaków potwornych o szerokich białych skrzydłach i spłaszczonych ogonach. Mataret zauważył u niektórych, bliżej lecących, że zamiast nóg miały koła pod sobą, a posuwały się w powietrzu chyżo, nie poruszając rozpiętymi skrzydłami. Natomiast przed głową ich, niewyraźnie się od ciała odcinającą, szedł jakiś wir, który zaledwie z trudnością można było okiem złapać.
Zniknęły rychło w stronie, ku której i pierwszy potwór błyszczący był podążał.
Zniknęły rychło w stronie, ku której i pierwszy potwór błyszczący był podążał.
Na Ziemi wszystko jest straszne wyszeptał Roda zmartwiałymi usty17.
Mataret nie odpowiadał. Gdy patrzył za ptakami, uderzyło go położenie słońca na firmamencie. Stało już nisko i poczynało różowieć, za śreżogę18 jakąś złotawą zachodząc.
Już dawno temu, gdyśmy wyszli z wozu? spytał po chwili.
Bo ja wiem? Może cztery, może pięć albo sześć godzin
Słońce stało wówczas w zenicie?
Tak.
Mataret wyciągnął rękę ku zachodowi.
Patrz, już się skłania. To niepojęte po prostu. Czyżby tak szybko przebiegało po niebie?
W pierwszej chwili i mistrz nie umiał sobie zdać sprawy z tego dziwnego dlań zjawiska. Przeraził się znów strasznie i patrzył osłupiałymi oczyma na słońce, które snadź oszalało, przebiegłszy w sześć godzin połowę niebieskiego sklepienia, podczas gdy na Księżycu zużywa na to godzin kilkadziesiąt. Ale wnet uśmiech rozjaśnił jego szerokie usta.
Mataret! ozwał się czyż ty już naprawdę nic nie wiesz z tego, czegom ja was w Bractwie Prawdy nauczał?
Łysy uczeń spojrzał z pytaniem na mistrza.
Przecież ciągnął dalej Roda dni na Ziemi są krótkie i tylko dwadzieścia cztery nasze godziny wynoszą, a zatem
A prawda, prawda.
Mimo to uspokojenie patrzyli obaj z podziwem na słońce, mknące w oczach po niebie, jak im się zdawało.
Za godzinę gotowa być noc szepnął Mataret.
Przekleństwo! syknął mistrz, zapominając o tym, co sam przed chwilą mówił przekleństwo! Trzysta pięćdziesiąt godzin ciemności i mrozu. I cóż my zrobimy? Nie trzeba nam było wozu opuszczać
Teraz Mataret pierwszy połapał się w nowych warunkach.
Dwadzieścia cztery, a nawet tylko dwanaście godzin ciemności, przecież to Ziemia.
A prawda, prawda! rzekł Roda z kolei.
Jednak to dziwne dodał po chwili bardzo dziwne. W każdym razie mróz nam na pewno dobrze dokuczy, nim słońce wzejdzie. Chociaż nie wiem, jak będzie ze śniegiem? U nas, to jest na Księżycu, spada śnieg dopiero w dwadzieścia lub trzydzieści godzin po zachodzie słońca, a tu będzie już dzień nowy.
Może tutaj śnieg rychlej19 spada?
Rozmawiając, posuwali się wciąż naprzód. Upał dnia ustawał nieco, a i oni już trochę przywykli do zwiększonego ciężaru swych ciał, tak że szło im się cokolwiek raźniej.
Skały były już blisko. Pod nogami wyglądał tu i ówdzie z piasku calec granitowy, w którego szczelinach trafiała się czasem nikła jakaś i pożółkła trawka.
Stawali wtedy obaj nad nią i oglądali długo, starając się z tego źdźbła marnego wywnioskować, jak może bujniejsza roślinność na Ziemi wyglądać, o ile istnieje w ogóle.
Słońce właśnie zaszło i dwaj Księżyczanie, do skał dotarłszy, szukali legowiska na noc, gdy w gęstniejącym szybko mroku uderzyła ich oczy olbrzymia jakaś postać kamienna, na poły ludzka, zwierzęca na poły. Ciało tego potwora, ze wszystkich znanych im istot, najwięcej jeszcze przypominało psa, który jako jedyne czworonożne zwierzę chował się wśród ludzi na Księżycu, jeno20 okrąglejsze było i więcej muskularne, a na wzniesionej szyi człowieczą dźwigało głowę.
Tutaj są myślące istoty na Ziemi, jak my, ludzie albo szernowie zagadnął po pewnym czasie niemego podziwu Mataret kiedy umieją robić takie rzeczy z kamienia.
