Na zgliszczach Zakonu - Morawska Zuzanna 4 стр.


 A nie połknij jagód wraz z kobiałką! rzucił za nim Fals, oblizując się zawczasu na tyle pożądane przysmaki.

Odwrócił się też zaraz i wzrok łakomy posłał za mury.

Kobiety tymczasem, siedząc przytulone do siebie, zgarbione, w postaci lękliwej, naradzały się znać z sobą, co dalej czynić.

 A jak mi cię porwą wraz z jagodami? mówiła stara.

 Nie bójcie się, nie bójcie! Chłopaka wzięliby, ale dziewkę

I wzruszyła ramionami.

 Oj, Salo, Salo, nie wiesz sama, co pleciesz rzekła stara, przygarniając dziewczynę, jakby ją chciała uchronić przed niebezpieczeństwem. Te przeklęte Krzyżaki na wszystko łakome.

 To był jeno czatownik, nie żaden rycerz, a ten chyba na jagody się złakomi przerwała Sala.

 To i co, jagody zabierze, da nam po karku, naszturcha i tyle! Nic nie wskóramy! perswadowała stara.

 Toć krzyknął, żeby poczekać. Pewnikiem przyśle kogo po jagody, może nam się uda dowiedzieć, co znaczą te dzwony. A może

Furta tak szczelnie była przywarta i tak cicho się otwierała na wgłębionych w mur zawiasach, że jeno ten mógł wiedzieć o jej istnieniu, kto był świadom wszelkich arkanów przez Krzyżaków wymyślonych. Na zewnątrz murów nikt nie dostrzegł najmniejszej szczeliny, ba, nawet kreski na murze, a i wewnątrz obce oko próżno by jej szukało.

Na widok knechta Sala krzyknęła i poczęła biec, potykając się, kulejąc i kołysząc w niezgrabnym chodzie. Dziw jeno, że miasto9 uciekać w przeciwną stronę, zbliżała się ku niemu, jakby straciwszy głowę z wielkiego lęku.

Stara podążała za nią również niezgrabnym, niedołężnym krokiem.

Jakub tymczasem z wielkim zamachem schwycił kobiałkę z jagodami, szepcąc jednocześnie:

 Udawaj, że nie chcesz oddać, ja cię będę rzekomo walił w kark i szamotał.

Zaczęła się więc szarpanina dwóch kobiet z knechtem, który zamierzając się udawał, że z całej siły okłada pięścią to jedną, to drugą. Tak okładając mówił:

 Książę niderlandzki składał przysięgę na rycerza. Darował im swe ziemie. Dzwony to głosiły. Z naszych nikt nie przybył. Zakon szykuje się do wojny z Polską. Lada chwila wyruszą. Chciałbym, by i mnie wzięto. Moc ogromna rycerzy. Moc broni, koni. Pewni są zwycięstwa. Wiozą okowy, pęta. Mówią, że zabiorą moc ludu i ziemi. Trzeba naszych sił wiele.

 Kiedy wyruszają, jaką drogą? pytała stara.

 Nie wiem, ale wkrótce. Jutro pono przednie straże mają wyruszyć, wkrótce rycerstwo. Ach, jakżebym chciał, żeby i mnie wysłano! mówił gorączkowo, spuszczając rzekomo pięść na plecy Sali.

 Za trzy dni będziemy o świcie szepnęła Sala.

 Przy której furcie? rzekła stara.

 Pięćdziesiąt kroków od tej, cegła z białym brzegiem, naprzeciw dębu odszepnął knecht.

Niepotrzebnie wszakże szeptali, bo choćby słyszał kto zza muru, nie rozumiałby ich mowy.

Podczas tego Jakub wciąż szarpał się z kobietami, te się broniły, wieszając u rąk jego. On zaś uderzał to jedną, to drugą, opowiadał o wszystkim, co się działo w Zakonie, co jego uszu doszło, i to, co widział i słyszał podczas dzisiejszej uroczystości.

 Synu, pamiętaj, coś winien ojczyźnie! Noś skórę wilczą, wślizguj się jak wąż, dowiaduj, a sercem bądź tym, kim być winieneś szeptała stara.

 Nie bójcie się, pamiętam przelaną krew ojca, krew mego narodu!

 Jest nas tylko dwoje. Na nas ciąży cały obowiązek szeptała Sala, czepiając się rąk knechta.

Ten wszakże, nie chcąc przedłużać swego pobytu za murami, szepnął teraz:

 Trzeba o niebywałej sile krzyżackiej naszych jak najprędzej powiadomić.

I ostatnim wysiłkiem wydzierał kobiałki.

Kobiety oddały je wreszcie, on zaś uderzył jedną i drugą w kark, te powaliły się na ziemię, jęcząc wniebogłosy. Na zakończenie kopnął je nogą. Obie staczały się po gładkiej murawie wału. Jakub zabrawszy kobiałki wracał śpiesznie tąż samą ukrytą furtą.

Gdy znalazł się w podwórcu, z wielkim triumfem i ożywieniem pokazał oczekującemu Falsowi swą zdobycz. Niebawem obaj siedząc w czatowni, raczyli się smacznym owocem.

 Te wiedźmy, to prawdziwe czarownice! Tfuj! mówił Jakub, spluwając. Najwidoczniej mają jakąś nieczystą w sobie siłę. Ledwiem je zmógł!

