Odkryli głowy i Rosomak powitał Majestat narodu pierwszym słowem i pokłonem:
Salve Regina Mater misericordiae, vitae dulcedo et spes nostra Salve10!
Trójgłos zgodny, uroczysty, radosny napełnił izbę.
Potem Rosomak zapalił lampkę przed obrazem. Żuraw położył na stole bochen chleba. Pantera zdjął sztaby okiennic. Wiosna całą barwą i ciepłem wionęła do izby.
Oho, kwaterunek zimowy nie chybił! zaśmiali się.
W jednym kącie na ławie myszy leśne zbudowały gniazdo wielkości snopa, w drugim kącie roztaczało się pod ławą mrowisko. Zaczęto wypraszać intruzów, a Żuraw zabrał się do gotowania posiłku. Dym wybiegał na dach: chałupa ożyła.
W otwartym oknie siedział Kuba, przypatrując się robocie. Kitę miał na głowie zadartą jak pióropusz i udając głodnego, gryzł szyszkę, wypluwając ogryzki na czołgających się pod ławami ludzi.
Ale że oni, bardzo zajęci, nie zwracali uwagi, zajął się Żurawiem.
Ten, nastawiwszy garnki w kuchni, zabrał się do rozpakowania wozu i znosił worki i supełki, garnki i pudełka do spiżarni w sieni. Podobało się to Kubie. Wszystko obwąchał, spróbował, przeprowadził, wreszcie wynalazł pudełko ze słonecznikowym ziarnem i bez ceremonii zaczął je przegryzać.
Nie psuj usunął go Żuraw.
Tedy się Kuba rozjuszył.
Moje, moje, moje! zaskrzeczał.
Twoje, ale nie na teraz. W skórze się nie zmieścisz, obżartuchu!
Moje! Dawaj! wrzeszczał Kuba.
Nie dam, łakomcze! zniecierpliwił się Żuraw.
Nastąpiło kotłowanie, rejwach i nagle ze spiżarni wyleciał Kuba rozfukany, z nastroszonym pióropuszem, wdrapał się na szczyt lipy i stamtąd skrzeczał i krzyczał.
Co się stało? Co Kubie za krzywda? zawołał Rosomak troskliwie.
Krzywda! Właśnie! odparł Żuraw. Zepsuł trzy worki, pogryzł pudełko, ukąsił mnie w ucho, a teraz krzyczy ratunku! Kończcie, bo krupnik gotów!
Oj, i moje kiszki gotowe! wyprostował się Pantera. Przepłoszyliśmy mrowie, umietli, reszta na potem! Jeść!
Naprzód domowniki! przypomniał Rosomak.
Prawda! zakrzątał się Pantera.
Rzucił się do spiżarni, do sieni i wyniósł przed furtkę dwa pełne wiadra, jedno kartofli, drugie owsa. Wtedy zdjął ze ściany w izbie trąbkę i zagrał pobudkę.
Dźwięk uderzył w ciszę, poleciał w las, rozdygotał powietrze, a był to sygnał dobrze snadź znany, bo odpowiedziało mu rżenie i daleki odgłos kołatki Hatory. Oparci o płot leśni ludzie czekali. Pierwsza zdążyła klacz i parskając z uciechy, wnurzyła łeb w obrok; flegmatyczniej nadciągała Hatora, Pantera przykucnął do jej boku ze skopkiem.
Pięknie proszę o mlimli, Hator! A nie żałuj, bośmy zdrożeni i świeżo osiedli! przemawiał do niej przypochlebnie.
Obiad na stole! zawołał Żuraw z izby.
Na białym stole klonowym pod obrazami leżał bochen chleba, parowała misa pięknie malowana, leżały drewniane łyżki.
Gospodarny Żuraw już nawet więzią kaczeńców ozdobił nakrycie. Zajęli swe miejsca na ławach i jak ludzie rzetelnie głodni czerpali z misy w milczeniu. Asystował Kuba, próbując z każdej kromki chleba, aż z niesmakiem otarł pyszczek o rękaw Rosomaka, skoczył na ramę okna i zabrał się do południowej drzemki.
Stanowczo ludzie jadają niesmaczne rzeczy pomyślał z grymasem, przymykając oczy.
Gdy łyżki zagrzechotały po dnie misy, Rosomak rzekł:
Ja zaraz czółnem ruszę, rybne tonie obejrzę i kosze zastawię. Pantera obejrzy i do porządku doprowadzi stajenkę dla domowników. Żuraw chałupę do reszty wyczyści i obejrzy warzywnik. Jutro wszyscy razem grzędy skopiemy i obsadzim.
