Wieczór był bliski, opar wstawał z wody, ziąb chwytał przez mokrą bieliznę, ale Żuraw zawzięcie rozpoczął połów na nawo, wracając do dębu.
Zbiegłe raki musiały jednak zaalarmować swój szczep, bo brały się tylko niedorostki, aż rybak zniechęcony zabrał się do odwrotu.
Dzwoniąc zębami, biegł do chaty; na jednym przejściu nad topielą pośliznął się i wpadł w szlam i już z daleka posłyszał trąbkę na alarm i pohukiwanie towarzyszy.
Wybrali się ku niemu niespokojni.
Czyś ty zbłądził? spytał Rosomak.
Nie, tylkom się zagapił i wpadłem w tę jamę pod olchą.
A suma nie było?
Był. Okrutny. Mogłem rękami brać, ale o sobie myślałem, nie o nim.
Pantera już torbę obmacywał.
Co tam? Kilka szczypawek.
Bo wielkie drapnęły, jakem nurka dał. Brr! jak zimno! A nie wiecie, czy Kuba nocuje w rękawie?
Myśmy o ciebie byli trwożni. Nie patrzałem.
A wieczerzy nie ma?
Owszem. Zacierki na mleku ugotowałem, aleśmy ciebie czekali i wreszcie poszli ratować.
W chacie było przyjemnie, ciepło, ale Żuraw nie dał się przekonać i przede wszystkim do cna się na czysto wykąpał.
Gdy przyszedł na wieczerzę, rzekł z pewnym zawodem w głosie:
Wiecie? Kuba jest w rękawie.
Toć się troskałeś, by w lesie nie nocował.
No tak, pewnie, ale zawsze to dowód strasznego sybarytyzmu.
Nareszcie przekonałeś się! zaśmiał się Rosomak.
Żuraw zaczął jeść; rozmarzyło go gorąco, ogarnęła nieprzeparta senność.
Nie wylej zacierki z łyżki do ucha! droczył się Pantera.
Jeszcze muszę statki pozmywać! zamamrotał, opierając się o ścianę.
Ale oni dali mu drzemać i dokończyli domowe porządki.
Nie pamiętał, jak się znalazł w łóżku, tylko wszystko sobie przypomniał rano, znalazłszy pod poduszką dwa raki, upominek Pantery.
Dzień chytrego Rosomaka
Rubinowe latarnie w okiennicach i krzątanie się Żurawia budziły wodza. Szedł do kąpieli i spóźniał się na śniadanie, bo tu i ówdzie zajrzał. Ze wszystkich stworzeń leśnych najmilsze mu były ptaki i te obserwował, i badał z amatorstwem. Wokoło chaty pełno skrzynek na drzewach i Rosomak doskonale znał historię i sprawy każdego skrzydlatego stadła. Żaden z leśnych ludzi nie mógł się pochwalić, że odkrył jakieś nowe gniazdo, bo ledwie zaczął, już wódz podpowiadał:
W leszczynie, prawie na ziemi; wiem, to dzierzba! albo:
Na sośnie za garbem; widziałem, to sikora czubatka zajęła stare wiewiórcze.
Miewał specjalnych faworytów.
W zmurszałym pieńku brzozowym niedaleko krynicy odwiedzał co dzień raszkę siedzącą na jajach. Pierwszego dnia sfrunęła; gdy wróciła, znalazła kilka mrówczych jaj w gniazdku. Na drugi dzień, gdy ujrzała nad sobą twarz olbrzyma człowieka, zdrętwiała. Czarne jak paciorki oczki wyrażały bezgraniczną grozę. Olbrzym rzucił znowu kilka mrówczych jaj i odszedł. Na trzeci dzień już przysmak porwała od razu i odtąd, słysząc trzask gałęzi pod stopą olbrzyma, czekała odwiedzin nietrwożna.
Po śniadaniu Rosomak oprawiał lampkę przed Królową, rąbał szczapy, ozuwał chodaki i szedł w las.
Brał ze sobą torbę, siekierę, sznur z hakiem na końcu i przepadał bez śladu. Szedł zwykle bardzo wolno, cały w słuch skupiony, przystawał często, do pnia wtulony, to wyciągał się pod krzakiem nieruchomy.
Las ledwie porastał w drobne liście; była to najlepsza, ale krótka pora do spostrzeżeń ornitologicznych.
