Wanda leży w naszej ziemi, co nie chciała Niemca
Pokiwał na to Koszałek-Opałek głową i rzekł z uśmiechem:
A nie chciała! Wiem! Znam! Toć ta cała pieśń w naszych księgach stoi. Toć my od najdawniejszych czasów uczym jej małą wiejską dziatwę! Jakże! Ja sam już ze sto dzieci jej nauczyłem. A was któż zuczył112?
A my nie wiemy.
No, to pewno ja! Drugi raz to się zdaje, że tak w powietrzu cości gada albo śpiewa.
Prawda! przywtórzyli chłopcy z powagą.
No to widzicie, Krasnoludki tak gadają i śpiewają! Tylko że maluśkie, to ich nie widać, jak się tam pokryją we zboża, albo w trawy na łąkach, albo między te listeczki w gaju, albo pod te kamyczki polne. Ano dobrze! Jak też pani Niemca nie chciała, tak się zrobiła wojna. Zaraz zaczęły na ten kraj lecieć kruki, wrony, zaraz zaczęły wilki wyć, zaraz się niebo czarnymi chmurami oblokło.
My też zaczęli z głodu przymierać, bo i chleb, i sery, wszystko szło dla tych wojaków, co się z Niemcami bili. Wymizerował się113 kraj cały, wymizerowały się i Bożęta z nim razem. Aż jak się też naszej pani serce ścisło114, że wojna o nią cały naród trapi115, tak zaraz w rzekę skoczyła, we Wisłę, i zaraz się utopiła. Tak dopieroż Niemce poszły precz, a u nas pokój nastał.
Ale że się czasy tak przez tę wojnę popsuły, że to na nic! Już brat bratu na zdradzie stał, już mocny tego słabszego krzywdził, już chciwiec sierocy zagon116 przyorywał do swojego pola. A jako tam, gdzie krzywda i łzy sierot, szczęścia być nie może, nastały złe pany w tym kraju, co się nazywały Popiele.
Laboga! zapiszczała Kasia Popiele?
Czegoż wrzeszczysz? ofuknął ją Stach Szafarczyk. Cóż to za dziwota? Przecie to te Popiele, co jednego myszy zjadły!
Przecie przywtórzył z wielką powagą Józik Srokacz.
Ale Koszałek-Opałek, puściwszy dymek z fajki, tak dalej prawił:
Różnie to tam powiadają o tych myszach, tak i tak. Dawne to czasy i dziś nikt nie dojdzie już, jak było. Ale że w naszych księgach stoi, że to nie myszy były, tylko właśnie Bożęta, które się w mysie kożuszki przybrawszy, iż zima była tęga, a widząc, jako ten Popiel ze wszystkim źle panował, hurmem117 się z mysich nor na niego rzuciły i tak go poturbowały, że to na śmierć.
Tak stoi w naszych księgach. Czy to prawda, czy nie prawda, trudno wiedzieć. Ale że mój prapradziad sam mi powiadał, że nim z wielkiej starości oślepł, to widział raz okrutne jezioro, a na nim srogą wieżę, gdzie się to stać miało, która to wieża do dziś się Mysią Wieżą zowie! A znów jezioro nazywa się Gopło.
Ano dobrze!
Tu, iż mu fajeczka zagasła, począł Koszałek w popiele iskierki szukać, a znalazłszy, pociągnął parę razy z cybucha118, za czym puścił kłąb dymu i tak mówił dalej:
W tych starych księgach to jest tak:
Tu parę kart brak, tu znów parę tak pożółkłych i wyblakłych, że ani przeczytać, tu znów wielka czarna rysa w poprzek, albo wzdłuż; to i nie wszystko wiedzieć można, co tam przed wieki119 wpisywał ktoś do nich.
Ale czy dobre były czasy, czy złe, to zaraz poznać można. Jak dobre, to z tych kart, żeby i najstarszych, taka światłość bije, właśnie jakoby słońce wzeszło; a jak złe, to się taki mrok po nich rzuca, jakby w noc ciemną, kiedy to ani gwiazd, ani miesiąca120 nie ujrzy nad ziemią
Takie to są te stare księgi Krasnoludków!