Przede wszystkim ja bym rad zmienić skórę rzekł Pantera, patrząc po swym ubraniu.
Ano, idźcie do komory i przebierajcie się, ja ino fajkę wypalę! Chodaki też trzeba namoczyć.
Komora była za sienią, szeroka, widna. Tam też nocował Rosomak z Żurawiem. Pantera miał swe posłanie w alkierzu za izbą.
Gdy leśni ludzie wrócili do izby, byli zmienieni zupełnie. Mieli na sobie tylko szare płótno, na nogach lekkie lipowe chodaki; pas rzemienny z nożem w pochwie obciskał luźną kurtkę; na głowie filcowy kapelusz.
Dopiero las nas za swoich uzna! zaśmiał się z uciechą Pantera, biorąc siekierę i zabierając się do swej roboty około stajenki. Żuraw zaczął zmywać statki11, więc się i Rosomak ruszył.
Przebrał się i on, rozprostował z rozkoszą członki, wyładował z wozu swoją osobistą skrzynkę, pełną książek zoologicznych, przyrządów do kolekcji przyrodniczych i tysiące drobiazgów, których do studiów używał i strzegł jak oka w głowie.
Potem umieścił wysoko w podsieniu u pułapu stary rękaw od kożucha, nocne mieszkanie Kuby, i but z Tupciem położył u węgła, a wreszcie obładował się koszami na ryby, wziął wiosło, siekierę i poszedł do czółna. Miało ono swą przystań za krynicą, pod starą olchą nad strugą. Rosomak wylał ze dna deszczową wodę, władował kosze, odczepił łozową wić i odbił od brzegu.
Droga była bez kresu, bo błotne obszary zalane były wodą i płynąć można było, kędy wola, wśród łóz ledwie zieleniejących i młodych pędów szuwarów. Na wodzie słał się czarnygłów, ulubiona wiosenna pasza Hatory i klaczy, toteż je spotkał żerujące po brzuch w wodzie.
Podniosły łby i rozmówili się po leśnemu.
Dobre, zdrowe! parsknęła Łatana Skóra.
Trochę za wodniste! zamruczała Hatora.
Pogłaskał je z czółna i ostrzegł:
A pamiętajcie nie iść do topieli za krynicę, skąd was wywlekliśmy na sznurek zeszłego lata. I nam, i wam mało brakowało do śmierci wtedy. Pamiętajcie, łakomce!
Chmary błotnego ptactwa rajcowały nad tą płytką wodą. Hryce, czajki, kuliki, bekasy wrzask czyniły weselny; miodem pachniały złote kiście łozowe, balsamem pękające brzozy i olszyny; wiosło zgarniało złote kaczeńce i kępy wodnej mięty, a słońce, cuda czyniące, śmiało się do swego dzieła.
Rosomak dopłynął do chruścianego płotu rybackiego i świadomy gruntu czółno o kołek wicią zaczepił i wszedł w wodę.
Zrewidował, brodząc, całość płotu, szczeliny łozą obetkał i w gardziel, kędy nurt biegł, kosz zastawił.
Nie spieszył, robił powoli, obserwując, zachowując praktyki rybackie, wnioskując o połowie wedle spostrzeżeń różnych, robotą swą tak zajęty, jak skrzydlate rybołowy krążące nad nim bez trwogi.
Bo leśni ludzie znali zasady obcowania z naturą. Unikali gwałtownych ruchów, hałasu, płoszenia, gonienia, trwogi.
W chałupie była strzelba od wypadku, ale wypadek zdarzał się niesłychanie rzadko, chyba sąd nad niepoprawnym zwierzęcym zbrodniarzem. Z kołatką Hatory, z trąbką obiadową zwierz i ptak oswajał się rychło i wiedział bór cały, że od tych trzech ludzi nie przyjdzie żadna napaść i krzywda.
Szara, mała łódka, szary w niej człowiek garnący wodę powolnym ruchem wiosła był to obraz znany ptactwu, codzienny, pospolity, tak że czajki nie urządzały swych forteli, by go od gniazda odprowadzić, a stadka cyranek żerowały nietrwożne przy szlaku łodzi.
Rosomak założył drugi kosz i trzeci, opłynął najlepsze tonie i zatoki, przepatrzył różne rybie kryjówki, odnowił zeszłoroczne znajomości ze współtowarzyszami leśnego bytu i zupełnie o czasie zapomniał.
Bobrował12 właśnie po zakątkach jeziora, w które się ruczaj rozlewał u wzgórzy piaszczystych na zachodzie, gdy nagle rozdarł powietrze drapieżnie wielogłosy okrzyk przeciągły.