Co dzień też Rosomak odwiedzał pszczoły. Od paru lat zajmowały dziuplę w starej wierzbie. Znał je dobrze. Czarne były, małe, bardzo cięte dzikie, borowe.
Gdy leśni ludzie zajęli chatę, już je zastali. Ale dotąd nie było z nich pociechy.
Dziupla była nieszczelna, zmurszała, drzewo marne. Dobierały się do niej dzięcioły zielone, niszczyły myszy; po zimie ledwie zostawała garść narodu, a zanim się rozhodowały, nadchodziła jesień.
W tym roku działo się najgorzej.
Ledwie chodziły na kwiaty, robota szła ospale, nie przynosiły do ula pyłku.
Nie ma matki! rzekł Rosomak po dłuższej obserwacji.
Ruszył w puszczę i rozmyślał.
Po leśnych fiołkach, co właśnie zakwitły, po łozowych kocankach pszczół było pełno.
Musiała istnieć druga dzika barć, bo od osad ludzkich, od sadów i pól, przez te bagna i moczary za daleko było pszczołom lecieć. Barć musiała być, ale gdzie? Przez lat parę Rosomak ten swój raj schodził z końca w koniec, z kąta w kąt i nigdzie barci nie widział drugiej.
Teraz znaleźć musi, te sieroty poratować. Położył się na polanie liliowej od fiołków. Roboczy naród obierał słodycz skrzętnie i odlatywał. Każdą człowiek leśny oczami przeprowadził i zrazu nic się nie dowiedział. Snuły się tu i ówdzie. Wreszcie dopatrzył, że jedne były małe i ciemne, inne większe i żółciejsze.
Po godzinie cierpliwości badacza już stwierdził, że te pierwsze wracały ku wierzbie, drugie zaś wznosiły się nad drzewa i kierowały na wschód.
A miały przy nóżkach koszyczki złotego pyłku, a przy robocie nuciły wesoło.
Rosomak powstał z triumfem.
Tam są i mają matkę! rzekł, puszczając się za nimi na wschód.
Po drodze obejrzał każde stare drzewo; coraz na polankach przystawał, znowu owady śledził, znowu za nimi dążył, aż stanął nad nieprzezwyciężoną zaporą.
Była to smuga trzęsawiska.
Aha! W borze barć mają! Żółte są jako żywica. Że mi to na myśl nie przyszło! Tam im raj, w tej choinie.
Za trzęsawiskiem, jakby wyspa wśród morza, była wyniosłość niewielka, porosła starymi sosnami.
Widział wyraźnie ich złote pnie, grube konary i czarniawe korony. Jedna, jakby przodownica, niosła olbrzymią czapę bocianiego gniazda.
Zda się, ręką do nich sięgnąć, a wara mówi topiel. Bezdenna jest; ani krzaka, ani drzewka, ale wąska! Nie więcej jak półtorasta kroków! Dostać się tam trzeba!
Położył się i rozpatrzony plan układał. Zaraz też spróbował gruntu, cofnął się i zaczął rąbać łozy, układać w snopy i wiązać.
Robotę przerwał mu sygnał obiadowy. Gdy zasiedli do obiadu, każdy opowiedział swe przeżycia i wrażenia.
Wiecie, wodzu, dudek zagląda do skrzynki! pochwalił się Pantera z odkrycia.
Toś rewidował skrzynki?
A tak mnie ochota wzięła Kubę naśladować! Przejrzałem siedemnaście.
Ładna porcja jak na jeden dzień.
Byłoby więcej, ale na jesionie ladaco gałąź mnie zdradziła. Gruchnąłem o ziemię i nadwichnąłem rękę.
No i co?
Ano nic, zhukałem Żurawia-doktora, w mig mi nastawił, ale zabronił udawania Kuby przez parę dni.
I bez mego zabronienia nie mógłbyś pokazywać łamanych sztuk w tej chwili: ścięgno masz mocno nadciągnięte.
Cóż znalazłeś w skrzynkach?
Najwięcej sikor-bogatek mają już pisklęta; w jednej naliczyłem dwanaście rozwartych gardzieli. To dopiero robota wykarmić taką chmarę. W kilku muchołówki, te małe, nakładły błękitnych jająt; w dwóch są sikory-modraczki, wysiadują tak twardo, że je można ręką brać; w jednej nasyczał mi krętogłów, jak wąż, w jednej obłajały mnie szpaki, ale na tym jesionie właśnie miałem najgorsze przyjęcie. Zgadnijcie, kto ją zajął?
