Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac - Gallet Louis 7 стр.


Sawiniusz wydostał z kieszeni ozdobne pudełeczko i obróciwszy do światła, otworzył.

W pudełeczku znajdował się portret młodzieńca w wytwornym stroju myśliwskim.

 To ja! zawołał zdumiony Manuel.

 Nie, to twój ojciec w dwudziestym roku życia, w dzisiejszym wieku twoim. Zrozumiałeś zatem, dlaczegom cię poznał od pierwszego spojrzenia? Twoje oczy, twój uśmiech, chód, wszystko, aż do dźwięku twej mowy, wołało do mnie wielkim głosem: Stary Lembrat odrodził się w swym synu! Oto powód, dla którego kazałem śledzić cię i dla którego poddałem cię badaniu. Nawet przy największym zewnętrznym podobieństwie ostrożnym być trzeba. Przemówiłeś, wyspowiadałeś się, z ust twych wybiegło moje imię: teraz już wszelkie wątpliwości muszą ustąpić!

 Ach Sawiniuszu zawołał młodzieniec, dając ujście uczuciom przepełniającym mu serce ileż ja ci zawdzięczam! Teraz już wolno mi kochać, nieprawdaż?

 Samolubie! uśmiechnął się szlachcic o tym potem. Rzecz teraz najpilniejsza to zmusić Rolanda, aby uznał w tobie brata. Do tego nie wystarczy moje ani twoje świadectwo. Tu trzeba dowodów bardziej przekonywających.

 Dowodów? powtórzył Manuel, uczuwając nagle w sercu zimno śmiertelne.

 Ależ tak, bezwarunkowo. Nie mogę przecież pójść do hrabiego i powiedzieć mu po prostu: Oto pański brat.

Gorzki uśmiech wykrzywił usta Cyrana. Znał on aż nazbyt dobrze Rolanda de Lembrat. Wiedział z góry, jakie uczucia zbudzi w nim to oświadczenie.

 Nie dałby mi wiary ciągnął po chwili gdybym to mu jedynie powiedział. Nieobecni zawsze sprawę przegrywają, zwłaszcza gdy są braćmi i gdy przybywają po piętnastu latach, zbrojni w niezaprzeczone prawa i upominają się o należne sobie miejsce. Nawet to prawo pisane, którym ludzie się rządzą, oświadczyłoby się przeciw nam, mimo wszystkiego, co mógłbym powiedzieć mimo wszystkiego, co wiem dokończył prawie szeptem.

 Jeśli chodzi o dowody oświadczył nagle Manuel będziemy je mieli.

 Skąd?

 Ojciec Ben Joela był głową licznego pokolenia, dziś już rozproszonego i, jako taki, utrzymywał księgę, w której zapisywano wszelkie ważniejsze wypadki, jakie w ciągu długich lat zaszły w jego rodzie.

 A zatem?

 W księdze tej znajdować się musi ślad przybycia mojego i Szymona do bandy Ben Joela.

 W jakim celu miano by utrwalać w ten sposób fakt będący wynikiem czynu kryminalnego?

 Nie wiem. Może po to, aby kiedyś, przez wydobycie go na jaw, zapewnić bandzie korzyść materialną; a może dlatego po prostu, aby zapobiec w przyszłości omyłce rodowej i nie brać synów obcego plemienia za czystą krew egipską.

 Ech, ludziom tym obce są podobne skrupuły genealogiczne!

 Jesteś w błędzie. Stary Joel znał najdokładniej historię każdej z rodzin swego pokolenia. Zapisywał jak najstaranniej wszystkie narodziny i małżeństwa i mógł był w potrzebie wyliczyć poczet przodków dłuższy od najdłuższego, jakim poszczycić się potrafi stara szlachta francuska.

 Pomińmy to. Tyś zresztą nie należał do pokolenia.

 Niejednokrotnie ciągnął Manuel gdyśmy włóczyli się po Francji, widywałem przyprowadzane do obozowiska dzieci, które skradziono lub też kupiono. Za każdym razem przybysza takiego okazywano Joelowi, który pytał go o imię, zapisywał do księgi i mówił:

 Należysz odtąd do naszych.

Nadawał mu następnie inne przez siebie wybrane imię, które zapisywał obok tamtego, i dziecię odchodziło, łącząc się z dziatwą cygańską, od której zresztą łatwo je było odróżnić. W ten sposób Szymon został Samym, a ja Manuelem. To, co widziałem, że czyniono z drugimi, uczyniono też bez wątpienia i ze mną.

 Prawdopodobnie. Gdzie jest ta księga?