Bobrował12 właśnie po zakątkach jeziora, w które się ruczaj rozlewał u wzgórzy piaszczystych na zachodzie, gdy nagle rozdarł powietrze drapieżnie wielogłosy okrzyk przeciągły.
Była w tym chrapliwość bojowych starodawnych surm i jakby wołanie i odzew strażniczej czujności.
Hej czuj stróżuj! Hej czuj stróżuj! Wieczorne tuż zorze wieczorny tuż czas! Hej czuj stróżuj!
To z błot niedostępnych dawały wieczorny sygnał żurawie-wartowniki.
Rosomak spojrzał na słońce i posłuszny hejnałowi zwrócił łódź ku chacie.
Czuby drzew były już czerwonozłote, z ziemi wstawały srebrne mgły, ptactwo śpieszyło to z posiłkiem, to z ostatnim źdźbłem na gniazdo, bo czas nadchodził wieczornych pacierzy i spoczynku.
Spóźnię się! pomyślał Rosomak, bo śpieszyć się nie mógł, by nie płoszyć i trwożyć reszty mieszkańców.
A hejnał leciał po trzykroć, coraz przeciąglejszy, stanowczy.
Wieczorne już zorze! Wieczorny już czas! Hej, czuj, czuj!
Zawrzało całe błoto rajkotem kum-żab, zielonogłowe kaczory poczęły pluskać na szersze wody i chrapliwie wabić; mgły zakołysały się do tańca, ruczaj się pomarszczył od żerujących ryb; górą na niebie białe obłoczki, jak róże, zakwitły, drozd śpiewak na szczycie olszyn począł wydzwaniać na pacierze. Wieczór był!
Gdy Rosomak przybił do chatnej polany, i tam panował ruch kończącego się dnia.
Żuraw z Kubą na głowie wracał z wiadrami od krynicy, Pantera w obórce rozprawiał się z Hatorą, klacz przed furtką dopominała się wieczornego obroku.
Witajcie, wodzu! Nie mogliśmy się doczekać!
Albo co?
Bo mamy mnóstwo nowin. Na strychu zimowała sowa i dotąd mieszka: pełno mysich skórek. Kuśnierz niecnota!
Pewnie też nie brak piór sikorzych. Trzeba ją będzie wyprosić.
A w obórce jest ten sam wąż wodny; wyrósł z pół łokcia.
W trzech skrzyniach przy chacie już osiedliły się bogatki, a w jednej krętogłów.
Nasza dzika grusza biała jest jak panna młoda.
Orzechów będzie mnóstwo. Leszczyna czerwona od kutasików!
We wrzosach przy warzywniku cieciora siedzi na sześciu jajach.
Tupcio już poszedł na swój chleb.
Pszczoły żyją w barci; mocno chodzą.
Stanął Żuraw z wiadrami; z obórki wyszedł Pantera ze skopkiem mleka, przyszła do kompanii klacz i gwarzono na środku polany. Łatana Skóra powtarzała wciąż jedno: Obroku, obroku, obroku!
Zapchajże jej gardło, Pantero! zaśmiał się Rosomak.
Ale! Tej sztuki nikt nie dokaże. To nie brzuch, to otchłań! Chodźże, beczko bezdenna!
Olaboga! woda mi kipi! dosłyszał Żuraw i kopnął się do chaty.
Rosomak wziął w ręce zaspanego Kubę i wsunął w rękaw u pułapu; zaskrzypiały wierzeje stajenki za klaczą, chwilę słychać było rąbanie szczap, brzęk statków w izbie. Powoli cichły odgłosy pracy i starunku; na niebie gasły zorze zachodu.
Ale oni się nie kwapili do izb i jadła.
Wokoło po wszystkich drzewach i krzakach, łozach i szuwarach, po wodach, ziemi i niebie rozpoczynał się ostatni akt dnia i wieczorne wszelkiego stworzenia pacierze.
U podsieni swego gniazda leśni ludzie usiedli na dębowej podwalinie, zapatrzyli się, zasłuchali, umilkli.
I z cicha Rosomak zaczął:
Pochwalony bądź, Panie, coś te cuda uczynił. Pochwalony bądź i błogosławiony głosami, i sercami nas tu wszystkich, w boru żyjących. Dzięki Ci, Panie, za to niebo pogodne, za dzień słoneczny, za zieleń drzew, za ten wieczór, za życie! Święci się Imię Twoje w tej ptasiej pieśni i w naszej duszy, ku Tobie otwartej, jako te ptaki i kwiaty; i Królestwem Twym niech będzie ten zakątek, a wolę Twą uszanujemy, jako ją szanuje wszelkie stworzenie, uznając Twą mądrość, moc i miłość. I ufni jesteśmy, że jako mrówce i kwiatom, tak i nam pożywienie zgotuje słoneczny dzień jutrzejszy na Twe rozporządzenie. A winom naszym wybaczaj, Panie, bośmy przed Tobą głupi i mali, i przeto grzeszni!
