Ku temu niebu zwrócił się instynktownie młynarski wzrok Jörgena, aby stwierdzić, czy są jakieś oznaki, które by na podstawie doświadczenia, wzbogaconego teraz całą meteorologiczną mądrością kalendarza, umożliwiły wysnucie pewnych wniosków co do dnia jutrzejszego. Ale brakowało tych właśnie oznak, które by uradowały jego serce, zapowiadając ciszę i bezczynność. Przeciwnie, to niebo przyrzekało nie tylko pełną czapkę wiatru, ale pełny kaptur młyński. I oko młynarskie, oko nienależące do właściciela, odwróciło się z niechęcią.
Pomiędzy błyszczącym Sundem i jaśniejącym niebem rozciągało się wybrzeże Zelandii niby olbrzymie, daleko wysunięte wzgórze. Lasy i niwy zlewały się w jedno za gorącą purpurową zasłoną, która zacierała wszystkie szczegóły. Tylko jakiś kościół, wzniesiony na wzgórzu, sterczał białą plamą w tej masie. Wyglądał tak, jak gdyby jedna z licznych mew krążących nad Sundem zawisła w powietrzu i znieruchomiała w jednym punkcie. Z tej strony Sundu rozciągał się Falster. Tu widać było dokładnie szczegóły, ponieważ galeryjka młyna była najwyższym punktem w całym widzialnym okręgu, wyjąwszy szczyty drzew. Nie tych drzew, które tu przeważnie rosły nie szczyty tych szerokolistnych topól, które w postaci kulistogłowych karłów ogradzały pola, aż wreszcie ostatnie ich szeregi przepełniały coraz to węższy zagon soczystozielonego żyta i oliwkowych zasiewów wiosennych i sprawiały wrażenie głów kapusty w olbrzymim ogrodzie warzywnym. Ponad takie drzewa człowiek wynosił się tutaj wysoko. Ale były także prawdziwe lasy: wszędzie wynurzały się spośród topolowych zarośli, najbliższe błyszczały świeżą, miękką zielenią młodego bukowego listowia, dalsze miały coraz bledszą barwę, wpadającą w fioletowe odcienie.
Jörgen z zadowoleniem obserwował ten dobrze znany krajobraz, nieświadomie radując się jego rozległością po wyjściu z ciemnej klatki młyna, gdzie tak długo był uwięziony. Ale raz po raz spoglądał na podwórze, gdzie kryła się przynęta. Zaraz po wyjściu na galeryjkę Jörgen zauważył, że jednokonny powozik doktora stoi przed drzwiami domu; rozważał więc, czy wobec tego jest wskazane zatrzymać młyn. Doszedł do wniosku, że nie, i zaczął szukać jakichś śladów Lizy. Niebawem przekonał się, że nie znajdzie jej ani przy studni, ani w ogrodzie warzywnym, ani w kurniku. W domu, oczywiście, mógłby ją dostrzec tylko wtedy, gdyby stanęła przy oknach, ale były pewne niezawodne znaki: gdyby poszła do pokojów, zostawiłaby swoje drewniane trepy przy progu. Wprawdzie było sucho, ale musiała chodzić w trepach, bo trzewiki posłała do szewca; tego rodzaju drobiazgi Jörgen zawsze bacznie obserwował, mogły bowiem mieć swoje znaczenie.
Dalej zaś: w kuchni towarzyszył zawsze Lizie jej ulubieniec, biały kot Pilatus kot zaś spacerował teraz wśród grządek ogródka, którego piękne białe sztachety zamykały z jednej strony wjazd na podwórze młyna. Pudel Karo, którym Pilatus najgłębiej pogardzał, położył się spokojnie na progu obory, czego z pewnością nie uczyniłby, gdyby Liza była wewnątrz, albowiem nie lubił zbliżać się ku niej, smutnie wspominając licznie otrzymywane kopnięcia.
Ale Liza mogła się jeszcze znajdować w piekarni, przybudowanej do kamiennej podstawy młyna. Aby przedsięwziąć przeszpiegi w tej części twierdzy, Jörgen musiał wcisnąć się poza śmigi, które obracały się przed nim z głuchym świstem, klaszcząc wesoło swymi luźnymi płaszczyznami. Drzwi piekarni były zamknięte, a ponieważ Liza miała z opieszałości przyzwyczajenie przymykania ich tylko, więc i tam nie należało jej poszukiwać.
