Józef Ignacy Kraszewski
Stara baśń, tom trzeci
Tom III
I
Na spustoszonym grodzie Chwostkowym zwołano wielki wiec kmieci o następnego miesiąca1 pełni.
Trzema jednak dniami wprzódy, gdy księżycowej twarzy wiele jeszcze brakowało, by pełną była, starszyzna już się po dworach i zagrodach zbierać, radzić i wadzić zaczęła. Wszystko zapowiadało, że na tym zgliszczu, co tyle okropności widziało, i wiec spokojnie nie przejdzie.
Ścibor do swoich jadąc, stanął po drodze u Piastunowego dworka, chcąc go też z sobą na radę powołać.
Jam się tam wam do niej nie przydał odpowiedział mu syn Koszyczków a wolę moje barcie podpatrzyć Możniejsi niechaj stanowią, jam ubogi człek i przodować nie chcę, bo się na siłach nie czuję Nie nawykłem do tego, a rozkazywać nie umiem, ino pszczołom moim, które słuchają mnie i czeladzi, która sprzeczną nie jest. Życzę wam tylko, abyście poczynali w dobry czas, a pośpieszali z wyborem wodza Niemców tylko co nie widać, gdy zwietrzą, że wodza nam braknie Stójmyż z sobą po bratersku za jedno Ja, co mi nakażecie, zrobię, a co robić trzeba, to wy lepiej wiecie
Ścibor się mu uśmiechnął, potrząsając głową.
Waszego by to nam bartniczego rozumu potrzeba, miły ojcze rzekł bo się u nas nie na pogodę, ale na straszny wicher zanosi. Leszków krwi, pomniejszego drobiazgu, zostało dużo, a naszych też kmieci, witeziów2 wiele takich, którzy by radzi na gród się dostać chcieli i kneziować Nie pójdzie nam łatwo
Westchnęli oba; ale stary gospodarz przy swoim stał, aby raczej do pszczół iść niż do ludzi. Żegnali się więc u wrót, a Piastun na plecy kobiałkę wziąwszy, do lasu co prędzej uszedł i drudzy jadący na wiec mimo zagrody, co później o niego u czeladzi i niewiast pytali, dowiedzieli się tylko, iż go dawno doma już nie było.
Ciągnęli kmiecie ze wszech stron nad Gopło, jechali i Leszki ponuro patrząc, ze strachem w sercach, ale nie chcąc ustąpić. Myśleli może, iż gdy się na innych nie zgodzą ludzie, do nich powrócą. Spotykano się po drodze milcząc i nieufnie oczyma mierzono.
Miejsce na wiec pono3 takie wybrane było, ażeby nagłość sprawy przypominało.
Świeże gruzy, żużle ledwie ostygłe, sterczące z nich belki czarne, krwią jeszcze niewsiąkłą ociekła ziemia, opustoszała wieża, z której trupy pozrzucano do jeziora, pozakopywano i popalono, aby powietrza nie psuły; wszystko to napominało, ażeby wodza nowego niebawem obierać, bo pomsta za Pepełka nadciągała.
Roiło się już przybywającymi kmieciami, żupany, władykami dokoła, a coraz to nowi jeszcze przybywali. Jedni stali z końmi czekając, rychło się co pocznie, drudzy popuszczawszy je na paszę, pokładli się na ziemię, inni chodzili od kupy do kupy rozwiadując się i dostając języka.
Wszystkim było jawne, że te Myszki, które Chwostka zjadły, będą górą, ale nie wszyscy za nimi i z nimi trzymali.
Choć to czysta kmieca krew nasza mówili ano za łeb by nas wzięli pewnie jak tamten, któregośmy pozbyli.
W gromadzie znajdował się i uzdrowiony już Doman, i Ludek Wiszów syn, i innych wielu, nawet z kończyn ziemi i z puszcz a lasów, upatrywano tylko Piastuna próżno.
Ten by się nam tu zdał mówiło wielu człek prosty, a rozum ma zdrowy, bystrzej widzi, choć mówi niewiele i nie trzyma z nikim, tylko dla gromady dobra pragnie
Pytano o niego. Ścibor rzekł.
Do pszczół poszedł
Już się miało ku południowi, a ludzie się ściągali powoli; niektórym pilno było już poczynać bardzo, zaczęli kołem siadać wszyscy i najstarszych wołano, aby zagajali.