V
Chcecie wiedzieć co dalej było? pytał Koszałek po chwili, fajeczkę znów zapaliwszy.
Chcemy, chcemy! wołały dziewczęta.
No to słuchajcie. Po tych czarnych kartach o Popielu, zaraz idą te jasne o Piaście. Ho, ho!.. O Piaście, to mógłbym wam gadać i godzinę całą.
Zaiskrzyły się na to oczy Józikowi.
A to gadajcie! Moiściewy121!
Gadajcieże! Powiadajcie het precz, co tylko wiecie! wołały na wyścigi dzieci.
Zesunął Koszałek-Opałek kaptur z głowy, po łysinie się podrapał i tak mówił:
Sam ze siebie, to tam niewiele wiem, bom na te czasy jeszcze nie był żyjący. Ale jeden stary Skrzat, co te karty w księdze pisał, znał jeszcze starszego dęba, który całą tę historię dobrze pamiętał i choć już głos słaby miał, to przecież jak o tym Piaście szumieć a powiadać zaczął, to się skroś122 całej puszczy taka cichość czyniła, jakoby właśnie mak siał. To te sosny, te jodły, te graby, te buki, te brzozy, te trawki nawet i mchy, i paprocie, tak pilno słuchały, że żaden listek, żadne źdźbło tchu nie puściło z siebie.
A ów dąb sędziwy szumiał, po lekuchnu123 szumiał, gdzieś od samego serca wiodąc rozhowor124 cichy, a przypominając owe dawne wieki swej młodości.
To ów Skrzat, co wtedy młody był jeszcze, ba, niewiele co od sikorki większy, siadywał sobie pod jednym grzybem, co z nim znajomości miał, i całej tej historii tak się wyuczył, że ją potem do ksiąg naszych zapisał.
To było tak:
Stał sobie ten dąb, wtedy jeszcze młody dębek125, w cichej dąbrowie126, a niedaleko, wśród cieniu lip i brzęku pszczół widać było jasną, modrzewiową chatę. W chacie mieszkało troje ludzi: Piast127, Rzepicha128 i synaczek129 ich, którego wołali Ziemowit130, bo się okrutnie w tych polach kochał, a co wyszedł na próg chaty, to mówił: Ziemio, witaj!.
I widział dąb na każdy dzień życie tych trojga pracowite, serca miłościwe i dusze tak białe, jakby każde z nich miało w piersi białego gołębia.
A i Bożęta mieszkały w modrzewiowej chacie, i dobrze im się działo, gdyż i ojciec, i matka, i synaczek co mogli, to im poddawali: a to miodu złotego, a to przaśnego kołacza, a to co najbielszych twarogów, bo tam przy pracy obfitość była wszelkiego dobra i mienia.
Więc i w królewskim pałacu nie mogło być Krasnoludkom lepiej, jak w tej cichej, jasnej, pachnącej żywicami chacie.
Aż przyszedł czas, że synaczkowi miano pierwszy raz ostrzyc złote włosy131. Zaraz się też sąsiedzi schodzić i zjeżdżać zaczęli, kto pieszo, kto na wozie, kto znów na podjezdku132, aż się w Piastowej zagrodzie uczyniło gwarno.
Krzątał się Piast, krzątała się Rzepicha, żeby gości uczcić i obsłużyć, a i domowe Bożęta pomagały pilnie dzień cały. Aliści133, gdy słońce zapadać zaczęło, rozległo się w powietrzu śpiewanie tak cudne, iż ludzie oczy podnieśli ku niebu, mniemając, że stamtąd głos idzie.
Jedne tylko Bożęta pobladły nagle i zaczęły drżeć w sobie, jakby na nie zimny wiatr powiał, choć pogoda była majowa.
Jak który biegł z posługą, tak stanął, trzęsąc się cały, że aż mu ząb o ząb dzwonił.
Tymczasem od zachodowej134 strony ukazali się w wielkich zorzowych światłach dwaj jaśni wędrowce, którzy właśnie ku chacie Piastowej z onym śpiewaniem szli.