 U Ben Joela.

 W takim razie o wszystkim łatwo się dowiemy.

Cyrano otworzył drzwi dość szybko, aby spostrzec Ben Joela, gwałtownie od nich odskakującego. Cygan podsłuchiwał a jeśli nie mógł pochwycić całej rozmowy, to w każdym razie główna jej treść stała mu się wiadoma.

Szlachcic ujął go za ucho i rzekł groźnie:

 Podsłuchiwałeś, szpiegu?

 Jasny panie!

 Chodź tu!

Pociągnął go do pokoju Zilli.

 Odpowiadaj natychmiast: coś usłyszał?

 Nic, jasny panie, zapewniam.

 Kłamiesz. Wiedz zresztą, że w tej chwili jest dla mnie najzupełniej obojętne, czy ci wiadomo, o czym mówiliśmy. Nie potrzebuję czynić z tego tajemnicy przed tobą. Jeśli więc twe długie uszy dobrze ci tym razem usłużyły, wyznaj, a oszczędzisz mi niepotrzebnych wyjaśnień.

Ben Joel spokorniał.

 Wybacz, jasny panie zamruczał niewyraźnie nudziło mi się samemu w izbie i prawie nieumyślnie

 Podchwyciłeś, co do ciebie nie należało?

 Aby uprościć sprawę, jak jasny pan twierdzi, przyznaję, że tak było w samej rzeczy.

 Wiesz zatem o odmianie losu Manuela?

 I cieszę się z niej serdecznie. Zawsze to jest miło, jasny panie, być świadkiem szczęścia swych przyjaciół.

 Zwłaszcza gdy znajdują się oni naraz w możności świadczenia dobrodziejstw, nieprawda?

 Możesz być pewnym wtrącił Manuel że o tobie nie zapomnę. Przez lat piętnaście byłem twym gościem; ludzie, którzy byli sprawcami mego nieszczęścia, już nie żyją; wicehrabia Ludwik de Lembrat nie wyprze się tych, których nędzę podzielał Manuel.

 Przejdźmy do rzeczy pilniejszych przerwał Cyrano. Do ciebie zwracam się, Ben Joelu.

 Słucham, jasny panie.

 Co ci wiadomo o Manuelu? Czy księga, o której wspominał mi on przed chwilą, zawiera ważne szczegóły o jego pochodzeniu?

 Zapisano w niej imię oraz różne inne okoliczności towarzyszące jego znalezieniu.

 Chcesz powiedzieć: ukradzeniu.

 Nie mówi się głośno o takich rzeczach.

 Niech i tak będzie! Data porwania?

 25 października 1633 roku.

 Miejsce.

 Wioska Garrigue, w pobliżu Fougerolles.

 Czy w księdze znajdują się jeszcze inne szczegóły?

 Tak, odnoszące się do śmierci Samy'ego, dziecka, które przybyło równocześnie do nas z Manuelem.

 Gdzie jest ta książka?

 Tam!

Ben Joel wyciągnął rękę, pokazując w rogu komnaty skrzynię dębową z ciężkim, żelaznym okuciem.

 Daj mi ją rozkazał Cyrano.

W tej chwili Cygan, zrzucając od razu maskę pokory i uniżoności, wyprostował się zuchwale, jak człowiek pewny swej siły i głosem spokojnym, ale stanowczym, odrzekł:

 Po co, jasny panie?

 Po to, naturalnie, aby przy jej pomocy stwierdzić pochodzenie i tożsamość Manuela.

Ben Joel i Cyrano skrzyżowali spojrzenia, przy czym szlachcic musiał w oczach Cygana wyczytać coś niepożądanego, gdyż ściągnął brwi i poruszył się niecierpliwie.

 Dla stwierdzenia tożsamości Manuela podjął Ben Joel tym samym, powolnym a silnym, głosem wystarczy tymczasem moje świadectwo.

 Cóż to, śmiesz być nieposłusznym? wyrzekł groźnie Cyrano, kręcąc koniec wąsa w drżących z niecierpliwości palcach i dziwiąc się własnej tak długiej pobłażliwości.

Ale zimna krew Ben Joela wzmagała się w miarę rosnącego gniewu Cyrana. Człowiek ten w jednej chwili obmyślił plan postępowania, który miał zaspokoić równocześnie jego zemstę i chciwość.

Chłosta otrzymana na drodze do Fougerolles paliła dotąd jeszcze jego plecy, uśmiechał się więc w głębi duszy do swych myśli, które oddawały mu w zależność człowieka tak bardzo znienawidzonego.

