Jasiek był już zupełnie zmorzony ciepłem i wódką, czuł się tak sennym, że wyciągnął nogi przy ogniu i miał nieprzepartą chęć położenia się Bronił się jeszcze odruchami świadomości, odruchami strachu, ale już co chwila zapadał w stan zupełnego odrętwienia, że nie pamiętał o niczym. Tuman rozkoszny, pełen ciepła, blasków ognia, jakichś słów dobrych, spokoju i ciszy omraczał go zupełnie i przejmował głębokim uczuciem zadowolenia i bezpieczeństwa.
A czasem się obudził nagle, nie wiadomo dlaczego, obrzucał wzrokiem karczmę i słuchał przez chwilę dziada, który drzemiąc mruczał:
Za wszystkie duszyczki w czyścu zostające: Zdrowaś Maria, łaskiś. Człowieku, mówię ci, że dobry dziad mieć powinien: kij z jeżem59, głęboką torbę i długi pacierz
Rozbudził się i czując Jaśka oczy na sobie mówił już przytomnie.
Słuchasz, co mówi stary to mówię ci, napij się do mnie i słuchaj jeszcze. Człowieku, mówię ci: bądź mądrym, ino tego nikomu w oczy nie ciep60. Obacz wszyćko, ale na wszyćko bądź ślepym Żyjesz z głupim bądź od niego głupszym z kulawym nie miej wcale kulasów61; z chorym umieraj za niego. Dadząć62 grosz dziękuj jakby za złotówkę Wyszczują cię psami ochfiaruj63 to Panu Jezusowi Zleją kijem zmów pacierz
Człowieku, mówię ci: rób, coć radzę, a torby miał będziesz pełne, brzuch kiej kłodę, a cały świat poprowadzisz na postroneczku kiej głupiego bydlaka He! he! he! Nie dzisiejszym człowiek, nie; wie się i to, i tamto, i drugie64! Kto ma pomiarkowanie65, jaki to świat jest, temu źle nie będzie. We dworze pomstuj na chłopów pewny grosz i ochłap z obiadu; u księdza: na chłopów i na dwory pewne dwa i rozgrzeszenie; w chałupach na wszystkich a będziesz jadł jakby ze słoniną i pił wódkę z tłustością Człowieku, mówię ci Za duszę Juliny: Zdrowaś Maria! zaczął bezwiednie sennym głosem, chwiejąc się na ławce
Łaskiś pełna Wspomóżta biednego kalekę zaczęła trzepać baba, podnosząc przez sen głowę z komina.
Cichoj, głupia! krzyknął, budząc się nagle, bo drzwi wchodowe66 głośno zatrzeszczały i wsunął się nimi wysoki, rudy Żyd.
W drogę, już czas! zawołał głucho i natychmiast cała gromada drzemiących zerwała się na nogi; zaczęli się obładowywać tobołami i ubierać, kupić, to wysuwać na środek izby, to cofać bezładnie. Gwar przyciszony, trwożny, pełen akcentów skarg czy żalów zerwał się ze wszystkich piersi. Słowa krzyżowały się gorączkowo; nawoływania, szepty, przekleństwa, tupania, to znów początki pacierzy mówionych półgłosem, rumor, płacz dzieci wszystko to przyciszone, jakby siłą powstrzymywane, napełniało ponurą, czarną izbę grozą i strachem.
Jasiek przebudził się zupełnie i przyciśnięty plecami do boków stygnącego komina, przyglądał się ludziom ciekawie, o ile można było widzieć ich kontury w ciemnościach.
Gdzie oni idą? zapytał dziada.
Do Brazylii.
Daleko?
Ho! Ho! Na kraj świata, za dziesiąte morze.
Laczego? Po co? rzucił jeszcze ciszej.
Raz, że są głupie, a drugie, że są biedne
A znają to drogę? zapytał znów zdumiony ogromnie.
Ale dziad już nie odpowiedział, szturchnął babę kijem, wysunął się ku środkowi izby, ukląkł i zaczął płaczliwym, śpiewnym głosem:
Za morze idzieta, za góry, za lasy na kraj świata, to niech wam Pan Jezus błogosławi, sieroty! Niech was ta Częstochowska Panienka trzyma, niech waju67 wszyscy święci wspomagają, za ten grosz, co go dacie biednemu kalece Do Przemienienia Pańskiego Zdrowaś Maria
Łaskiś pełna, Pan z Tobą trzepała baba, klękając obok.