No któż by? Może dzięcioł?
Trzmiele! Niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie zważałem, i gruchnąłem.
Trzmiele! Niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie zważałem, i gruchnąłem.
No, a w którejże było to gniazdo gołych mysząt, coś mi je łaskawie włożył do maszynki kawianej? spytał spokojnie Żuraw.
Ja? Myszęta? Jakie? Kiedy?
Ach, prawda! To także pewnie domowy! Żeś go nie wołał o pomoc przy zwichniętej ręce!
Domowy na medycynę nie chadza.
A ja mam złą wieść. Pszczoły w wierzbie nie mają matki!
Zafrasowali się obydwaj i jęli radzić.
Pójdę po czerw do Odrowąża ofiarował się Pantera.
Kładki do Odrowąża są jeszcze pod wodą, a takie kręte, że sto razy można zmylić i w bagno wpaść.
Może do domu pojechać, bo i chleba już mamy niewiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak prędko wyszedł rzekł Żuraw.
Gdzie? Pewnie domowy wyniósł i schował lub przepasł nim Hatorę zaśmiał się Rosomak.
Obydwaj spojrzeli na Panterę, który z miną niewiniątka zaciągał sznurki w świeże chodaki łykowe.
Do domu jechać w tych dniach nie można rzekł, jakby końca rozmowy nie słyszał bo mi Łatana Skóra powiedziała dziś na ucho, żebym jej akuszera sprowadził. Czy pan doktor będzie łaskaw? zwrócił się z ukłonem do Żurawia.
Wypatrzyłem drugą barć rozstrzygnął kwestię Rosomak.
No to i po co majaczysz i nas się radzisz?
A po to, żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli. Jak się to skończy, to ruszymy wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze, za topielą.
Aha, musimy faszyną15 jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza! Jazda! porwał się Pantera do zmywania.
Po chwili ruszyli wszyscy trzej, zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą ogólną wyprowadzką, dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzemkę do kieszeni Żurawia.
Szli bez drogi za Rosomakiem i mówili o zamierzonej robocie.
Co roku na świętą Annę poglądam na tę Chojową Górę i łeb suszę, jak by się tam dostać rzekł Pantera.
Dlaczegóż specjalnie na świętą Annę? spytał Żuraw.
Bo święta Anna grzyby sieje. Nie wiesz? Na Chojowej Górze rosną pewnie od początku świata co roku i nikt nie zbiera, boć tam nawet zimą trudno się dostać. Przeklęta topiel!
Innym przeklęta, a nam błogosławiona poprawił Rosomak. Mielibyśmy to taki swój świat i raj, żeby bite drogi szły do chaty? Ucieklibyśmy po tygodniu, bo ludzie by nam życie zatruli.
Pewnie. Chłopi i baby do Żurawia z chorobami, Żydzi po ryby, no i goście. Rany Pańskie! Jak kiedy posłyszycie w nocy, że jęczę, wiedzcie, że mi się to śni.
Niech no kładki do Odrowąża nad wodą się pokażą, stary wnet się zjawi prawić mi o łamaniu w kościołach! rzekł Żuraw.
Ten do nas pasuje. Temum rad uśmiechnął się przyjaźnie Rosomak. On mnie uczył leśnego bytu.
Stanęli nad topielą i zaraz zawzięcie zabrali się do roboty.
Wiązali faszynę i słali jakby pomost. Całe bagno chybotało pod stopami; musieli omijać zupełnie nieporosłe bezdnie, szukać choć nikłej skorupy białawego, gąbczastego mchu: coraz to któryś zapadał i towarzysze musieli go wyciągać na sznurze. Zmoknięci, czarni od szlamu, parujący znojem, mordowali się, walczyli, zdobywali krok za krokiem, tak w swym uporze zaciekli, że nawet się nie odzywali. A wszystko o zdobycie tej krzyny czerwiu dla sierocego roju pszczelego.
Gdy hejnał wieczorny otrąbiły żurawie, pół brodząc, pół pełznąc, Rosomak wydostał się z grzęzawicy i bez tchu legł pod sosną-przodownicą. Towarzysze słali bezpieczniejsze przejście, ale już też byli bez siły.
Wracaj, pora do chaty! zawołał Żuraw.