 Jeżeli zajdzie potrzeba okazania księgi sądowi dorzucił, nie zmieniając tonu sam mu ją przedstawię. Nie chcę słowo to wymówił ze szczególnym naciskiem nie chcę powierzać jej w cudze ręce.

 A! wrzasnął Cyrano, podchodząc do niego tak bardzo zatem szacujesz tę relikwię, mości Joelu?

 Tak, bardzo ją szacuję.

 Doprawdy?

 Najpierw jako relikwię.

 Następnie?

 Jako zakład.

 Pojmuję cię, łotrze! Nie chcesz dostarczyć potrzebnego dowodu inaczej jak za gotówkę.

 Ten dowód, jasny panie, podnosi cenę mojej osoby. Straciłbym ją, gdybym się go pozbył.

 Mniejsza o to! Gdy będzie trzeba, sąd potrafi otworzyć ci ręce.

Na tę pogróżkę Manuel, który nie mieszał się dotąd do sporu, przystąpił do Cygana i rzekł:

 Cóż to, Ben Joelu, nie masz do mnie zaufania? Zdaje mi się, żem ci nie dał do tego powodu?

 Nie mam zaufania do losu odrzekł ostrożnie awanturnik.

Cyrano ujął Manuela pod ramię i skierował się do wyjścia.

 Chodź ze mną rzekł. Zaprowadzę cię do swego mieszkania, będziemy tam mogli swobodniej rozmawiać, a dzisiejszego jeszcze wieczora, jutro najpóźniej, poznasz brata i odzyskasz należne ci imię i stanowisko. Do rychłego zobaczenia się, Ben Joelu.

 Do usług pańskich, panie szlachcicu. Bez urazy, Manuelu.

W chwili, gdy młody wicehrabia de Lembrat i Cyrano opuszczali Dom Cyklopa, po ustach Ben Joela przemknął uśmiech milczący, który jednak zaraz zniknął, ustępując miejsca kurczowemu wąskich warg skrzywieniu.

Temu drapieżnemu ostrowidzowi, pełnemu nienawiści i krwiożerczych instynktów, ale zarazem niesłychanie ostrożnemu, mignęło w oddaleniu niewyraźne widmo przyszłości

Lekkie kroki Zilli w korytarzu wyrwały go z posępnych marzeń.

 Bywaj, dziewczyno! wykrzyknął. Wielka nowina!

 Co takiego? spytała Zilla, zrzucając z ramion czarny płaszczyk.

 To, kochaneczko, że nie wiedząc o tym, hodowaliśmy u siebie przez lat piętnaście wielkiego pana.

Wróżka pobladła, a jej oczy, wielkie i jak noc głębokie, zabłysły.

 Wielkiego pana? powtórzyła, domyślając się prawdy, a jednak pragnąc, ażeby okazała się złudzeniem.

 Tak, tak, bardzo wielkiego. Rozejrzyj się, kogo tu brakuje?

 Manuela.

 Tak. Manuela, a raczej tu opryszek zgiął się wpół, składając niski pokłon komuś nieobecnemu jaśnie wielmożnego wicehrabiego Ludwika de Lembrat, pana na Fougerolles.

 Gdzie dowód?! krzyknęła groźnie Zilla.

 Złożyłem go, komu należało.

 Ty!

Wykrzyknikowi temu towarzyszyło spojrzenie piorunujące.

Ben Joel nic sobie nie robił z wykrzyknika i ze spojrzenia.

 Chcesz wiedzieć, panienko, jak się rzecz odbyła? Posłuchaj.

W kilku słowach opowiedział Zilli, co zaszło pomiędzy nim a tamtymi dwoma.

Dziewczyna wysłuchała opowiadania w głębokim, prawie martwym milczeniu. Nie wyrzekła też ani słowa przez resztę dnia, którą spędziła, siedząc nieruchomo na jednym miejscu, z głową ściśniętą rękami, pogrążona w ponurej zadumie.

Ben Joel, powróciwszy wieczorem do domu znalazł ją w tej samej pozycji, w jakiej zostawił, wychodząc.

 Śpisz, Zillo? zapytał.

Nie podnosząc na chwilę bladego czoła, odrzekła:

 Nie.

 Nic nie jadłaś od rana. Chodź na wieczerzę.

 Dziękuję.

 Nie głodnaś?

 Nie.

 Jak chcesz.

Ben Joel zabrał się do jedzenia. Po pewnym czasie zapytał:

 Słuchaj no, Zilla, co tobie?

 Nic.

