Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina 5 стр.


 Gadaj no, dziecko, przyjrzałeś się też onemu dobrze? Poznałbyś go?

 Jesce by nie! Juzem go dziś widział w lesie nad rzeką; a teraz, miesiąc mu świecił prosto w twarz, od razum poznał, ze ten sam.

 Jakże wygląda?

 Ano, duży, ciemny na gębie, broda carna

 Wybornie! przerwał któryś z ludzi a jak był odziany?

 Nicem cudak abo147 carownik odpowiedział Wawrzuś. Opońca z kapturem, kapelus z muselkami.

 Pielgrzym! Pielgrzym! zawołało kilkoro na raz.

 A jakże, był tu taki przed wieczorem!

 I ja go widziałem!

 I ja!

 I ja!

Wszyscy obecni zaczęli sobie opowiadać, gdzie który spotkał pielgrzyma; byli tacy, co rozmawiali z nim nawet. Inni widzieli, jak wchodził do kościoła.

 Aha zawołała jakaś dziewczyna schował się pewnikiem do kąta i dał się zamknąć.

 Słusznie. Ino krótkie miał odzienie, wyraźnie widziałem.

 Nic dziwnego, szeroki płaszcz zawadzałby mu przy wyłażeniu oknem.

 Aha, aha, jesce cosik! zakrzyknął nagle Wawrzuś.

 No, co?

 Ucha nie miał lewego.

 Co? Ucha nie miał? To ci dopiero!

 Ano, po takim znaku od razu poznać.

Z drugiej strony rynku spieszno szedł burmistrz, za nim sześciu ceklarzy, czyli straż policyjna. Do ceklarzy przyłączyli się stróże nocni i prawie cała męska ludność miasteczka. Podzielono ich na trzy oddziały i domyślając się, że zbrodniarz najprędzej będzie uciekał ku lasowi, bo tam w nieprzebytych gąszczach skryć się łatwo, a pościg prawie niemożliwy, rozkazał pan burmistrz zabiec mu z trzech stron i przeciąć drogę do lasu.

Wyruszyli z latarniami i z pochodniami, bo jak na złość księżyc przysłoniły chmury.

 Rozstąpcie się, ludzie! zawołał ktoś w tłumie ksiądz idzie!

Proboszcz z gołą głową biegł na przełaj ku kościołowi; stary zakrystian z latarnią w ręku, nie mogąc mu nadążyć, przystawał w tyle zadyszany.

 Usuńcie się ode drzwi!

Ksiądz wyjął klucz z kieszeni i drżącą ręką ciężki zamek otworzył. Pilno mu było sprawdzić co najważniejsze, czy świętokradca nie tknął i nie rozsypał komunikantów. Burmistrz pospieszył z nim. Pokazało się, że cyborium148 było nie naruszone; proboszcz odetchnął spokojniej. Skarbczyk, zaryglowany grubą żelazną sztabą i zamknięty na dwie kłódki, znaleziono także w całości, złodziej zabrał tylko to, co było na wierzchu w zakrystii: dwa kielichy przygotowane do mszy świętej na jutrzejszy odpust, relikwiarz149 złoty i takąż monstrancję. Szukając po szufladach, wywlókł aparata150 kościelne i rozrzucił je po podłodze. Szkoda była znaczna, ale w skarbcu znajdowały się klejnoty i złote naczynia dziesięćkroć większej wartości. Jeszcze nie posprzątali z podłogi wszystkich kap i ornatów, gdy uszu ich doleciały wściekłe wrzaski. Wybiegli z kościoła.

Tłum, kilkaset głów liczący, prowadził pojmanego złoczyńcę. Gdyby nie ceklarze i stróże nocni, którzy go wzięli między siebie, poszarpano by go żywcem na sztuki. Łagodna, raczej ospała ludność miasteczka, popadłszy w szał, zdolna była do najsroższego okrucieństwa.

 Pasy drzeć z łotra! wołano.

 Oczy wyłupić!

 Ręce odrąbać świętokradcy!

 Na gałąź!

 Żywcem spalić!

Z wysokości schodów kościelnych proboszcz krzyknął gromkim głosem:

 Spokój! Milczeć!