Najsędziwszy wiekiem był Żuła, z rodu Jaksów, kmieć bogaty, daleko w lasach mieszkający, który spokój lubił, a do obrad i wieców nie był nawykły. Za srogiego i okrutnika go miano, lecz sprawiedliwym też był, gdy sądzić przyszło. Musnął się starzec po wąsach i brodzie, a rzekł krótko, brwi namarszczywszy:
Wybierajmy, a rychło w domu każdy ma co czynić. Chciało się wam pana odmienić, próbujcie szczęścia Nie mam ja co rzec, krom tego, że tu już widzę kneziów siła, choć i jednego nie mamy o posłuszną gromadę trudniej będzie Czemu bym i ja kneziem nie miał być?
Myszkowie, jak inne rody, siedzieli kupą przy sobie, całe też zgromadzenie mirami i rodzinami się rozłożyło. Myszków było przecie pono najwięcej i najgłośniej szumieli. Na nich się też oczów najwięcej zwracało.
Każdy ród chciałby był ze swoich knezia dać. Najmożniejsi, równymi się Myszkom czując, cisnęli się też naprzód.
Ze krwi Leszków zeszło się także dosyć i stali z kmieciami na równi w prawie, nie chcąc im ustąpić. Na tych koso patrzano. Przybył też milczący stary Miłosz z oślepionym Leszkiem, którego przy sobie trzymał, na nim się opierając, jakby okazać chciał, że drogo za swą krew zapłacił. Z nim trzymali Bumiry i wielu innych.
Gromadami też siedziały rody Jaksów, Kaniów, Porajów, Starżów, Wizimirów i innych mnogo. Patrzyli ku sobie wszyscy, oczyma mówić się zdając:
Tacyśmy dobrzy jako i wy.
Szeptano między sobą naradzając się.
Myszka wybrać rzekł jeden z ich drużyny Myszka z krwawą szyją. Przecie już dowód dał, że wodzić umie a nam witezia trzeba i wodza
Hej ! hej ! przerwał drugi czemu nie jednego z Kaniów, ci też oszczepem dobrze władną, a nam też i możnego trzeba, abyśmy nań składać się i zsypywać nie potrzebowali
To i Wiszów ród zamożny mówił trzeci a Wisz stary pierwszy życiem za wiec zwołany opłacił.
Wszczynała się już wrzawa, zgody nie było, zaczęli wołać za sobą Leszkowie, podstawując swoich jednego.
Leszków mieliśmy już dosyć! krzyczeć zaczęto nie chcemy ich! Mścić się będą! Precz z nimi!
Od słowa do słowa, rody się z sobą w kole ujadać zaczęły; wystąpiły nienawiści odwieczne, zemsty pozapominane, urazy stare. Powstało zamieszanie, a niektórzy już i pięści nastawiali.
Aż gdy do tego przyszło, Ścibor wołać zaczął o opamiętanie, że to wiec jest i że tu nie pięść, ale poczciwe słowo stanowi.
Ochłonęli zwaśnieni, oczyma się już tylko wyzywając i mrucząc.
Ludek, Wiszów syn, choć młody, wystąpił śmiało, po sobie4 mając pamięć ojca.
Wieści już chodzą rzekł że o losie Chwościska stary ojciec Niemkini i synowie kneziowi wiadomość mają. Ludzie prawią, że w sam dzień ognistych wici synowie jego byli na grodzie, skąd ich w czas matka przez jezioro uprowadziła, aby z odsieczą naspieszali. Do Kaszubów i Pomorców posyłać mieli o posiłki wtargną z nimi prędko, bo ich długo prosić nie trzeba. Ziemię nam spustoszą, zagrody popalą, nim się my na wodza zbierzemy A nas by5 kupa była największa, bez głowy nie poradzimy.
Wtem wystąpił Dobek. Był on żupanem możnym, znali go wszyscy jako dzielnego, przebiegłego i wielkiego serca człowieka. Lat już na świecie przeżył ze czterdzieści, choć tego po nim znać nie było. Siłę miał taką, że niedźwiedzie dusił za szyję wziąwszy, a zamiast dzidy często drzewko wyrwawszy z korzeniem żgał nim jak drugi lekkim oszczepem. Konia dosiadłszy, gdy mu był nieposłuszny, nogami na śmierć ściskał. Dla ludzi też na razie ostrym bywał, ale do bitwy, napaści i utrzymania ludu w ładzie nie było nad niego gdyby gorącością nie psuł, co dzielnością dokazał. Znano go i z nienawiści ku Niemcom, bo nad granicą połapawszy niewolnika, zwykł był ich do sochy zaprzęgać i orać nimi. W dybach też u niego różnego stworzenia obcego co niemiara chodziło, które on ze psy razem karmił.
