O krasnoludkach i sierotce Marysi - Maria Konopnicka



O krasnoludkach i sierotce Marysi

        Czy to bajka, czy nie bajka,
        Myślcie sobie, jak tam chcecie.
        A ja przecież wam powiadam:
        Krasnoludki są na świecie!

Naród wielce osobliwy.
Drobny niby ziarnka w bani:
Jeśli które z was nie wierzy,
Niech zapyta starej niani.

        W górach, w jamach, pod kamykiem,
        Na zapiecku1 czy w komorze2,
        Siedzą sobie Krasnoludki
        W byle jakiej mysiej norze.

Pod kominem czy pod progiem
Wszędzie ich napotkać można:
Czasem który za kucharkę
Poobraca pieczeń z rożna

        Czasem skwarków porwie z rynki3,
        Albo liźnie cukru nieco,
        I pozbiera okruszynki,
        Co ze stołu w obiad4 lecą.

Czasem w stajni z bicza trzaśnie,
Koniom spląta5 długie grzywy,
Czasem dzieciom prawi baśnie
Istne cuda! Istne dziwy!

        Gdzie chce wejdzie, co chce zrobi,
        Jak cień chyżo6, jak cień cicho,
        Nie odżegnać się7 od niego,
        Takie sprytne małe licho8!

*

Zresztą myślcie, jako chcecie,
Czy kto chwali, czy kto gani9,
Krasnoludki są na świecie!
Spytajcie się tylko niani.

Jak nadworny kronikarz króla Błystka rozpoznawał wiosnę

I

Zima była tak ciężka i długa, że miłościwy Błystek, król Krasnoludków, przymarzł do swojego tronu. Siwa jego głowa uczyniła się srebrną od szronu, u brody wisiały lodowe sople, brwi najeżone okiścią10 stały się groźne i srogie; w koronie, zamiast pereł, iskrzyły krople zamarzniętej rosy, a para oddechu osiadała śniegiem na kryształowych ścianach jego skalnej groty. Wierni poddani króla, żwawe krasnoludki, otulali się jak mogli w swoje czerwone opończe11 i w wielkie kaptury. Wielu z nich sporządziło sobie szuby12 i spencery13 z mchów brunatnych i zielonych, uzbieranych w boru14 jeszcze na jesieni, z szyszek, z huby drzewnej, z wiewiórczych puchów, a nawet z piórek, które pogubiły ptaszki, lecące za morze.

Ale król Błystek nie mógł się odziewać15 tak ubogo i tak pospolicie. On zimą i latem musiał nosić purpurową szatę, która od wieków służąc królom Krasnoludków, dobrze już była wytarta i wiatr przez nią świstał. Nigdy też, za nowych swoich czasów nawet, bardzo ciepłą szata owa nie była, ile że16 z przędzy17 tych czerwonych pajączków, co to wiosną po grzędach się snują, utkana, miała zaledwie grubość makowego listka.

Drżało więc królisko srodze18, raz wraz chuchając w ręce, które mu tak zgrabiały, że już i berła utrzymać w nich nie mógł.

W kryształowym pałacu, wiadomo, ognia palić nie można. Jakże?! Jeszcze by wszystko potrzaskało: posadzki i mury.

Grzał się tedy19 król Błystek przy blasku złota i srebra, przy płomieniach brylantów, wielkich jak skowrończe jaja, przy tęczach, które promyk dziennego światła zapalał w kryształowych ścianach tronowej sali, przy iskrach lecących z długich mieczów, którymi wywijały dzielne Krasnoludki, tak z wrodzonego męstwa, jak i dla rozgrzewki. Ciepła wszakże z tego wszystkiego było bardzo mało, tak mało, że biedny stary król szczękał zębami, jakie mu jeszcze pozostały, z największą niecierpliwością oczekując wiosny.

 Żagiewko mówił do jednego z dworzan sługo wierny! Wyjrzyj no na świat, czy nie idzie wiosna?