 Nieprawda! Coś ci dolega. Czy to nieobecność Manuela pozbawiła cię apetytu? Więc ty go naprawdę kochasz, skryta dziewczyno?

 Co ci do tego?

 Nie wiadomo. Wiesz, że ja tylko twoje szczęście mam na celu.

Wstała i sztywna, wyprostowana, postąpiła ku bratu.

 Czemuś pozwolił mu odejść? spytała głucho, obrzucając go błyskawicami czarnych oczu.

 Alboż nie jest wolny?

 Dlaczegóż podsunął mu tę myśl ambitną?

 Dziecinną jesteś! Ja mu nic nie mówiłem.

 Czy to prawda, że jest szlachcicem?

 Trudno o tym wątpić zaśmiał się szyderczo. Moje dowody stwierdzają to w zupełności.

 Niech będą przeklęte!

 I dlaczegóż to, siostruniu?

 Dlatego wykrzyknęła Zilla, pokonana nareszcie przez ból serdeczny że kocham Manuela i że on teraz dla mnie stracony!

 A, przyznajesz się zatem?

 Tak podjęła z nowym wybuchem przeklinam szczęście, które go wynosi wysoko, bo mnie strąca ono w przepaść. Zanim upłynie tydzień Manuel może już nawet imion naszych zapomni.

 O, bądź spokojna, nie zapomni.

Zilla nie pojęła właściwego znaczenia tych słów.

 A gdyby ktoś rzekła tajemniczo, pochylając się do brata, zdziwiona i jakby ośmielona tonem jego ostatniej odpowiedzi gdyby ktoś usunął dowód przywracający Manuelowi nazwisko de Lembrat, jakbyś wówczas postąpił, Ben Joelu?

Opryszek mrugnął oczyma znacząco.

 Nie głupiaś, panienko uśmiechnął się. Jednak pozwól, że ci dam jedną dobrą radę.

 Jaką?

 Trzymaj język za zębami i czekaj.

IX

Wieczorem tegoż samego dnia liczne i świetne towarzystwo napełniało salony margrabiego de Faventines.

Gilberta, odsuwająca się jak najdalej od światła, słuchała z miną roztargnioną czułych słówek Rolanda; margrabina w gronie kilku starych arystokratów i dwóch czy trzech dam, które były pięknymi i młodymi za czasów nieboszczyka Ludwika Trzynastego, gawędziły swobodnie; pan domu wreszcie, siedząc przy stole pomiędzy dwoma gośćmi o twarzach nadzwyczaj poważnych, wysłuchiwał cierpliwie uwag jakiejś sztywnej, czarno ubranej osobistości, zajmującej miejsce na wprost niego.

Osobistością tą, godną oddzielnej wzmianki, był imćpan Jan de Lamothe, starosta paryski. Jegomość ten z wyschłą, żółtą twarzą, o rysach wydłużonych, z małymi oczkami, które żarzyły się jak para węgli pod pozbawionymi rzęs powiekami, o wąskich, chytrze uśmiechniętych ustach, o czole pobrużdżonym przez zmarszczki, ujawniające bardziej zaciętość niż wysiłek umysłowy, nic nie miał w całej postaci takiego, co by na jego korzyść przemawiało.

Nie był to zresztą człowiek zły. Zajmując się pilnie naukami ścisłymi, bywał szorstki, a częstokroć i niesprawiedliwy we wszystkim, co się do studiów uczonych odnosiło, nie przenosił jednak tej zgryźliwości i gwałtowności do spraw dotyczących urzędu.

Imćpan Jan de Lamothe miał ton mowy kaznodziejski, gesta23 szerokie i uroczyste, i jeśli nie zawsze bronił spraw słusznych jak o tym zaraz się przekonamy bronił ich przynajmniej z dobrą wolą i przeświadczeniem o trafności swych sądów.

Na stole, przy którym siedział starosta z trzema towarzyszami, rozpostarty był wielki arkusz papieru. Na tym papierze Jan de Lamothe nakreślił figury astronomiczne i z palcem wspartym na swym dziele, z okiem rozpłomienionym, ciągnął swój wykład, zdając się nie dostrzegać znużenia słuchaczów.

Tym razem wybrał on za cel krytycznych pocisków Cyrana de Bergerac, twórcę teorii, które według niego groziły wywróceniem całego porządku świata. Przedmiot ten, jak się zdaje, silnie zagrzewał jego wyobraźnię, gdyż w zapale rozprawiania nie spostrzegł się nawet, jak głos jego, przekroczywszy rejestr tonów średnich, dostał się między tony najwyższe i najpiskliwsze.

Назад Дальше