Historia żółtej ciżemki - Domańska Antonina 7 стр.


 Sławetne państwo, dorzućcie i dziecku jakich parę miedziaków; dostanie karę, jak z niczym wróci.

Sprzątnięto kuglarskie przybory, deski i kobylice184 schowano do wozu; Grzegorz i Froncek umyli się, przebrali w suknie codzienne i wyszli pogapić się na jarmark. Poważny, otyły człek w szaraczkowym185 żupanie186 wyglądał raczej na handlarza nierogacizny niż na wiłę-pajaca. A z Froncka taki był urodziwy parobeczek, aż coś dziewczętom oczy ku niemu ciągnęło; ani gadania, żeby to był ten sam, co kozły magał i czarnego diabła udawał. On też umyślnie tak się smolił i szpecił, żeby go później nie poznawano.

 Dobrze matka zrobiła, że dziecko przyprowadziła wczoraj spać przy naszym wozie rzekł stary do syna tyś już za duży, koza cię nie udźwignie, a takie małe ino przyuczyć, będzie fikało aż hej.

 Matka nie zgodzą się odpowiedział syn dy mówili dziś rano, że trzeba dziecko odprowadzić na plebanię, to go proboszcz odeśle do domu.

 Juści proboszcz tyle wie, co i my, gdzież go odeśle? Pogadam z matką na wyrozumienie. Abo to chłopcu krzywda u nas będzie? Poje se po uszy, a zechce, to i wyżej uszu, nie narobi się, ino tyle, co naukę odprawi z godzinę co dzień.

 Aha, i co baty brać będzie rozśmiał się Froncek.

 Bez bata nic rzekł ojciec sentencjonalnie i tyś brał bicie do krwi nieraz.

 Oj, brałem, brałem!

 No i co? Kości masz całe, wyrosłeś jak chabina, sztuki pięknie pokazujesz, krzywda ci?

 Żadna dziewucha wiły za męża nie zechce.

 Głupiś a matka mnie zechciała? Zresztą, co tu gadać, poźryj187 ino, czy aby jedna przejdzie, co by się nie ośmiała188 do ciebie. Każde rzemiosło dobre, byle chleb dało. Tedy wyjedziemy stąd dziś na noc, jutro popas w Księżej Wólce, a pojutrze przedstawienie w Miechowie, bo tam właśnie przypada kiermasz. Trzeba chłopca przez jutro poduczyć, coby choć na rękach pobiegał. Dasz rady?

 Jak będzie chętny, czemu nie; chodzić na rękach cale nie sztuka.

 Pogadaj z nim mądre słowo; postrasz go mną, to usłucha.

Jak stary Grzegorz zarządził, tak uczyniono: przed samą nocą wyjechali z miasteczka, matka z trojgiem młodych w budzie, ojciec na koźle, biała koza na postronku za wozem. Wczesnym rankiem dotarli do ślicznej polanki w lesie; Grzegorz wyprzągł konie, rozpalono ognisko, Margosia przyniosła wody z rzeczki, matka gotowała śniadanie, a Froncek zakrzątnął się około Wawrzusia i pierwszej lekcji gimnastyki. Malec wręcz odpowiedział, że nie będzie chodził na rękach, boby się ludzie w Porębie z niego wyśmiali, gdyby odmiennie chodził niż inni.

 Ja ci też nie kazuję od rana do nocy do góry nogami uganiać, ino cię muszę nauczyć; tatuś tak przykazali.

 Na co?

 Co ci ta o to189; kazali i dość. No, szkoda czasu.

Wziął go wpół za krajkę jedną ręką, obie nóżki w drugą i zaczęła się lekcja.

 Nie chce nie bede cego mnie męcys! wrzeszczał Wawrzuś.

Aż tu Grzegorz przyskoczył z batem.

 A w skórę chcesz? Darmozjadzie jeden! I zaciął go po gołych nóżkach, aż czerwone pręgi wystąpiły. Masz robić, co ci każą, a nie, to baty.

I Wawrzuś robił, co mu kazano, byle nie brać batów. Zgrabniutki, drobny, lekki, tego samego rana zgłębił tajemnicze prawidła równowagi, aż się Grzegorz zdumiał, jakie dziecko pojętne. Biegał na rękach tak swobodnie, jak niejeden i na nogach lepiej nie potrafi. Przy obiedzie dostał pochwałę i kilka słów zachęty do dalszej pracy.

 Kiej ja wolę do Poręby. Gadaliście, co mnie zawieziecie do tatusia.

 Jakie też to głupie dziecko, to strach odparł Grzegorz, niosąc łyżkę do ust nie widzisz to, że prościuteńko do Poręby jedziemy?