Najbliżsi usłyszeli rozkaz, posłali go wstecz, strażnicy ze swej strony uciszali rozhukaną zgraję, szumiało jeszcze i wrzało kilka minut, wreszcie zmęczyli się i umilkli. Burmistrz, stanąwszy obok proboszcza, zawołał:

 Dość tych hałasów! Zbrodniarzaście pojmali, a sami sprawujecie się jak zbóje. O cóż krzyczycie? Wszak stoi skrępowany przed wami; jutro odwiezie go straż do grodu, sędziowie wydadzą wyrok sprawiedliwy, topór go nie minie, to pewna. Tedy nie szukajcie na nim pomsty, a zachowajcie spokój.

Tłum oprzytomniał i usłuchał. Nieznajomy, którego mimo pęt na rękach trzymali za ramiona dwaj ceklarze, skorzystał z chwili ciszy i usiłując pokłonić się burmistrzowi, rzekł tonem zupełnie spokojnym:

 Zezwólcie, miłościwy burmistrzu, abym niewinny człowiek, rzeknął słowo w swej obronie.

Groźne okrzyki zaczęły się wyrywać z tłumu.

 Uciszcie się; niech mówi nakazał burmistrz.

 Szedłem ulicą miasta mówił nieznajomy szedłem powoli, zmęczony długą drogą; nie w myśli mi było uciekać ni kryć się; szukałem noclegu, a wszystkie domostwa były pozamykane. Tedy chciałem zapytać pierwszego lepszego przechodnia, gdzie plebania, i księdza proboszcza prosić o kąt i wiązkę słomy, a jutro rano byłbym poszedł dalej, bo do Krakowa zdążam. Aliści, pogrążonego w myślach, napadli ze srogimi okrzykami zbrojni ludzie, skrępowali do krwi i wloką niczym mordercę, gdy nawet nie odgaduję, o co mnie oskarżają.

 Oho, wilk w baraniej skórze! krzyknął stary jakiś mieszczanin.

 Po drodze mówił dalej pojmany wyrozumiałem coś niecoś, domyślam się, że popełniono tu kradzież. Zali151 jedną nitkę cudzą mam na sobie? Ubogi jestem, głodny, bezdomny, ale uczciwy. Rozkażcie, panie, aby mnie puszczono wolno.

Jeszcze domawiał ostatnich słów, gdy z ulicy najbliższej rogatek wybiegło dwóch wyrostków z radosnymi okrzykami:

 Znaleźliśmy święte sprzęty, wielebny panie!

 Jest wszystko! Porzucił bezecnik pod płotem!

 A co? A co? Jeszcze teraz będziesz świętego udawał? krzyknął mu ktoś nad samym uchem.

 Czyli152 zaprzeczam, że była kradzież? odparł, ruszając ramionami. Złodziej uciekł, a niewinnego dręczycie.

 O ludzie gdzież macie upamiętanie! krzyknęła ta sama kobieta, która najpierwsza wypytywała Wawrzusia. Ady zawołajcie dziecko, to nam powie, zali tego widział w kościelnym oknie abo inszego.

 A prawda święte słowa!

 Dawajcie chłopaka!

 Nie ma go!

 Pewno do domu poszedł!

 Nie, skrył się za przymurek. Chodź tu, chodź, czego się boisz? Zbój związany.

Przyprowadzono Wawrzusia przed oblicze pana burmistrza, ten go ujął za rączkę i rozkazał przywieść bliżej pojmanego. Jeden z ceklarzy oświecał go latarnią.

 Przypatrz się dobrze; znasz tego człowieka?

 Nie znam go.

 Widzi wasza wielmożność dziecko chyba nie kłamie! tryumfująco zawołał obcy.

 Więc nie jego widziałeś spuszczającego się oknem z kościoła?

 Juści153, ze jego.

 Czemuż tedy gadasz, że go nie znasz?

 Bo prawda. Wiem ja, kto to taki? Dziś w lesie pirsy154 raz w życiu go widziałem. To jakoż mam świadcyć, co go znam?

 Zaspanego, głupiego brzdąca robicie moim oskarżycielem z goryczą rzekł pojmany. Zaiste, bezpieczno podróżnemu przechodzić przez to sławne miasto.

 Powiedz prawdę, możeś niedobrze widział, może ci się ino zdaje? Może to był ktoś podobny, a nie ten sam? badał burmistrz Wawrzusia.

 Cóz mi się ma zdawać? Sami se obaccie, cy ma oba usy. Złodziej nie miał lewego.

Stary Mikołaj odgarnął ręką długie włosy nieznajomego.