Błogosławionaś Ty między niewiastami odpowiedziała gromada, wysuwając się na środek.
Wszyscy poklękli, zerwały się ciche płacze, głowy się pochyliły, a serca z największą wiarą i pokorą oddawały się modlitwie. Gorący wiew ufności rozpalił przygasłe oczy i wynędzniałe, szare twarze ludzi, prostował przygięte ramiona i tak wzmacniał, że wstawali od pacierza silni, niezmożeni.
Herszlik! Herszlik! wołali na Żyda, który znikł w alkierzu.
Było im pilno iść w ten świat nieznany, tak straszny przez to, a tak pociągający.
Było im pilno brać się za bary z nową dolą, a uciekać od starej.
Herszlik wyszedł, uzbrojony w ślepą latarkę, porachował ludzi, kazał się im ustawić w pary, otworzył drzwi i ruszyli jak widmowy zastęp nędzy, jak sznur cieniów okrytych w łachmany, przygarbionych ciężarem tego jutra, do którego szli z mocą nadziei
Przepadli zaraz w ciemnościach i deszczu.
Tylko w mrokach nocy i rozkołysanych drzew błysnęło na chwilę światło przewodnika, a z szumem lasów, z poświstem wichrów, z ciemności tej nocy strasznej dobiegł jękliwy, przełzawiony trwogą śpiew: Kto się w opiekę odda Panu swemu68.
I rwał się w wichurze jak przesmutny jęk umierających
Chudziaki69! Sieroty! szepnął Jasiek, patrząc za nimi i jakiś dziki żal ściskał mu duszę obolałą.
Powrócił jednak do karczmy już ciemnej i oniemiałej, bo dziewka zgasiła światło i poszła spać, w alkierzu pomilkły śpiewy, tylko dziad nie spał, obliczał z babą jałmużnę.
Chuda fara70! Dwa złote i dwadzieścia pięć groszy całej parady71 Hm! Niech im ta tego Pan Jezus nie pamięta, a wspomaga
Gadał jeszcze, ale Jasiek już nie słyszał. Przytulił się do wygasłego komina, okrył się, jak mógł, w przeschniętą nieco kapotę i zapadł w kamienny sen.
Dobrze po północy obudziło go mocne szarpnięcie i światło skierowane prosto w oczy.
Hej! Brat! Wstawaj! Kto ty taki? Pasport u ciebie jest?
Oprzytomniał natychmiast; dwóch strażników stało przed nim
Pasport u ciebie jest? zapytał po raz drugi strażnik, potrząsając nim jak snopem.
Ale za odpowiedź Jasiek zerwał się na równe nogi i trzasnął go pięścią między oczy, aż strażnik puścił latarnię i zwalił się w tył, a Jasiek runął w drzwi i wybiegł Pognał za nim drugi strażnik i nie mogąc już chwycić, strzelił.
Jasiek zachwiał się nieco krzyknął i upadł w błoto, ale zerwał się natychmiast i zginął w mrokach lasu.
II
Jasiek uciekał jak oszalały, rozbijał się o drzewa, kaleczył o krzaki, padał, podnosił się i biegł gnany strachem, bo mu się wydawało, że pogoń jest tuż, że czuje już ręce chwytające go za ramiona, że słyszy krótkie, urywane oddechy za sobą więc dwoił siły i gnał jak wicher, aż śmiertelnie zmęczony upadł w jakieś krzaki i leżał długi czas nieprzytomny prawie
Rozbudził go straszny ból, jaki nagle poczuł w boku, uniósł się nieco i oczami pełnymi strachu, oczami gonionego zwierzęcia rozglądał się w ciemnościach. Nie zobaczył nikogo i nie mógł się zorientować, gdzie się znajduje; dokoła chwiał się i szumiał ponury bór, podszyty gęstymi krzakami.