A było to śpiewanie tak mocne a słodkie, jakoby wszystkie słowiki zawiodły135 po topolach w sadzie i jakby wszystkie krople rosy zabrzęczały po ziołach i po kwieciu polnym, i jakby wszystkie lipy w Piastowej pasiece zaszumiały drobnym liściem, a wszystkie zboża i trawy wydały głos srebrny, dźwięczący.
I śpiewali dwaj jaśni wędrowce jako się czas jeden kończy nad tą krainą, a inszy zaczyna. Śpiewali, jako zginą i w proch upadną dawne bogi, których ludzie sobie po świętych gajach czynili, a na ich miejsce przyjdzie Pan wielki, mocny, Pan nieba i ziemi.
I słuchali ludzie śpiewania tego, a na wszystkich twarzach wymalowała się moc i nadzieja.
Ale Bożęta, ochłonąwszy z pierwszego przestrachu, zebrały się w najciemniejszym zakątku Piastowej komory i drżały skulone, właśnie jak drżą liście jesienne, gdy już im opadać pora. Bo z dziada pradziada miały one przepowiedzianą taką pieśń, która przyjdzie od zachodowej strony, a będzie mówiła o wielkim i mocnym Panu, o Panu nieba i ziemi, a gdy ją usłyszą, znak to będzie, że muszą z chaty we świat iść i miejsca jasnym skrzydlatym duchom ustąpić.
Na próżno Rzepicha posypała im maku, nakruszyła słodkiego kołacza. Bożęta, choć głodne, nie wyszły z kąta w komorze, nie spożyły tego daru. Jeden tylko co najstarszy Skrzat uchylił na moment drzwi komory i do świetlicy136 przez szparę zajrzał. Ale wnet obu rękami oczy zakrył, gdyż od szat wędrowców onych taki blask bił, jakoby samo słońce w świetlicy wzeszło.
Wiele dni, wiele nocy przesiedziały Bożęta w komorze o chłodzie i głodzie, póki ta wielka jasność nie wygasła i póki nie ucichła pieśń dzwoniąca w powietrzu nad chatą.
Gdy wreszcie odważyły się wyjść na zaproże137 i chciały gospodarzom po dawnemu służyć, ujrzały Piasta, jako w złocistym płaszczu na powierzch138 onej lnianej siermięgi139 wdzianym, i w jasnej koronie, na tron, na króla królować szedł, gdzie mu już nie Bożęta, ale rycerze i dworzanie służyć mieli.
Z Rzepichy też się królowa zrobiła, a z Ziemowita małego królewicz. A tak skończył się żywot kmiecy w chacie, a zaczęło się królowanie w zamku.
Bożęta wszakże pilnowały po dawnemu przędzy140, dobytku, pola i pasieki141, nie chcąc opuścić miłej zagrody, gdzie tyle lat szczęśliwie i spokojnie żyły.
Ale nie było już w nich dawnej sprawności i mocy. Stawiał im Piastów szafarz142 to mleka, to miodu na brzegu ławy, jako Rzepicha czyniła, ale Bożęta nie śmiały do tego jadła iść, bo czuły, że praca ich już nie ta co dawniej, i pomoc z nich marna. Więc tylko po ziemi zbierały co ze stołu spadło, a tak wychudły, tak sczerniały, że zamiast Bożęta zaczęli na nie ludzie wołać Ubożęta.
Tymczasem po całej krainie rozeszły się echa owej cudnej pieśni, a gdy wieczorowe143 zorze zapaliły się na zachodniej stronie, w powietrzu zaczynało coś grać i śpiewać jakby liry144 srebrne, a byli tacy, co i słowa tej pieśni słyszeli.
Idzie Pan mocny, a wielki
Idzie Pan nieba i ziemi
Ale żeby to słyszeć, trzeba było mieć serce tak czyste jak poranna zorza.
Tak to szumiał, tak to powiadał ów dąb przedwiekowy, a puszcza uciszona słuchała.
VI
Umilkł Koszałek-Opałek, a dzieci też siedziały cicho, bo im się zdało, że w borowych szumach słyszą głos owego dębu prastarego. Po chwili dopiero odezwie się Józik Srokacz.
A z Bożętami co się zaś stało?
Że jednak Koszałek-Opałek milczał, zadumany o tych dawnych czasach, zaczęły go dzieci ciągnąć za opończę145, wołając jedno przez drugie.