*

Gdy straż odprowadzała świętokradcę do tymczasowego więzienia w podziemiach ratusza, zbrodzień odwrócił głowę i długie spojrzenie, straszny wzrok wilka schwytanego w samotrzask, utkwił w twarzy Wawrzusia. Górna warga drgnęła, błysnęły zęby

 Cóz mi się ma zdawać? Sami se obaccie, cy ma oba usy. Złodziej nie miał lewego.

Stary Mikołaj odgarnął ręką długie włosy nieznajomego.

*

Gdy straż odprowadzała świętokradcę do tymczasowego więzienia w podziemiach ratusza, zbrodzień odwrócił głowę i długie spojrzenie, straszny wzrok wilka schwytanego w samotrzask, utkwił w twarzy Wawrzusia. Górna warga drgnęła, błysnęły zęby

 Do widzenia, malućki155 rzekł półgłosem. Wawrzuś nagłym ruchem podniósł łokieć ponad głowę i przerażoną twarz wtulił w fałdy rękawa. Gdy znowu spojrzał na świat, pielgrzyma przed nim już nie było. Zakrywał go tłum odprowadzający więźnia do lochu pod ratuszem.

Długo jeszcze na rynku roiło się jak w mrowisku; rozbudzeni ludzie żywo rozprawiali o zbrodni i zbrodniarzu.

 Naści, możeś ty nie wieczerzał odezwała się do Wawrzusia ta sama kobiecina, wtykając mu w garść skibkę chleba ze serem. Dzieciak nie podziękował nawet, rzucił się zgłodniały na jadło. Z podwiniętymi pod siebie nogami usiadł na garstce rozrzuconej słomy i zmiatał, aż mu się uszy trzęsły. Gdy zaspokoił pierwszy głód, oczy zaczęły mu się kleić i zasnął, sam nie wiedzący kiedy.

Spał długo, ale niespokojnie; zwidywały mu się straszliwe oczy świętokradcy, to znów chciał przez sen uciekać przed nim, nogi wrastały mu w ziemię, a pielgrzym, doganiając go, już, już sięgał mu karku.

Z krzykiem zerwał się na równe nogi i nieprzytomnym wzrokiem potoczył dokoła. Cały rynek, pełen ludzi, pogrążony był w ciszy, wszystko spało, choć świtał już blady brzask.

Nagle od ratusza doleciało zrazu kilka, potem cały chór zmieszanych głosów. Nad wszystkimi górował bas Mikołaja. W miarę jak się ludzie przy wozach budzili, gwar i zamęt wzmagał się i zbliżał. Coś się stało Ale co?

Wawrzuś nie pojmował. Wytrzeszczył zaspane oczy, otworzył szeroko usta, słuchał

 Ij głupie gadanie mówił ktoś lekceważąco przecie drzwi na sztabę zasuwane.

 Jak to, gadanie? Wszak sam stróż Mikołaj

 Śniło się Mikołajowi.

 Krata w oknie przepiłowana! krzyknął, dobiegając, ktoś trzeci.

 Skądże znowu? Krata gruba.

 Musi piłeczkę zacną miał przy sobie to i przerżnął.

 Ale że to Mikołaj zdolił156 spać tak twardo

 Stary człek; zresztą, komu by przez myśl przeszło

 I tak prędko? zdziwiła się jakaś kobieta.

 Ano miał ze trzy godziny czasu.

 Posłali za nim ceklarzy?

 Ciekawość gdzie? W puszczę? Kamień w wodę.

 Rety jak się burmistrz dowie!

 Ee płakać nie będzie. Szkody w świętych naczyniach nie ma, dy157 Mikołajowi głowy nie zetnie.

 Ale psi syn sprawny!

 Wiadomo, z diabłem w zmowie.

 Słyszycie, ludzie? Złodziej uciekł w nocy oknem! zwiastował nowinę kościelny, wlokąc się ślamazarnie na plebanię.

 Ejże? Naprawdę? ze śmiechem przyjęto jego słowa. Ale co gorsza, że króla Popiela myszy zjadły!

 Cha, cha, cha, cha!

Wawrzuś patrzył, słuchał w głowie mu się zawracało serce dzwoniło na trwogę, a w uszach brzmiały dwa straszne słowa: Do widzenia, malućki.

U wiłów158

Królewna i diabły. Brzuchomówca. Pan Prot funduje piwo. Margosia na linie. Wawrzuś do góry nogami. Koza Beksa i bat Grzegorza. Czemu zbyrkała płachta u wozu.