A nie daj nam, Panie, złą myślą lub czynem zakłócić tego bezludzia, gdzie rządzi Twoje tylko przedwieczne prawo i ład, i zachowaj nas, Ojcze, jako robaczka w dłoni, bezpiecznie!
Amen, amen, amen! świergotały ptaszki, szemrały brzozy, ćwierkały owady i stłumionym szeptem potwierdzili leśni ludzie. Cichło wszystko, pociemniały tajemniczo gąszcze, gasły barwy.
Ale znad drzew wystąpił sierp miesiąca i osrebrzył oblicze Chrystusowe na krzyżu, który od dołu w mgły wtulony, zda się, nad ziemią płynął jak zjawisko.
Ochłodzone rosą powietrze wionęło wonią miodu i balsamu, na brzózkę u krynicy zleciał słowik-lutnista, żabie kapele uderzyły w basetle; bez szelestu krążył nad polaną lelek, polując na ćmy Ukojona w ciszy wielkiego spoczynku zeszła na ziemię noc.
I tak skończył się pierwszy dzień bytu leśnych ludzi.
Dzień chyżej Pantery
Pantera sypiał w maluchnym alkierzyku za izbą, ale tej pierwszej nocy budził się co chwila, wyglądając ranka.
Zrazu z izby widział tylko rubinową lampkę przed obrazem, ale rychło otwór okienny począł się rozjaśniać nadchodzącym świtem, więc leżąc bezsennie, słuchał, kto się pierwszy obudzi.
Słyszał bełkotanie cietrzewi, żałosne pau, pau lelków, dalekie pobekiwanie kozłów, chichot sowy i rozełkane, namiętne trele słowicze pieśń nocy.
Wreszcie odróżnił inną śpiewkę.
Ledwuchna zaczyna! szepnął.
Jakby na dany sygnał, słowik ścichł. Basetle-żaby podtrzymały dalej swój wtór, ale już z kryjówek ozwało się pojedyncze cirkanie: Czy już, czy już?
I nagle z błot uderzył ranny hejnał żurawich stróży.
Hej świt luzuj luzuj. Bywaj na dzień! Pan idzie na świat! Hej czuj hej, świt!
Trysnął od razu cały tysięczny chór. Świt, świt! Pan jest! Życie, życie! Las witał dzień.
Pantera się zerwał i w bieliźnie, bosy, wyskoczył oknem.
Polana była wybrukowana opalami rosy; powietrze wilgotne, wonne, ciepłe, ptaki chędożyły pióra, przeciągały skrzydła, leciały do wody.
Pantera też rozprężył ramiona, otarł twarz wilgotną gałęzią brzozy i pobiegł do ruczaju, do kąpieli.
Gdy wyszedł z wody, wytarzał się w trawie, pobiegał po łące i czerwony jak rak wrócił do chaty.
Z gniazda swego u pułapu wysadził pyszczek Kuba, ale tylko ziewnął i schował się na powrót.
Maczałbym szubę na takiej rosie! Dobre to dla gołych zamruczał lekceważąco.
Pantera się ubrał, wziął skopek do doju i poświstując, poszedł do swych obowiązków. Wypuścił klacz i zbudził Hatorę.
Stalowoszary wąż wodny ogrzewał się u jej boku i ledwie się nieco usunął, gdy krowa wstała.
Kis, Kis! Chcesz mleka? przemówił doń Pantera. Chciał zapewne, bo czekał, asystując.
Hatora, oddawszy swym opiekunom daninę, poszła za klaczą. Pantera ulał nieco mleka w skorupę garnka.
Masz, Kis, Kis! I marsz po żaby! rzekł do węża. Postawił mleko w sieni do dyspozycji Żurawia, zajrzał przez szczelinę do komory, ale było tam ciemno i cicho.
Ot, śpiochy! Z tego mieściska przywożą tylko złe obyczaje. Wstyd przed całym lasem. Ale dla mnie to w deseń!
Usiadł na przyzbie, ozuł chodaki, schował do kieszeni kawał chleba, zatkał za pas siekierę, spod strzechy obórki dobył jakieś zawiniątko i ruszył do czółna.