Powiadajcie, Krasnoludku! Powiadajcie! Co się z Bożętami zrobiło?
Ocknął się tedy z zadumania mąż uczony i tak dalej prawił.
Żyły jeszcze Ubożęta po chatach i po wsiach z ludźmi dosyć długo; ale coraz były smutniejsze, coraz słabsze i coraz mniejsze. Więc już i ludzie nie woływali ich tak często ku pomocy. Jeszcze póki Piast żył, nie było im krzywdy i za królowania syna jego, Ziemowita, miały jeszcze Ubożęta kąt swój w każdej chacie. Dopieroż kiedy nastał wnuk onego Ziemowita146, Mieszko147, przyszedł taki ścisk na one ludki, że się za dnia pokazywać bynajmniej nie śmiały, a tylko o zmroku wyłaziły z kąta, żeby się czym nie bądź posilić.
Już wtedy matki, idąc do roboty w pole, nie rzucały Ubożętom prosa, iżby opieka nad dziećmi z nich była, ale czyniły znak krzyża nad izbą i szły. To ledwo się drzwi zamknęły, zaraz izba pełna światła, śpiewania i szumu skrzydeł anielskich, i tak już anioły pilnowały dziatek.
Tylko więc co podlejsza robota została się Ubożętom, w stajni, w oborze, w stodole, a w chacie to chyba drzewek nałupać, garnki pomyć i śmiecie do kąta podmieść.
Aż raz, tak stoi w naszych starych księgach, zaczęły dzwony z wież kościelnych bić.
Szedł krajem huk roznośny148 jako grzmot niebieski, a gdzie doszedł, tam Ubożęta natychmiast wychodziły gromadkami z chat, z wiosek, płacząc i żałośnie żegnając ludzkie siedziby. Za czym rozpierzchły się po borach, po górach, po pustkowiach, gdzie nie dochodzi głos dzwonów.
Odtąd już ich nie widują ludzie, chyba w nocy, a we dnie to chyba dzieci małe obaczyć149 je mogą, jako i wy mnie widzicie. Najwięcej poszło ich w góry Karpaty i tam pilnują skarbów podziemnych. W lasach ich też dosyć jest. A że to zima ciężka bywa w boru150, zrządziły sobie opończe i kaptury, najwięcej czerwone, po czym je łatwo jest poznać i z czego poszło ich nowe nazwanie Krasnoludki151. Mają one i teraz życzliwe serce dla ludzi: za trochę jadła, za kropelkę mleka, rade pilnują152 dobytku dobrego człowieka. Ale gdy głos dzwonów posłyszą, zaraz pod ziemię muszą Przed Wielkim, mocnym Panem Przed Panem nieba i ziemi
Kończył właśnie mówić te słowa Koszałek-Opałek, zdjąwszy kaptur z pochylonej ze czcią głowy, kiedy od strony lasu dała się słyszeć wrzawa wielu głosów.
Baby to i dzieci wracały z wyprawy na lisa. Powrót ten wszakże nie był tryumfalny. Mądry lis niejedną miał norę, a nim dokopano się pierwszej w boru153, on drugą czy trzecią wyniósł się w pole, między krzaki tarniny154, tam się przytaił155 bez żadnego śladu. Wyrzekały tedy głośno baby na czas zmitrężony156, dzieci zaś nawoływały hałaśliwie psy, które z okrutnym ujadaniem biegały, węsząc pod lasem.
Podnieśli pastuszkowie głowy na krzyk ów i na owo ujadanie i zapatrzyli się, zasłuchali tak, że o Krasnoludku zapomnieli zgoła157. Tedy Koszałek-Opałek od ognia wstał, kaptur na głowę naciągnął i zapadłszy w pobliską bruzdę, zniknął w zeszłorocznych trawach tak, że ani Zośka, ani Kasia, ani Stacho, ani Józik, ani Kuba, ani Jaśko Krzemieniec nigdy nie wiedzieli na pewne158, czy to wszystko śniło im się tylko, czy też naprawdę Krasnoludek u ogniska w polu z nimi siedział i bajkę im cudną powiadał.