Kiedy Jörgen powrócił wzrokiem z tej wyprawy, dostrzegł doktora wdziewającego płaszcz w sieni, a potem wychodzącego do powozika w towarzystwie młynarza. Wysoki ponad miarę młynarz pochylił się ku niskiemu, krępemu doktorowi i rozmawiał z nim żywo, doktor natomiast potrząsał ustawicznie głową i wyciągał ramiona, jak gdyby chcąc poprawić na sobie nieco przyciasny płaszcz.
Przed bystrym wzrokiem młynarskiego parobka nie ukryło się wielkie podniecenie majstra. Jego ręka drżała i aby to utaić, szarpał krótko ostrzyżoną ciemną brodę lub klepał po karku żółtego konika. Z wielkim trudem zdołał przypiąć fartuch powozika, a kiedy tego dokonał, przystanął jeszcze, trzymając silnie prawą ręką oparcie, jak gdyby chcąc zatrzymać powozik i zadać jeszcze parę pytań.
Ale bardziej niż na młynarzu Jörgen skupił uwagę na jasnej dziewczęcej główce, która ukazała się obok w otwartym oknie: więc była w spiżarni, nie poszła jeszcze do izby czeladnej. Nic zatem nie stracił.
Dzięki temu mniej go rozgniewało niż w innych okolicznościach, że młynarz rozstawszy się ostatecznie z doktorem, łaził tu i tam po podwórzu. Na rogu białych sztachet zatrzymał się i spojrzał na drogę wiodącą z zewnątrz na podwórze między młynem i ogrodem.
Jörgen zamierzał właśnie wejść do wnętrza i jeszcze raz potrząsnąć zboże, gdy młynarz odwrócił się i zawołał:
Jörgenie! Czy tam z góry nie widać wózka jadącego od strony Stinderup?
Parobek wzdrygnął się nie przypuszczał, że młynarz go zauważy.
W oddali, gdzie tylko topole znaczyły drogę, posuwała się naprzód chmura z białym jądrem i wielkim ogonem jak u komety, który w górze ponad drzewami rozbłyskał złocistą mgłą.
Tak, ktoś jedzie meldował Jörgen ale szybciej niż zazwyczaj chodzą nasze gniadosze2.
Szybkim krokiem wrócił więc młynarz do domu.
Wtedy Jörgen uśmiechnął się zadowolony i spuścił łańcuch prasy śmigi wnet przestały się poruszać. Kiedy jednak przechodził przez piętro żarnowe, żelazny pierścień na osi kręcił się jeszcze z wściekłym hałasem, jak gdyby protestował przeciwko temu przedwczesnemu zatrzymaniu młyna.
Na dolnym piętrze było już ciemno: brakowało tu drzwi wiodących na zewnątrz, a dwa małe okienka zniknęły poza barykadą worków. Całą tę przestrzeń wypełniały worki ustawione szeregiem, spiętrzone na sobie lub rozrzucone po podłodze; na jednym z worków leżał uczeń młynarski Lars, który zasnął przed półgodziną. Śniło mu się, że ulubieniec Lizy, biały kot Pilatus, który w ogóle nigdy nie zachodzi do młyna, wkradł się tym razem do wnętrza i zasiadł na środku komory, jak gdyby obejmując ją w posiadanie. Powoli kot urastał do wielkości pantery, jaką Lars widział kiedyś na jarmarku, a jednocześnie mruczał z odpowiednią siłą, tak że wreszcie zagłuszył całkowicie hałas młyna. Wpatrywał się w Larsa płomiennymi oczyma i oblizywał się. Lars był bardzo przerażony, ale doznawał uczucia, że pogładzenie ręką tego błyszczącego futra musi być niezwykłą rozkoszą. Nagle Pilatus przestał mruczeć i ziewnął tak straszliwie, że aż szczęki mu głośno trzasnęły.
Lars ocknął się przestraszony i zauważył w tej chwili, że młyn stoi i że ktoś schodzi na dół po trzeszczących schodach. Zerwał się szybko i zdołał jeszcze naładować worek na taczkę, zanim zjawił się Jörgen. Parobek spojrzał na chłopca surowo i karcąco postępował tak zawsze, aby zaznaczyć dzielącą ich pozycję społeczną. Na szczęście ciemność skryła w sobie zakłopotane oblicze Larsa.
Jörgen podszedł ku oknu wychodzącemu na zachód. Poprzez brudne szybki padało jeszcze nieco wieczornego światła na księgę rachunkową leżącą na małym kantorku. Powoli odwracał kartki księgi bynajmniej nie celem kontroli, ale z przyzwyczajenia, albowiem sądził, że takie postępowanie nadaje mu poniekąd cechę pryncypała. Prócz tego, tym razem szukał pozoru, by stanąć tu na posterunku. Pragnął się dowiedzieć, kogo Chrystian wiezie z takim pośpiechem, zależało mu także na tym, aby dosłyszeć, kiedy w przejściu rozlegnie się odgłos drewnianych trepów. Nie mogło to ujść jego uwagi, ponieważ zapadnia, służąca do windowania worków, znajdowała się tuż obok. Tylko ten głupi smarkacz niepotrzebnie hałasował taczkami, przesuwając bez końca worki.