A Żagiewka kornie20 odpowiedział:

 Królu, panie! Nie czas na mnie, póki się pokrzywy pod chłopskim płotem nie zaczną zielenić. A do tego jeszcze daleko!

Pokiwał król głową, a po chwili znów skinie i rzecze:

 Sikorek! A może ty wyjrzysz?

Ale Sikorkowi nie chciało się na mróz wystawiać nosa. Rzeknie tedy:

 Królu, panie! Nie pora na mnie, aż pliszka ćwierkać zacznie. A do tego jeszcze daleko!

Pomilczał król nieco, ale iż mu zimno dokuczało srodze, skinie znów i rzecze:

 Biedronek, sługo mój! A ty byś nie wyjrzał?

Wszakże i Biedronkowi niepilno było na mróz i zawieje. I on się kłaniał i wymawiał:

 Królu, panie! Nie pora na mnie, aż się pod zeschłym listkiem śpiąca muszka zbudzi. A do tego jeszcze daleko!

Król spuścił brodę na piersi i westchnął, a z westchnienia tego naszła taka mgła śnieżysta, że przez chwilę w grocie nic widać nie było.

Tak przeszedł tydzień, przeszły dwa tygodnie, aż pewnego ranka jasno się jakoś zrobiło, a z lodowych soplów21 na królewskiej brodzie jęła22 kapać woda.

We włosach też śnieg tajać zaczął, a okiść szronowa opadła z brwi królewskich i zmarzłe kropelki u wąsów wiszące spłynęły niby łzy.

Zaraz też i szron ze ścian opadać zaczął, lód pękał na nich z wielkim hukiem, jak kiedy Wisła puszcza, a w komnacie zrobiła się taka wilgoć, że wszyscy dworzanie wraz z królem kichali jakby z moździerzy.

A trzeba wiedzieć, że Krasnoludki mają nosy nie lada.

Sam to naród nieduży: jak Krasnoludek but chłopski obaczy23, staje, otwiera gębę i dziwuje się, bo myśli, że ratusz. A jak w kojec24 wlezie, pyta: co za miasto takie i którędy tu do rogatek25?. A wpadnie w kufel kwarciany26, to wrzeszczy: Rety! Bo się w studni topię!.

Taki to drobiazg!

Ale nosy mają na urząd, że i organiście lepszego do tabaki27 nie trzeba. Kichają tedy wszyscy, aż się ziemia trzęsie, życząc sobie i królowi zdrowia.

Wtem chłop po drwa do boru jedzie. Słysząc owo kichanie, mówi:

 Oho, grzmi! Skręciła zima karku! bo myślał, że to grzmot wiosenny. Zaraz konia przed karczmą zawrócił, żeby grosza na drzewo nie utracać28 i przesiedział tam do wieczora, rachując i rozmyślając, co kiedy robić ma, żeby mu czasu na wszystko starczyło.

Tymczasem odwilż trwała szczęśliwie. Już około południa wszystkim Krasnoludkom poodmarzały wąsy.

Zaczęli tedy radzić, kogo by na ziemię wysłać, żeby się przekonał, czy jest już wiosna.

Aż król Błystek stuknął o ziemię berłem szczerozłotym i rzekł:

 Nasz uczony kronikarz Koszałek-Opałek pójdzie obaczyć, czy już wiosna przyszła.

 Mądre królewskie słowo! zakrzyknęły Krasnoludki i wszystkie oczy obróciły się na uczonego Koszałka-Opałka.

Ten, jak zwykle, siedział nad ogromną księgą, w której opisywał wszystko, co się od najdawniejszych czasów zdarzyło w państwie Krasnoludków, skąd się wzięli i jakich mieli królów, jakie prowadzili wojny i jak im się w nich wiodło.

Co widział, co słyszał, to spisywał wiernie; a czego nie widział i nie słyszał, to zmyślił tak pięknie, iż przy czytaniu tej księgi serca wszystkim rosły.