Czasu pokoju wesół był, ochoczy, do słowa łatwy, gdy miłował, serdeczny, nieulękniony niczym, a w potrzebie tym chytrzejszy, że się porywczym wydawał.
Ten Dobek tedy wlazłszy na kupę kamieni, mówić począł.
Knezia nam trzeba jednego, a swata się ich czterdziestu za każdego swoja krew bić się gotowa ustąpić nie chce nikt Nie nowina to Wszakci to powiadają u nas dawno, że gdy starszyznę wybierać przychodziło, Leszki aż do słupa biegały, inaczej zgody nie mogąc dopytać Ano nam nie tyle końskich nóg, co ludzkiej głowy potrzeba Więc ano po staremu rzućmy na losy prędzej będzie nie umieją ludzie, niech wybierają bogowie.
Wszyscy zamilkli, nie w smak to poszło.
Jak zgody nie będzie zawołał Myszko Krwawa Szyja dosyć mamy czasu na losy rzucać Nie warto od tego poczynać, kiedy wolę swą mamy.
Wstał Doman.
Czemu nie na losy? zapytał. Czasu by się nie marnowało. Pokładnijmy włócznie, każdy swoją, konia białego przyprowadźmy, którą włócznię nogą pierwszą potrąci, czyja będzie, tego bogi chcą.
Lub na Lednicę poślijmy, na ostrów święty, sprowadźmy dziewkę od ognia, połóżmy przed nią czapki rzędem, każdy swą czyją wybierze, ten nam kneziem będzie odezwał się Zgorzelec.
Tu się dopiero swar i gwar wziął okrutny; losów nie chcieli za nic ci, co się pewnego wyboru dla siebie spodziewali. Zgody nie było a tu i noc już nadchodziła.
Poczęto się ruszać z koła. Jedni po dworach pojechali nazad z niczym, drudzy się na grodzisku porozkładali, inni po okolicy poszli obozować w gajach.
Leszka chcieli jedni, Myszka drudzy, Wisza inni, Dobka wreszcie i z dziesięciu jeszcze stawiono. Byli tacy, co już Dobka znając, okrzykiwać go chcieli, ale sam im usta zamknął.
Nie chcę! zawołał. Wolę słuchać niż rozkazywać i swobodnym być, niż mieć tysiąc panów. Uciekłbym raczej za kraj świata, niżbym się niewoli tej miał poddać
Myszkowie, którzy się na pewno spodziewali, że ich jednym okrzykną głosem, odjechali gniewni i zasmuceni. Ale coraz więcej było takich, którzy mówili:
Nie gorsiśmy od nich mienia mamy tyleż albo i więcej, ziemi dużo, rodu mnogo jeżeli im kniażyć, toć i my potrafimy.
I tak porozpraszali się wszyscy nieradzi z siebie, nieradzi z drugich, gniewni, nachmurzeni, niecierpliwi.
Wieczorem, gdy Piastun od swoich barci do zagrody powrócił, właśnie Dobek zajeżdżał przed jego wrota i zsiadał przed nimi.
Ojcze Piastunie rzekł woleliście wy do pszczół iść niż do ludzi, a gdybyście się byli do nas pokwapili, może byście nam z sobą zgodę przynieśli. Pszczoły by sobie bez was radę dały
A cóż się tam u was stało ? zapytał stary.
Nic słychać tylko, że Chwostka synowie Kaszubów już na nas i Pomorzan prowadzą my tymczasem nie im, a sobie pięści pokazujemy. Wiec się zrywa. A że my sami wybierać nie umiemy, jedni nam do wyboru konia radzą, drudzy dziewkę, trzeci losy rzucane i drewienka wreszcie choć do słupa biegać, jak za dziadów bywało.
Widzisz, Dobek rzekł Piastun spokojnie żem dobrze do pszczół szedł, bo tam w lesie ja wiem, com zrobił, a na grodzie ja ubogi człek z małym głosem, nic bym nie dokazał Jużeście się to rozjechali?
Jedni precz poszli gniewni, drudzy lezą i mruczą inni, jako ja, gospody szukają Przecie wybierać trzeba, bo nam niewybrany na kark siądzie.
Nazajutrz z rana i Doman podjechał do wrót z pokłonem, bo starego wszyscy szanowali.