Toteż oświadczył Larsowi, że byłoby nader pożądane, aby zajął się pracą na wyższym piętrze. Na skromne zapytanie Larsa, czy nie można by tego odłożyć do jutra, odpowiedział ciętym zapytaniem: A może do przyszłego roku, hę? a kiedy chłopiec zauważył, że może najlepiej byłoby zrobić przede wszystkim tutaj porządek, poprosił go stanowczo, by słuchał tego, co mu każą, i nie wtrącał zawsze swoich trzech groszy. Posłuszny tej doskonałej radzie Lars zdjął z belki małą blaszaną lampkę bez szkła, zapalił ją i powędrował na górę.
W tej samej chwili przyjechał wózek.
Aha! Więc to proboszcza przywieziono!
W parę minut później usłyszał upragniony stuk drewnianych trepów, a gdy zerknął poprzez szeroką szparę zapadni, dojrzał przesuwający się niebieski skrawek sukienki.
Szybko zbiegł po ciemnych schodach, pchnął silnie drzwi z przeciwnej strony przejazdu i stanął na progu izby czeladnej.
III
Liza była tam istotnie.
Obejmowała ramionami potężną pierzynę i tylko wygięte plecy i kark rysowały się wyraźnie na tle słabego światła dziennego, wpadającego przez okno z wschodniej strony. W środku izby krzyżowało się ono z wieczornym blaskiem napływającym przez wrota; po obu stronach przestrzeń ginęła w głębokim mroku, a chociaż izba nie była duża, pobielone ściany wydawały się tylko siwą mgłą okalającą ciemne zarysy łóżek, szaf, wielkiej skrzyni i rozwieszonych ubrań.
Ach, jesteś tutaj zawołał Jörgen, stojąc jeszcze w drzwiach i usiłując udać zdziwienie.
Liza odwróciła głowę raczej dlatego, że pierzyna chciała jej opaść na nos, niż dlatego, aby spojrzeć na Jörgena.
Tak, jestem tu oświadczyła i nie zwracając dłużej na niego uwagi, cisnęła pierzynę na materac i poczęła ją obrabiać mocnymi uderzeniami dłoni.
Jörgen usiadł na stołku, który przesunęła na środek izby.
Czy wiesz, kto przyjechał? zapytał, kiedy pierzyna przybrała normalny kształt, a hałas ucichł.
Nie, karmiłam świnie, gdy Chrystian przyszedł, a potem nie widziałam go wcale. Zapewne je wieczerzę.
Jörgen wyraził życzenie, aby mu smakowała.
Liza poszła po poduszkę, którą cisnęła przedtem na drugie łóżko; idąc, zatrzymała się przy okienku i spojrzała w stronę domu mieszkalnego.
Widziałam w stajni gniadosze, dymiło się z koni jak z kotła musiał, widać, jechać galopem.
Być może.
Liza położyła poduszkę na właściwym miejscu, rozciągnęła prześcieradło i obetkała je mocno dookoła; robiła to wszystko z pewną starannością, a jednocześnie czekała w milczeniu, co Jörgen powie dalej. Ale on milczał uporczywie niby ktoś, kto ma w ręku wysoki atut i nie chce go wygrać, zanim nadejdzie dobra sposobność.
Czy wiesz, kogo przywiózł? zapytała wreszcie.
Tak przyjechał proboszcz.
Jezusie! szepnęła przerażona i odwróciła się ku niemu.
Ozwało się ciche miauczenie, coś białego poruszyło się na podłodze w głębokim mroku. Był to Pilatus, kocur, którego Jörgen dotychczas nie zauważył. Otarł się o spódnicę i mrucząc pieszczotliwie, wyciągnął szyję, tak że jego szeroka głowa, podobna w zmierzchu do łba ogromnej żmii, dotknęła niemal kolana Lizy. Wydawało się, że żółte źrenice powiększyły się i silniej świecą. Parobek doznał niesamowitego uczucia, widząc skradające się zwierzę, które niby atrybut jakiejś bogini ściśle wiązało się z Lizą. Wydawało się, jak gdyby kot przeczuwał tajemniczym instynktem, że jego pani zamierza wejść na wyższe szczeble społeczne i jak gdyby chciał z tego powodu z podwojonym zapałem wkraść się w jej łaski w łaski tej, która stała teraz, dysząc szybko wskutek wewnętrznego podniecenia.