Roześmiali się wszyscy jakimś niemiłym śmiechem, tylko Grzegorzowa ruszyła ramionami niechętnie.

 Prościuteńko? powtórzył Wawrzuś, klaszcząc w rączki. A daleko jesce?

 Ha, będzie ze trzy staje190 odpowiedział Froncek poważnie, a stary dorzucił:

 E chyba ze cztery.

I znowu parsknęli śmiechem.

 A w którą stronę?

 O tam, gdzie te brzózki, zakręca się gościniec i już Poręba jak na dłoni.

Po obiedzie Grzegorz legł odpocząć. Froncek z Margosią poszli szukać grzybów, a Wawrzuś bawił się z kozą, z którą od pierwszej chwili poznania zawarł serdeczną przyjaźń Słowa Froncka, że za brzózkami już widać Porębę, brzmiały mu wciąż w uszach; coś go gnało w tę stronę

To i cego będę cekał, może długo jesce będą popasać myślał a kiedy to tak blisko, to chyba trafię. Podszedł do Grzegorzowej i pocałował ją w rękę.

 A czego chcesz, synku?

 Przysedłem was pożegnać, ide do domu. Bóg zapłać za wsytko.

 Co też ty gadasz, dziecko? Co ci się zwiduje? Nie trafisz.

 Gadali, ze blisko; juz mi ta nie brońcie, muse iść.

Rzucił się jednym skokiem i gnał jak szalony ku brzózkom; bała się krzyczeć, żeby męża nie zbudzić, biegnąć nie miała siły

Ha, wola boska, niech dziecko umyka pomyślała trafi na dobrych ludzi, może go lepszy los czeka niż biedowanie z nami.

Nieszczęściem dla Wawrzusia, droga zakręcająca się za brzózkami nie tylko że nie prowadziła do Poręby, ale co gorsza, była drogą do Miechowa, gdzie właśnie zdążali kuglarze.

Z początku leciał jak na skrzydłach, a ciągle wypatrywał oczy, gdzie ta Poręba, co miała być widna jak na dłoni. Wiele drogi nie uszedł, już musiał zwolnić kroku, a po godzinie siadł pod dziką gruszą przy drodze, odpocząć chwileczkę. Słońce przypiekało, nogi trochę bolały, wyciągnął się w cieniu i usnął.

Zbudził go ból piekący jak ogień zerwał się na równe nogi Stary Grzegorz stał nad nim czerwony ze złości i prał batem gęsto a ostro.

 Będziesz uciekać? Będziesz? będziesz? będziesz?

 Ja nie uciekał, ino szedł do domu, do tatusia!

 Masz za tatusia! Masz za Porębę! Masz!

Za każdym słowem padał powiązany w węzły powrózek na zgrzebną koszulinę, dziecko zwijało się, kurczyło, drgało

 O Jezu nie będę nigdy nie będę! zakrzyczał rozdzierającym głosem.

 Pamiętaj sobie! Jeszcze jeden raz spróbujesz, to cię tak wytłukę, że krwią spłyniesz, łotrowskie nasienie! No, zbieraj nogi, do budy!

Od następnego rana rozpoczął Wawrzuś służbę u linoskoczków, ciężkie terminowanie. Musiał chodzić na rękach, magać kozły na odległość i w miejscu, skakać przez drążek wysoko nastawiony, a gdy już nabrał wielkiej wprawy w tym wszystkim, Margosia uczyła go chodzić na linie rozciągniętej tuż ponad ziemią. Rozpinano ją co dzień o pół stopy wyżej, a nauczycielka tłumaczyła bardzo łagodnie, głaskała i całowała, gdy się dobrze udało, a nigdy nie biła. Zrozumiał, że nie trzeba patrzeć na dół, bo się w głowie zawraca, zrozumiał, że stawiając lewą nogę, trzeba się przechylić odrobinę w lewo i nawzajem. Ale bardzo często jeszcze spadał z liny, więc o popisywaniu się tą sztuką nie mogło być mowy. Za to biała koza miała się z pyszna. Przed trzema laty, gdy Froncek był mało co większy od Wawrzusia, a koza ledwie wychodziła z dzieciństwa, wytresowano ją do pewnych ćwiczeń. Kózka myślała, że to figle, i chętnie dokazywała z Fronckiem. Ale dawno już swych sztuk zapomniała i trzeba ją było uczyć na nowo. To jedno było dobre, że nie wiedząc jeszcze, co go czeka, Wawrzuś dzielił się z kozą swoim chlebem, odkradał Grzegorzowej szczypteczki soli i tymi frykasami kupił sobie miłość Beksy na wieki. Gdy więc przyszło, rozpędziwszy się, chwycić kozę za rogi, przewrócić w powietrzu koziołka i stanąć jej równymi nogami na grzbiecie, Beksa nie sprzeciwiała się zbytnio woli swego przyjaciela, zwłaszcza że wspomnienia młodości budziły się w jej pamięci, nastawiała rogaty łeb jak do walki i stała jak wryta, co było ułatwieniem dla Wawrzusia.