Wawrzuś otworzył oczy. A ja gdzie? zapytał głośno. W pierwszej chwili jakoś nic a nic nie pamiętał. Że mu jednak wcale nie chodziło o dociekanie prawdy, leżał sobie wyciągnięty na słomie, worek z owsem pod głową, i przypatrywał się. A było bardzo dużo ciekawych rzeczy do widzenia: najpierw, jako porządny gospodarski syn, zauważył trzy doskonale utrzymane konie, chrupiące obrok tuż obok niego, a na ziemi leżała śliczna biała koza, o długiej, krętej wełnie. Dalej w rynku, gdzie wczoraj w nocy widział mnóstwo powyprzęganych wozów, dziś zobaczył dwa szeregi straganów, a o ile mógł dostrzec ze swego kącika, różne cuda rozłożone były na tych straganach. Tuż niedaleko garncarz miał swoje wyroby, dalej koszyków moc niezliczona, obok koszykarza szewc ustawił i rozwiesił kilkadziesiąt par butów, ciżem i ciżemek w różnych kolorach.

O raju a to ci żółte jak słoma w słońcu! westchnął Wawrzuś, wpatrując się z zachwytem w parę trzewiczków zawieszonych rzemykami na drążku i chyboczących się w prawo i w lewo. Zeby tak matusia tu byli, poprosiłbym oni tacy dobrzy kupiliby mi te cizemki. Jakie to nosy długie mają, cuję, ze prawiutko byłyby na moją nogę.

Ziewnął głośno, przewrócił się na prawy bok i przymknął oczy. Po tylu przygodach należał mu się jeszcze wypoczynek.

 Jego miłość już się zbudził zaświergotał mu nad głową jakiś cienki głosik.

Popatrzył w górę. Przy olbrzymim wozie, trzy razy przynajmniej większym od innych, grubą płócienną budą krytym, stała śliczna dziewczyna. Wianuszek z jaskrawych kwiatków miała na ciemnych włosach, koszulkę bieluśką z krótkimi rękawami, gorsecik zielony jak sama trawa, czymś błyszczącym suto wyszywany, i taką samą strojną, króciutką spódniczkę. Na nogach ciżemki żółte.

Oj, oj nie będę się rusać, niech mi sie tak śni jak najdłuzej ślicności królówna!

Dziewczyna wplatała srebrny galonik159 do warkocza i śmiała się w głos:

 A to ci śpioch dopiero! Ludzie od niepamięci świata już pośniadali, a ten chrapi i chrapi Nie głodnyś?

 Wolno gadać do jasnej królówny?

 Idźże, głuptasku takam ja królówna, jako ty królewic. Margośka mi jest i tyla. Matka ociec! zawołała, przytykając usta do szpary w budzie bo ten mały już wstał.

 Przyprowadź go, niech co zje odezwał się ktoś z głębi wozu.

 No, wstawaj i chodź, bo potem nie będzie czasu myśleć o tobie.

Uchyliła trochę zwisającej płóciennej płachty, weszła po schodkach do wnętrza wozu i pociągnęła chłopca za sobą. Dobrze, że go trzymała za rękę, bo się tak żachnął gwałtownie, że byłby spadł ze schodów na wznak i potłukł się porządnie: O ile Margosia na pewno była królewną, choć się nie chciała przyznać, to znowu te dwie postacie, które ujrzał w tym dziwnym wozie, co był domem, czy w tym domu, co był wozem, musiały przyjść na ziemię prościuteńko z piekła.

W głowie mu się mąciło

Jedno grube a krótkie, odziane po cudacku, prawy rękaw czerwony, lewy żółty; prawa nogawica sina, lewa biała w czarne koła. Sam kubrak pasiaty jakiś, jakby węże po nim łaziły ale to wszystko jeszcze nic naprzeciw ohydnej gęby! Ani ściana nie taka biała, jak twarz owego grubasa po niej plamy, jakby kto palec we krwi umaczał i pacnął tu i owdzie; włosy albo to włosy? Rude kłaki obmierzłe. To drugie znowu, co stoi w kącie, czarne jak smoła; gęba i włosy, i całe odzienie. A królewna wcale nie ucieka, tylko się śmieje i gada z nimi po cichu.

O Matko Święta dziękujez Ci! Jakasi zwycajna kobieta stoi przy piecu i z garnka na miseckę strawy ulewa. Ukroiła chleba, odwraca sie ady160 ja ją wczora w nocy widziałem!

 Cóż, malućki parobeczku przemówiła kobieta do Wawrzusia dobrze ci się spało? Zbój się nie przyśnił?

Назад Дальше