Wracajcie, ja tu zostanę, zanocuję. Jutro rano przynieście, ile znajdziecie, sznurów, garnek z żurem, kapelusz z siatką, co wisi na ścianie w komorze, no i chleba kawałek na śniadanie.
Zgłodniejesz, zmarzniesz w mokrej bieliźnie! wołał Żuraw troskliwie.
Zapałki i tytoń miałem w czapce, więc są suche, siekiera i nóż jest, chrustu nie brakuje. Przenocuję doskonale, o świcie już barć znajdę i co trzeba przygotuję, zanim przyjdziecie. To nie ramowy ul, co ino daszek uchylić. Będziem mieli jeszcze kramu co niemiara. Spocznę przed ciężką robotą. Żegnajcie!
Do zobaczenia! Będziemy o świcie.
Rosomak został sam. Wypoczął chwilę i wnet zaczął się rozglądać i po swojemu otoczenie badać.
Zdziwiła go dziwna cisza tego ostępu. Był pewny, że zastanie ptasie królestwo bezpieczne, a była pustka.
Ani ujawniania się, ani świergotu, ani przedwieczornego rozgardiaszu.
Sosny stały jakby nieme; nawet wokoło wydawały się puste. Życie kipiało dopiero za topielą.
Jakiś zaklęty kąt! szepnął powstając. Obszedł brzegiem, rozglądając się. Ród starych sosen mieszał się dalej ze zwartym świerkowym porostem, podszytym gęstwą paproci i jeżyn.
Gdy przystanął, szukając możliwej szczeliny, nagle na sośnie, tuż za nim, zaszczekał pies.
Rosomak instynktownie za pień się cofnął i spojrzał w górę.
Na konarze, obok siebie, siedziały dwie nieruchome, wielkie, bure postacie. Patrzały na niego dwie pary jaskrawopomarańczowych, okrągłych oczu, mrugając; i te twarze starych skąpców czy zbrodniarzy wykańczał na typ zbójecki czarny, potężny, zagięty nos-dziób.
Bez ruchu i głosu człowiek i para wielkopańskich rycerzy-rabusiów patrzeli na siebie.
Zrozumiał Rosomak ciszę i pustkę tego ostępu. Panowała tu burga tyrana-bandyty w pióropuszu na głowie.
Zniszczył życie wokoło, wymordował wszystko i królował, i władał, mocarz siły nad prawem.
Tuś mi, krzyżacka wywłoko! warknął zajadle Rosomak. Tuś mi, herbowy rakarzu, kacie leśnego stworzenia, bezbożniku możny, tyranie słabych, cichych i spokojnych! Teraz na cię sąd i prawo! Teraz na cię kres! Słyszałem nieraz w nocy twe krwawe hasło i jęk ofiar i szukam cię już lata. Aż mnie tu przyprowadził opiekun pomordowanych ptasząt, byś za żywot łotrowski gardło dał. Ostatnia to twoja noc!
Zawrócił i odszedł, rzuciwszy ten pozew. Jeszcze korzystając z ostatnich chwil dnia, odszukał barć. Wskazały mu ją wracające z boru pracownice i ucieszył się, że była niewysoko i otwór miała dość szeroki.
Teraz spocznę i ciszy posłucham rzekł wyciągając się na mchach.
Ale spocząć nie mógł. Słońce zgasło, z bagien wstawały chłodne opary; ogarnął go ziąb. Więc się rozebrał, wytarł ciało do czerwoności mchem i znowu wilgotną bieliznę naciągnął. Teraz się rozgrzał, na głód fajkę wypalił i rozdmuchał na brzegu niewielki ogieniaszek.
Obruszyło to panów ostępu.
Uhu, uhu! rozległo się ponuro, groźnie. Czarny cień wysunął się z gąszczy, miękkie skrzydła musnęły go prawie w locie, zakołowało straszydło nad ogniem i popłynęło nisko nad topielą do lasu po łup. Po chwili drugi za nim podążył.
Uhu, uhu! Unguibus et rostro! Szponami i dziobem! Herbowa dewiza i bojowy zew! Uhu, uhu!
Wyciągnięty u ognia Rosomak słuchał. Od puszczy grzmiał weselny, wiosenny chór: łkanie słowików, bełkotanie cietrzewi, pobekiwanie kozłów. Na bojowe hasło rabusia zaledwie chwila ciszy i znowu radosne hymny młodego życia.
Nagle rozdarł powietrze krzyk bólu, grozy, śmierci i znowu cisza.