Zdarzyło się już kilka razy, że na przedstawieniach, jakie wędrowni kuglarze dawali po miasteczkach, koza i Wawrzuś podobali się najbardziej. Dzieciak nie wyglądał na swoje lata, drobniutki był i smukły, dlatego też sprawiało na publiczności wielkie wrażenie, gdy taka kruszyna wyskakiwała jak pchła z ziemi na głowę i grzbiet kozy.

Stary Grzegorz winszował sobie nabytku; chłopiec go prawie nic nie kosztował, a przyczyniał się wiele do pomnożenia zarobku. Dodzierał191 aksamitów i świecideł, z których Froncek wyrósł, jadł jak myszka, a pracował nie mniej od starszych.

Tylko że ciągle tęsknił za Porębą i choć przy Grzegorzu głośno o tym nie mówił, stary niejeden raz dosłyszał, jak przed Margosią wylewał swe żale. Pilnowali go też wszyscy jak oka w głowie, prócz matki, bo ta od samego początku litowała się nad dzieckiem i ciągle tylko przemyśliwała, jakby to oddać Wawrzusia rodzicom, a przynajmniej powierzyć jakiemu dobremu człowiekowi, żeby go na uczciwego rzemieślnika wykierował.

W nieustannej tułaczce z jednego kąta kraju w drugi wiły trzymali się zwyczaju, że w nocy odbywali drogę, wypoczywali nad ranem, a w dzień dawali przedstawienia. Jeżeli po drodze trafiło się miasteczko, tym lepiej, a nie, to i po wsiach pokazywali swe sztuki, bodaj za bochenek chleba albo wiązkę siana dla koni. W ten sposób opłacali sobie koszta wędrówki i snuli się z północy na południe, ze wschodu na zachód. Nierzadko spotykały się dwie lub trzy rodziny linoskoczków; jedni powiadamiali drugich, gdzie warto się zatrzymać i jakim traktem jechać najbezpieczniej, po czym każda buda ruszała w swoją stronę.

Wawrzuś, nauczony smutnym doświadczeniem, że ucieczka nie jest rzeczą zbyt łatwą, a bat Grzegorza jest rzeczą okropną, pogodził się pozornie z losem i coraz to wspanialsze salto mortale192 urządzał tak z kozą, jak i bez kozy. Ale w nocy, gdy wszyscy w budzie spali twardo, a wóz posuwał się powoli po wybojach i kałużach, ach, wtedy jak ptaszek więziony, co się w klatce trzepoce i skrzydełka sobie o szczeble obija, tak biedny malec spłakiwał się gorzko i snuł dziwaczne plany oswobodzenia.

Pewnej pochmurnej nocy, gdy wóz toczył się powoli leśną dróżką, co chwila potykając się o grube korzenie lub zapadając w błoto po osie, Grzegorzowa, która w dusznym gorącu zamkniętej budy usnąć nie mogła, usłyszała ciche szlochanie Wawrzusia.

 Cóż ci to, malućki? spytała ostrożnie, by nikogo nie zbudzić, przyciągając sienniczek z dzieckiem ku sobie.

 Nic, biednym jest193 odpowiedział.

 Czego biedny? Boli co? i pogłaskała go po głowie.

Wiedział, że matce można się przyznać do wszystkiego; ileż to razy słyszał, jak nastawała na męża, by chłopca oddał do jakiego dworu po drodze albo do rzemiosła. Wiedział, że go nie zdradzi, bo zawsze była dobra dla niego. Więc ją objął za szyję i najcichszym szeptem wyjąkał:

 Chcę do matusi, do Poręby.

Robaczkiem się opiekuje. Polnej trawki pilnuje przypomniała się Grzegorzowej pieśń o Boskiej Opatrzności. Ha, może to wola Pana Jezusa pomyślała niech dziecko idzie, gdzie je oczy poniosą, lepszej sposobności jak dziś nie będzie.

 A nie boisz się czarnej nocy?

 Juz niedźwiedź i dzik wedle mnie przełaził, juzem wilkowe ślepie w nocy widział, a nic mi się nie stało nie boję się nicego, ino coby mnie majster nie przyłapili.

 Słuchajże; wraź se tę ćwiartkę chleba, co leży na skrzyni, za pazuchę; zmacałeś?

 Juz.

 A teraz pełzaj powoli ku schodkom płachtę odepnij cicho któreś się rusza.

Zatrzymali oddech, czekali, Froncek znów zaczął chrapać, Margosia mruczała coś przez sen.