Przyczołgał się do jakiegoś drzewa i opadł na ziemię ze skowytem bok zabolał go strasznie. Skulił się we dwoje i tak siedział, jęcząc przez zaciśnięte zęby. Ból się pastwił nad nim, od rany w boku rozchodził się koncentrycznie, promieniował i w każdy centr72, w każdy nerw wbijał mu ostre, nieskończenie długie i strasznie piekące igły Udarł garść mchu i zatykał sobie ranę, zatamowywał krew, która ciepłym strumieniem oblewała mu bok, czuł ją już w butach nawet.
A co chwila robiło mu się tak słabo, tak dziwnie, że siedział omdlały, nie wiedząc o tym, budził się jednak z tej drzemki śmiertelnej, patrzył przygasłym wzrokiem w noc i szeptał przez łzy:
Jezus! O Jezus Maria! O Jezus!
A potem nie czuł już żadnego bólu, drętwiał z wolna, zamrażał go przenikliwy chłód i ten deszcz mżący nieustannie.
Las wciąż szemrał surowym, strasznym szeptem mroku.
A noc wlokła się wolno wolno strasznie wolno
Jasiek, wychowany w lasach, znał się z nimi dobrze i nie bał się ich dawniej, ale teraz, na pół żywy, patrzył z przerażeniem na olbrzymie majaki drzew. Z wolna dusza napełniła mu się grozą, pełną zamętu nieopowiedzianego i cichości okropnej.
Lęk pełen rozpaczy ściskał mu serce takim bólem, że umierał, siedział bez ruchu, bał się poruszyć powiekami, bał się zmienić kierunek spojrzenia, bał się szepnąć to zbawcze imię: Jezus. Bo czuł strach i tajemnice dokoła, czuł, że ta ciemnota straszna przenika przez niego, zalewa mu duszę, niszczy ją A ten bór ciągle coś mówił z sobą jęczał czasem krzyczał żałośnie pochylał się nad nim patrzył jakby prostował się groźnie pochylał się znów niżej niżej tak nisko że czuł jakiś lodowaty oddech na twarzy czuł, że gałęzie ostre dębów, gałęzie podobne do szponów poskręcanych wyciągają się ku niemu z ciemności że szukają go że go zaraz rozerwą pomiędzy siebie
Wtedy ze strasznym, niemym krzykiem trwogi zapadał w omdlenie. I rozpalony gorączką mózg snuł rozprężone, porwane obrazy przypomnień więzienia Wlókł się więziennym korytarzem Tak, to więzienie z powrotem. Oglądał się i widział szeregi głów postrzyżonych, pochylonych nad warsztatami, które klekotały nieustannie.
Jasiek! Jasiek! Drgnął, któryś go wołał cicho, ale nie mógł poznać, który, bo wszyscy, z obawy przed strażnikami stojącymi przy drzwiach, trzymali głowy nisko. Nie, musiał się przesłyszeć.
Zapatrzył się przez szerokie okno na czubki drzew na nieobjęty obszar nieba na dalekie, dalekie kontury wzgórz Drgnął znów A to dzwon na obiad! Dzwon na kolację, dzwon na spoczynek! Szczęk kajdan Ostre twarze dozorców z błyszczącymi bagnetami Drżał na ich widok Komenda jakaś nie dosłyszał
Ach! A te noce, te straszne noce w ogromnej sali dawnego refektarza73 te noce, w które przychodziła tęsknota i wysysała z niego wszystką krew, wszystkie siły, wszystkie łzy te noce zimowe, mroźne i białe od księżyca, w które nie mogąc spać, modlił się cicho do tych świętych twarzy, tak wyraźnych jeszcze na sklepieniach Przerwał się logiczny ciąg marzeń. Czuł teraz, że ucieka z więzienia to czterodniowe tułanie się po lasach, po nocach karczma przyłęcka dziad ludzie idący do Brazylii strażnicy strzał
Ocknął się z omdlenia. Bólu nie czuł, tylko było mu strasznie zimno, zawinął się w sobie, przyparł do drzewa i czekał tak świtu, a tęsknota wsadziła mu swój kolczasty łeb do wnętrzności i gryzła niemiłosiernie.
Do domu uciekał do wsi swojej do wolności
To wszystko było tam tam za tym lasem, co jak zły obłąkał go i odgrodził tam jest chałupa, matka, życie spokojne i ciche tam ta ogromna szczęśliwość, którą zrozumiał dopiero za kratami więzienia.