Tak, w takim razie zapewne nie potrwa to już długo rzekł Jörgen.
Nie zapewne nie potrwa już długo powtórzyła, niemile dotknięta tym, że wyraził jej własną myśl.
A cóż powiedział doktor?
Liza pochyliła się, jak gdyby poddając się pieszczocie kota i pogłaskała zwierzę.
Tego nie wiem.
Jak to? Stałaś tam przecie i podsłuchiwałaś.
Ja? Czyś ty stracił rozum?
O tak, w spiżarni.
Miałam tam robotę.
Właśnie przy oknie?
Tak, właśnie przy samym oknie. A ty musisz zawsze gdzieś stać i wypatrywać.
Jörgen roześmiał się drwiąco.
Podsłuchiwałam? mówiła dalej rozgniewanym tonem. Nie wiem tylko, dlaczego miałabym podsłuchiwać. Czy to może mnie obchodzić, czy pani będzie żyła, czy nie?
Ciągle jeszcze stała pochylona nad kotem, który rozkosznie przewrócił się na grzbiet i wpił się pazurami w jej rękaw, podczas gdy jej palce błądziły po gęstym futrze brzucha. Jasny węzeł włosów dotknął kolana Jörgena. On przechylił się teraz nieco i szepnął jej do ucha:
Wszystko zależy od tego, jak to będziemy rozumieć, Lizo.
Dziewczyna wyprostowała się nagle i zaśmiała krótkim śmiechem.
Czyż ja ją tak bardzo kocham?
Nastało milczenie. Słychać było tylko prychanie kota.
A zatem cóż doktor powiedział? pytał Jörgen z uporem.
Ach! Powiedział, że nie ma wiele nadziei ale nie trzeba rozpaczać, bo wszystko jest w ręku Boga powiedział to, co się zwykłe mówi w takich wypadkach.
Tak, tak przypuszczałem.
A teraz także proboszcz przyjechał.
Liza nie zastanowiła się, że jeszcze przed odwiedzinami doktora posłano po proboszcza, że zatem nie świadczy to o niczym. Dla niej przybycie proboszcza stało się kropką nad i. Teraz młynarka musi w to uwierzyć.
Zdaje się, że młynarz przejął się strasznie słowami doktora mówił dalej Jörgen. Widziałem, jak mu ręce drżały.
Och, zaledwie zdołał powstrzymać łzy a potem ustawicznie błagał: Musi ją pan uratować, doktorze! Nieprawdaż? Ona nie umrze?, zupełnie jak dziecko
Tak, to jednak szczególne.
No, przecież to jego żona.
Zapewne, ale mnie się zdaje że jeżeli ktoś ciągle ugania się za inną i jest jakby opętany można by przypuszczać, że chyba życzy sobie, aby się jej pozbyć.
Życzy sobie, aby się jej pozbyć? Co ty wygadujesz?
Moralne oburzenie, jakie miało się przejawić w tych słowach, nie sprawiło bynajmniej wielkiego wrażenia na Jörgenie. Podniósł się, oparł kolano na stołku, a łokcie na poręczy i spojrzał dziewczynie ostro w oczy.
Słuchaj no, Lizo, jeżeli ona umrze, to ja dobrze wiem, kto zostanie żoną młynarza.
Ach, wiecznie pleciesz niedorzeczności!
Być może ale co wiem, to wiem i inni także wiedzą, a ty sama najlepiej.
No, nie można nigdy przewidzieć, jak się wszystko ułoży wtrąciła Liza. Czy tak niechętnie widziałbyś mnie na stanowisku gospodyni?
Nie wiem to inna sprawa. Ale jeżeliby ona żyła albo jeżeliby inna przyszła na jej miejsce, to mogłaby się z tobą pokłócić i wydalić cię.
A czy to sprawiłoby ci przykrość, Jörgenie?
Wypowiedziała to pytanie najczulszym głosem, a mimo zmroku Jörgen zauważył, że spogląda na niego bardzo życzliwie. Już sama myśl, że wydalono by ją z tego domu, zaparła mu niemal oddech w piersi; pod wpływem jej spojrzenia uczuł, że krew uderza mu do głowy.
Tak, to byłoby najgorsze z wszystkiego, co mogłoby mnie spotkać wyjąkał.
No, w takim razie możesz być pewny, że gdyby tamta w domu wyzdrowiała, nie potrwa długo, a będę biegać z książeczką służbową.