 Możesz iść śmiało, śpią twardo; a nie przewróć tam czego.

 Bóg zapłać; nie pocałujecie mnie na drogę?

Uściskali się.

Coś zaszeleściło pomiędzy skrzyniami i tłumokami, trochę świeżego powietrza wpadło do wnętrza przez odpiętą płachtę i więcej nic.

Dzięki codziennym ćwiczeniom gimnastycznym skok z jadącego wozu zabawką był dla Wawrzusia, zwłaszcza że konie, drzemiąc, stąpały noga za nogą; Grzegorz dla odpędzenia snu szeptał godzinki.

 Pocekaj, teraz ja mądry, juz mnie drugi raz nie złapies szepnął, grożąc ściśniętą w kułak rączką niewidzialnemu tyranowi. Ciemno jak w kominie, schowam się w krzaki, a ty mnie sukaj, póki ci sie nie sprzykrzy.

Dał susa w las.

Nie po krzakach przysiadał nie będę; zaświecą ze dwie latarnie i gotowi mnie wypatrzyć; albo zwierz będzie przechodził, to mnie zje. Wylezę na drzewo.

Ze zwinnością kota czepił się palcami grubej, popękanej kory, nogi pomagały rękom, w minutę już siedział na gałęzi. Pomacał z tej i z owej strony, przekonał się, gdzie drzewo ma najgęściej splątane konary, i ostrożnie, by głową nie uderzyć o gałąź, wspinał się wyżej.

O, tu mi będzie w sam raz; tu se ranka docekam.

Odpięta z gwoździa płachta przymykająca wóz linoskoczków fruwała, poruszana lekkim wiatrem, i szeleściła, bijąc o półkoszki194. Baczne na każdy odgłos ucho Grzegorza posłyszało ten szmer

 Cóż się ta dzieje? mruknął. Złamało się co czy oberwało, że tak zbyrka?

Zatrzymał konie i zsiadł z kozła.

 Hej któreż tam płachtę odpięło?

 Czego chcecie? odezwał się z głębi zaspany głos Froncka.

 Gadam, po co płachtę odpinacie. Jeszcze się który tłomok zesunie i wyleci.

 Anim się ruszał, śpię od wieczora na jednym boku.

 Może Margośka albo matka?

Margosia odpowiedziała chrapaniem, a matka udawała, że śpi.

 Ojoj tatusiu

 No co?

 Siennik pusty, chłopaka nie ma!

Grzegorz syknął przez ściśnięte zęby jakąś klątwę w tysiące tysięcy, ale nie tracąc czasu na próżne słowa, natychmiast skrzesał ognia, zaświecił latarnię i Fronckowi kazał zrobić to samo.

 Chodźmy szukać rzekł ty patrz z lewej strony, ja z prawej; nie musiał ubiec daleko; ani trzech pacierzy nie ma, jak szelest posłyszałem.

Puścili się wzdłuż drogi, licząc, że dziecko dogonią. Gdy ubiegli spory kawał, dopiero im na myśl przyszło, że się mógł schować gdzie bliżej w gęstwinie. Więc wracali już powolutku, przyświecając krok za krokiem, krzak za krzakiem, jednej kępki paproci nie opuścili; przystawali, nadsłuchiwali nic.

 Przywiąż no latarnię do żerdki, poświecisz wyżej między drzewa, może się gdzie na które wydrapał.

 O Jezu! szepnęło dziecko prosto na moją sosnę świeci musi mnie uwidzieć białą kosulę znać między gałęziami

 Cóżeś się tak zapatrzył w jedno miejsce?

 Zobaczcie sami, coś szarzeje na samej górze

 Gdzie, gdzie? Nie widzę

Załomotały skrzydła, wystraszony puchacz spuścił się z wierzchołka sąsiedniego drzewa i ciężkim lotem, uciekając od światła, uderzył sobą silnie w twarz Grzegorza. Stary się zachwiał, wyciągnął przed siebie ręce i czepił się Froncka za ramię, a ten zaskoczony znienacka puścił drążek, latarnia upadła i zgasła.

 Dalibyście spokój szukaniu odezwała się matka z wozu chłopak uciekł jeszcze przed północą, a wy go tutaj upatrujecie.

 Taaak? Toś wiedziała, a nie krzyknęłaś na którego z nas?

 Właśnie, żem nie wiedziała o niczym, ino we śnie mi się majaczyło, że się ktoś wedle mnie przesuwa, nawet mnie w rękę pocałował. Nijak się ocknąć ani oczu otworzyć nie mogłam. To jedno wiem z pewnością, że więcej niż dwie godziny, jak zemknął. Tedy nie bądźcie głupi i nie szukajcie wiatru w polu.

Назад Дальше