Tam! tam! krzyczała w nim tęsknota tak głośno, tak potężnie, że podniósł się, aby iść Usiadł z powrotem, bo nie wiedział, gdzie jest, zbłąkał się tą szaloną ucieczką, musiał czekać dnia.
A nie pomyślał nawet przez mgnienie, że i z domu, od matki mogą go zabrać i wtrącić z powrotem do więzienia. Wiedział tylko, że w tej wsi swojej jest jego szczęście, i tam powracał pomimo wszystkich przeszkód. Zdawało mu się, że jak się tam dostanie, wszystkie nędze i utrapienia skończą się na zawsze. Nie czuł się przecież winnym niczego. W więzieniu nie widział karzącego prawa, lecz tylko osobistą a potężną zemstę rządcy, którego trochę dziobnął widłami.
Dokończę ja cię74, ty frybro75 jangielska, dorychtuję76 cię, nie bój się! myślał nienawistnie, przypominając sobie prześladowcę.
I snuły mu się tysiączne pomysły zemsty, ale nikły co chwila, bo coraz częściej zapadał w drzemkę, bronił się, jak mógł, aż w końcu już przed świtaniem zasnął śmiertelnie. Spał pomimo deszczu, który go przemaczał do skóry, i mimo chłodu surowego marcowej nocy; wcisnął się między wystające korzenie dębu, przytulił do olbrzymiego pnia i spał.
Las, jak zwykle przed świtaniem, przycichnął, pochylił się nad śpiącym i stał jakby na czujnej bardzo straży, osłaniając go sobą od deszczu.
Ciemności z wolna rzedły, bladły rozjaśniały się.
Po mrokach rozlewała się świtowa szarość.
Las, usypiając, budził ptaki i zwierzęta.
Stado wron wyrwało się cicho spod konarów jodeł olbrzymich; kołowały chwilę wysoko i poszybowały na żer do wiosek.
W lesie było jeszcze ciemno, od wschodu bielało nieco, przecierał się świt i na tym mętnym jeszcze, widmowym tle brzasku kontury czubów drzew rysowały się jak profile gór; na dole pod drzewami leżał gęsty mrok.
Wiatr ustał zupełnie, drzewa stały cichą, skłębioną masą; opuszczały przemarznięte, przemoczone gałęzie, pochylały konary bezwładnie w jakimś znużeniu ogromnym, zapadały w głęboki sen przerażający majestat usypiającej potęgi rozlewał się dokoła
Czasami tylko gałąź jakaś drgała przez sen, otrząsała się z deszczu, podnosiła się ku świtom i zapadała w ciche omdlenie
Czasem tylko pień jakiś olbrzymi, jakby kurczył się w sobie od zimna, drgnął niepochwytnie, rozprostował gałęzie, przechylił się koroną ku dalekiemu jeszcze słońcu i pogrążał się w słodkie odpocznienie.
Czasem tylko jakiś głos przejmujący, coś jakby westchnienie głębokie, jakby jęk śpiącego lasu, jakby krzyk majaczeń sennych drgał wskroś i przepadał w coraz bielszym świecie
Tylko niskie, chude, mizerne krze77 leszczyn, osik, brzózek i grabin, tulących się do pni olbrzymów śpiących, drżały ledwie dostrzegalnie, jakby z trwogą, tuliły się do siebie i szeptały cicho drżąco
Jedne jałowce stały nieruchomo i hardo; pokryte pancerzem twardych, zielonych igieł, po których spływał deszcz, nie cierpiały tyle. Ale gęste, długie pędy malin dzikich, poskręcane chaotycznie, czepiały się kolcami drzew, darły się na kamienie, oplatały mrowiska, jakby uciekały we wszystkie strony z rozpaczą, bo deszcz przenikał ich delikatne pokrycia i po cienkich ciałach spływał wielkimi kroplami aż do korzeni, aż do wnętrzności
Sosny drgały nerwowo, a świerki stały, jakby bez czucia, okryte potężnym wachlarzem gałęzi.
Szare spojrzenia świtu coraz niżej, coraz głębiej opadały i wypłakanym, zielonawym światłem przenikały wskroś lasów.