Cóżeście to wy tak pobledli? zapytał gospodarz, który go i nie widział dawno i nie słyszał o nim nawet.
Nóż miałem w boku, krwi mi siła upłynęło! rzekł Doman.
Któż was pchnął?
Wstyd rzec dziewka Porwałem Wisza córkę, bo mi się srodze podobała Na koniu będąc, w moich rekach, nóż mi mój własny wychwyciła i zadała ranę głęboką.
Drogoście kupili dziewczynę
Anim jej dostał odparł śmiejąc się Doman wymknęła mi się i uciekła do chramu na Lednicę, a jam się długo lizać musiał
Piastun rzekł:
Znajdziecie drugą.
Jużem ci i znalazł dodał Doman a co mi po tym, kiedy zawsze pierwszej żal.
Wtem się głos dał słyszeć z boku piskliwy.
I gdyby nie ta stara wiedźma Jaruha, już by was na świecie nie było ha! ha!
Obejrzeli się i ujrzeli staruchę, która do nóg się im kłaniając głową i rękami, uśmiechała się.
A ty na wiec czy z wieca? rzekł szydersko Dobek może byś się nań przydała?
Dopiero na wiec ciągnęła dalej stara niezmieszana czemu nie? Słyszałam ja, że tam ładu nie ma Kto wie? Przyszedłby może ze mną bo ja różne rzeczy w worku noszę i wiele wiem Powiedziałabym gromadzie baśń
Jaką? zapytali ciekawi.
E! to stara babska klechda szepnęła Jaruha. Raz, mówią, trafiło się tak, że w mrowisku nie stało króla Mrówczy pan z dębu spadłszy zabił się, a potomstwa po sobie nie zostawił Tymczasem łakome ptactwo naciągało, aby złupić mrowisko Zebrała się starszyzna i radzi Jedni chcą komara wybierać, drudzy muchę, inni pająka, byle nie mrówkę, bo one wszystkie czarne, a wszystkie sobie równe Tak dobra jedna, jak i druga. Wybierali, wybierali i wybrać nie mogli, a ptactwo jaja dzióbało tymczasem i wyjadało do szczętu wszystkich równo Aby ono to i tu tak nie było, miłościwi panowie. Ale starej babie co do tego?
Rozśmieli się słuchający, a Jaruha pokłoniwszy się poszła do Rzepicy piwa się napić.
Więc przybyli mocno nalegali na Piastuna, aby z nimi nazajutrz na wiec jechał.
A po co mnożyć głowy, kiedy i tak nie ma zgody ? odparł stary. Radźcie beze mnie, jam się nie zdał
Nazajutrz dzień toż samo było. Zjechali się starsi radzić, a poczęli wadzić i zeszło na sporach, co było dnia. Widać było około stołba wijące się ludzi gromady, to przypadające do siebie, to odskakujące i rozchodzące się daleko, to nabiegające na siebie znowu. Ręce się podnosiły do góry i głosy, rzucano czapki, potem wszyscy szli precz i za chwilę się do kupy cisnęli.
Zgody nie było Leszkowie z jednej, Myszki z drugiej strony przewodzili. Wieczorem późnym Myszko Krwawa Szyja podjechał pod chatę Piastuna jak noc chmurny.
Pozdrawiam was, ojcze.
Z wiecu wracacie?
Tak ci jest, z wiecu jadę westchnął Myszko.
Cóż niesiecie?
Wiadro próżne rzekł z goryczą Krwawa Szyja nie ma wody, nie ma zgody. Mało się już za włosy nie pobierzemy. Każdy by kneziem chciał być, a słuchać by się nikomu nie chciało.
A wy? zapytał stary.
No ja też a ja prawo po sobie mam rzekł Myszko któż Chwosta przemierzłego zdusił, jeśli nie ja i moi? Kto szyi i zdrowia nastawiał? Juścim tak dobry jak i Leszki, jak Jaksy albo Kanie?..
Pewnie rzekł cicho Piastun ale cóż będzie? Mówią, że Leszek i Pepełek ciągną?
Nie ma co już i mówić o wyborze dodał głosem stłumionym kto ludzi zbierze więcej, sam się kneziem ogłosi i będzie na grodzie panował.
A po cóż tamtego zrzucać było? odezwał się stary wszak i on takim prawem siedział.
Cóż, jeśli do zgody nie przyjdzie przerwał Myszko czy lepiej, aby nas jedli Niemcy, czy aby swój za łeb wziął?