On to pierwszy dowiódł, iż Krasnoludki, ledwie na piędź29 duże, są właściwie olbrzymami, które się tylko tak kurczą, żeby im mniej sukna wychodziło na spencery i płaszcze, bo teraz wszystko drogie.

Krasnoludki tak dumni byli z kronikarza swego, że gdzie kto jakie zielsko znalazł, zaraz mu wieniec plótł i na głowę wkładał, tak, iż mu te wieńce resztę rzadkich włosów wytarły i łysy był jak kolano.

II

Koszałek-Opałek zaraz się na wyprawę zbierać zaczął. Przyrządził sobie garniec najczarniejszego atramentu, potem wyszykował wielkie gęsie pióro, które, iż ciężkie było, musiał je jak karabin na ramieniu dźwigać; ogromne swoje księgi na plecach sobie przytroczył, podpasał opończę rzemieniem, włożył kaptur na głowę, chodaki na nogi, zapalił długą fajkę i stanął do drogi gotowy.

Wierni towarzysze zaraz się z uczonym Koszałkiem tkliwie żegnać zaczęli, niepewni, czyli go na ziemi zła jaka przygoda nie spotka i czy go jeszcze kiedy zobaczą.

Sam król Błystek miłościwy chciał go uściskać, iż bardzo sobie Koszałka-Opałka za uczoność jego cenił, ale się ruszyć nie mógł, gdyż zupełnie do tronu przymarzły mu szaty.

Skłonił tylko ze swego majestatu złote berło nad uczonym mężem, a gdy ten rękę królewską całował, stoczyło się po królewskim licu kilka jasnych pereł, które z brzękiem na kryształową posadzkę upadły. Były to zamarznięte łzy dobrego króla. Podjął je natychmiast skarbnik państwa, Groszyk, i w szkatułę drogocenną włożywszy, do skarbca zaniósł.

Cały dzień gramolił się uczony Koszałek, zanim z groty na ziemię wyszedł. Droga była stroma, korzeniami odwiecznych dębów splątana, odłamki skały, żwiry i kamyki usuwały się spod nóg, lecąc z głuchym łoskotem gdzieś na dno przepaści; zamarzłe wodospady świeciły jak szyby lodu, po których uczony wędrowiec ślizgał się w swych chodakach, i tylko z największym trudem posuwać się mógł w górę.

Na domiar biedy, wybrał się bez jakiegokolwiek posiłku na drogę, gdyż dźwigając wielkie księgi, wielki kałamarz30 i wielkie pióro, nic innego unieść już nie mógł.

Byłby Koszałek-Opałek zupełnie z sił opadł, gdyby nie to, że natrafił na dobrze zagospodarowany dom pewnego przezornego chomika.

Ten chomik miał pełną spiżarnię różnego ziarna i orzechów bukowych, z czego coś niecoś zgłodniałemu wędrowcowi udzielił, a nawet na sianie, którym dom cały był wysłany, odpocząć pozwolił, pod warunkiem, że o siedzibie jego nic a nic w wiosce nie powie.

 Bo mówił są tam psotne chłopaki, które jakby tylko o mnie się zwiedziały31, oho! już bym przed nimi spokojności32 nie miał!

Koszałek-Opałek z wdzięcznością opuścił gościnnego chomika, posilony na duchu i na ciele.

Szedł teraz wesół i raźny, poglądając33 spod ciemnego kaptura po chłopskich pólkach, po łąkach, po gajach. A już ruń34 dobywała się i parła gwałtownie nad ziemię; już trawki młode puszczały się na wilgotnych dołkach, już nad wezbraną strugą35 czerwieniały pręty wikliny36, a w cichym, mglistym powietrzu słychać było kruczenie żurawi, wysoko gdzieś, wysoko lecących.

Każdy inny Krasnoludek poznałby po tych znakach, że wiosna już blisko, ale Koszałek-Opałek tak był od młodości pogrążony w księgach, że poza nimi nic nie widział w świecie i na niczym nie rozumiał się zgoła37.