Jeśli jednak tak wyglądają! dorzucił Roda, wskazując ręką nieruchomego potwora
Straszno im było i smutno niewypowiedzianie. Wyszukali sobie kryjówkę w szczelinie skały, o ile możności jak najdalej od niesamowitego posągu, i robili przygotowania, aby się jakoś zabezpieczyć przed spodziewanym mrozem nocnym, kiedy wschodnia część nieba poczęła się z wolna złocić i pokrywać jasną łuną, gwiazdy rozbłysłe zaćmiewającą aż wreszcie wypłynęła z niej kula jakaś ogromna, czerwona, świetlista.
Było to dziwne i niepojęte, jak wszystko, co ich w tym najkrótszym w ich życiu dniu spotkało. Kula tymczasem, jak gdyby bania światłem napełniona, wznosiła się w górę, wydając się coraz mniejszą, ale i coraz jaśniejszą zarazem. Cień pierzchał łagodny, srebrny obrzask lśnił się na piaskach i skałach, nadając pozór życia straszliwemu potworowi z kamienia.
Co to za gwiazda może być?
Roda szukał długo w myśli, aż wreszcie potrząsnął głową przecząco.
Nie znam tej gwiazdy rzekł, patrząc na Księżyc, z którego właśnie przed kilku godzinami przybyli.
Ale Mataretowi przypomniał się nagle widok, jaki miał z okna wozu, pędząc w przestworzu a chociaż tamto, z bliska widziane, większe było i mniej jasne, to jednak pewne podobieństwo
Księżyc! zawołał.
Księżyc
Patrzyli obaj ze straszną, żrącą tęsknotą w biednych sercach na tę płynącą spokojnie po niebie, niepowrotnie straconą, ojczyznę swoją.
IV
Z pociągu błyskawicznego Sztokholm-Aszuan wysiadła młoda dziewczyna o jasnych włosach i dużych ciemnobłękitnych oczach, patrzących na świat jak gdyby z dziecięcym jeszcze zdumieniem Postępował za nią, niosąc w ręku drobne walizki, siwy, ale czerstwy jegomość o wyłupiastych nieco oczach w twarzy zarazem patriarchalnej, chytrej, tępej i poczciwej. Niewygodnie mu było w stroju, wedle najświeższej mody skrojonym, do którego snadź21 nie przywykł, i czuł się trochę zmęczonym uporczywie graną rolą młodzieńca, chociaż starał się nie okazywać tego po sobie.
Do dziewczyny, ledwo stanęła na dworcu, przybiegł żywo sam dyrektor największego hotelu Old-Great-Cataract-Palace i z pełnym godności pokłonem wskazał jej ręką oczekujący samochód elektryczny.
Apartamenty są od wczoraj przygotowane rzekł z lekkim wyrzutem w głosie.
Dziewczyna się uśmiechnęła.
Dziękuję, kochany dyrektorze, iż się sam trudziłeś, aby mnie powitać, ale ja doprawdy wczoraj przybyć nie mogłam. Wszak telegrafowałam.
Dyrektor skłonił się znowu.
Wczorajszy koncert odwołano.
Mówiąc to, wskazywał znów ręką pojazd czekający.
Ach nie! Rzeczy moje tylko zabierzcie Pan ma gdzieś kwity zwróciła się do towarzysza. Ja pójdę piechotą. Nieprawdaż, panie Benedykcie? Będzie przyjemnie. To tak niedaleko.
Rześki staruszek bąknął coś pod nosem, szukając kwitów po kieszeniach, a dyrektor cofnął się dyskretnie, usiłując nie okazać zgorszenia. Sławna Aza mogła mieć fantazje nawet tak nieprawdopodobne, aby chodzić piechotą.
Śpiewaczka, minąwszy kolejowe zabudowania, szła żwawo aleją niskimi palmami wysadzoną. Z lubością wciągała w pierś słodkie powietrze skłaniającego się dnia wiosennego. Dzisiaj rano, w futra ciepłe otulona, wsiadła do wagonu w Sztokholmie w ciągu kilkunastu godzin przeleciała tunelem popod22 Morze Bałtyckie i wszerz przez Europę i znowu tunelem pod wodami Śródziemnego Morza i przez wschodnią krawędź Sahary i oto, nim słońce zaszło, patrzy na nie z brzegu Nilowego, wyciągając z rozkoszą w cieple młode gibkie członki, długim siedzeniem nieco zdrętwiałe.
Szła, rada z ruchu, tak szybko, zapominając o swym towarzyszu, który zaledwie mógł jej nadążyć, że nie spostrzegła nawet, jak się znalazła przed ogromnym hotelem. Przygotowano jej pokoje na uprzywilejowanym najwyższym piętrze z szerokim widokiem na zalew Nilu, który niegdyś, przed wiekami, za młodu, rzucał się tutaj ze skał kaskadą, zgubioną obecnie w podniesionej tamami wodzie, użyźniającej pustynną ongi23 okolicę