Wszakże i on miał w sercu taką dziwną radość, taką rześkość, że nagle zaczął wywijać swoim wielkim piórem i śpiewać znaną starą piosenkę:

Precz, precz smutek wszelki,
Zapal fajki, staw butelki.

Zaledwie jednak był w połowie zwrotki, kiedy posłyszał ćwierkanie gromady wróbli na chruścianym, grodzącym pólko, płocie38; urwał tedy piosenkę swą natychmiast, aby się z tą gawiedzią39 nie bratać, i namarszczywszy czoło, szedł z wielką powagą, iżby ona hołota40 wiedziała, że mężem uczonym będąc, z wróblami kompanii nie trzyma41.

A że już i wioskę widać było, skręcił tedy na przydrożek42, gdzie go zeszłoroczne badyle różnego chwastu prawie zupełnie zakryły, i niepostrzeżony do pierwszej chałupy doszedł.

Wieś była duża, szeroko rozbudowana wśród poczerniałych teraz i bezlistnych sadów, a ostatnie jej domostwa opierały się o ciemną ścianę gęstego sosnowego boru.

Chaty były zamożne, świeżo wybielone43, z kominów ulatywał dym siny, w podwórkach skrzypiały studzienne żurawie44, parobcy45 poili konie i porykujące bydło, a kupki dzieci bawiły się hałaśliwie na wysadzonej topolami drodze to w gonionego, to znów w chowanego.

Ale nad całym tym gwarem górował huk młota i dźwiękanie46 żelaza w pobliskiej kuźni, przed którą stała gromadka lamentujących niewiast. Obaczywszy je47, Koszałek-Opałek posunął się ostrożnie wzdłuż płota i stanąwszy za krzaczkiem tarniny48 słuchał.

 A niecnota49! A zbój! mówiła jedna. Jak on się do kowalowego kurnika zakraść nie bał, to już przed nim nigdzie kokoszy50 nie skryje!

A druga:

 Co to kokoszy! To było złoto, nie kokosza! Dzień na dzień jaja niosła i to jak moja pięść! Na całą wieś takiej drugiej nie ma!

Tak znów insza51:

 A mojego koguta kto zdusił? Nie jegoż to sprawka? To jakem zobaczyła te roztrzęsione piórka, Bóg łaskaw, żem z żalu nie padła! Jak nic byłabym za niego wzięła z pięć złotków, albo jeszcze i piętnaście groszy.

Tak znów ta pierwsza:

 A co za podstępca! Co za kot taki! A co to za moc w tych pazurach! Żeby zaś taką jamę pod kurnikiem wygrzebać! A to i chłop łopatą lepiej by nie zrobił. A że też nijakiego sposobu nie ma na takiego zbója!

Ale wtem wybiegła z chałupy przy kuźni kowalka i nie dbając na zimno, bez kaftana52, stanęła przed progiem, fartuch do oczu podniosła i z głośnym płaczem zawodzić poczęła.

 A mojeż wy czubatki53 kochane! A mojeż wy kogutki pozłociste! A cóż ja teraz bez was pocznę, sierota!

Dziwił się temu lamentowi Koszałek-Opałek, słuchając to jednym, to znów drugim uchem, bo nie mógł jakoś zrazu54 pomiarkować, o co by to onym55 niewiastom chodziło. Aż nagle stuknął się palcem w czoło, pod płotem między chwasty siadł, kałamarz odkorkował, pióro w nim umaczał, strzepnął i otwarłszy wielką swoją księgę, takie w niej zapisał słowa:

Drugiego dnia podróży mojej zaszedłem do nieszczęsnej krainy, którą Tatarowie56 napadłszy, wybili, wydusili lub uprowadzili w jasyr57 wszystkie koguty i kokosze. Za czym58 kowal miecze na wyprawę kuł, a przed kuźnią rozlegał się płacz i narzekanie.

Дальше