 Ba, jak czarownice rzekł Fals z przekonaniem, pakując do ust całą garść jagód. Ale się broniły, no! Myślałem, że im nie podołasz! dorzucił.

 Eh, toćem nie ułomek! Ale tak się mnie czepiły na wszystkie strony jak pijawki, a gadają tak, że nic zrozumieć nie można.

 Ba, zwyczajnie, polskie świnie. Toć ich tu jeszcze pełno po wsiach mówił Fals z pogardą.

Jakub haniebnie się w tej chwili skrzywił i splunął gwałtownie. Ale zaraz rzekł:

 Znać w jagody jakiegoś robaka wsadziły.

 Cha! cha! cha! To umyślnie dla ciebie! zaśmiał się Fals. Nie jedz już, bracie, nie jedz. Ostaw resztę dla mnie! śmiał się dalej czatownik, wysypując resztę jagód z kobiałki do szeroko rozwartej gęby.

Zapach jagód rozszedł się po czatowni, ale Jakuba woń ta nie nęciła. Wciąż spluwał, a opuszczając czatownię, zaciskał pięści, jak gdyby chciał nimi kogoś uderzyć.

Zabrał się też zaraz do dalszego zamiatania podwórca, a czynił to z wielką zaciętością, wywierając złość na miotle, na długim kiju osadzonej.

 O, najdroższe, najpiękniejsze wiedźmy, dzięki wam za onego robaka, co go zgryzł wasz pogromca, inaczej byłby mi z pewnością drugiej nie zostawił mówił do siebie Fals, zabierając się do otworzenia drugiej kobiałki.

Wtem zaroiło się w podwórcu wracającymi knechtami. Falsowi przyszła znać inna myśl do głowy, bo odstawił kobiałkę, nie tkniętą, i patrzył za mury wzrokiem człowieka spełniającego pilnie swój obowiązek. Po chwili wszedł inny knecht, żeby go zastąpić, i zaraz na wstępie rzekł:

 O, jak tu wonieje!

Fals podetknął mu pod nos zamkniętą kobiałkę, którą poprzednio wraził w pętlę długiego sznura i śmiejąc się zawołał:

 Patrz jeno pilnie w niebo, to ci takie same stamtąd spadną!

Po czym zbiegł prędko ze schodów i skierował się wprost do wychodzącego z izby jadalnej Bibera. Podał mu kobiałkę i rzekł z tajemniczą miną:

 Jakaś wiedźma słaniała się tuż pod murami, chciałem ją wziąć na pętlę, ale znać była to czarownica, bo wraziła w pętlę kobiałkę, a sama zniknęła.

Biber wziął delikatnie, z pewnym lękiem, szczelnie zamknięty koszyk, wciągnął w siebie woń z niego uchodzącą i rzekł:

 Coś jakby lasem wonieje!

 I mnie tak za nos chwyciło! przyświadczył Fals. Ciekawość jednak, co to takiego? dorzucił, mrugając oczami.

 Czarownice to tak umieją omamić, nawet wonią mówił Biber, oglądając kobiałkę.

 Eh, toć wiecie, że krzyż święty wszelką nieczystą siłę odpędza zachęcał dowcipniś.

 No, tak odrzekł Biber z wielką determinacją i powagą, a udając bodaj samego mistrza Zakonu, począł: In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti10! dokończył powstrzymując śmiech knecht.

Biber z pewną ostrożnością rozwiązał łyko kobiałki.

 Jagody leśne, Boga mi, jagody! zawołał z uciechą, wciągając woń dojrzałego owocu.

 Jagody leśne, Boga mi, jagody! zawołał z uciechą, wciągając woń dojrzałego owocu.

 Po samej woni poznałem i dlatego nienaruszone w darze wam przynoszę mówił Fals, oblizując się łakomie.

 Lepiej, że miasto11 wiedźmy ułowiłeś kobiałkę rzekł Biber, zapychając usta jagodami.

Fals zaś myślał:

Lepiej byłbym sam połknął. Ten stary nic mi przecie nie da. Mogłem tak samo mówić: in nomine czy jak tam i czary odegnać, boć ten robak, co go połknął Jakub, to pewnikiem czary. Chodzi teraz jak struty.

W tej właśnie chwili przeszedł koło niego Jakub. Setnie był nachmurzony, patrzył spode łba, zdawał się nikogo nie widzieć, a pięści wciąż zaciskał. Nie rzekł też ni słowa, zerknął jeno na zajadającego wonne jagody Bibera i wszedł do izby na południowy posiłek.

Jemu wciąż się zdaje, że wali czarownice pomyślał Fals.

Nie spuszczał jednak z oka Bibera, który, nie bacząc na czary, wyjadał owoc z kobiałki.

Pożre, Boga mi, pożre, nic nie ostawi myślał Fals.

Odchrząknął też i rzekł:

 Zawszeć te jagody od wiedźmy pochodzą A nuż tam, na dnie, są jakie szkodliwe? Toćeście jeno z wierzchu je odżegnali

Biber drgnął i garść jagód, niesioną do ust, w połowie drogi zatrzymał.

 Przewąchałeś co? Możeś umyślnie dał mi zatruty owoc? mówił przestraszony Biber.

 Nicem nie przewąchał, bom nie wąchał, alem dał do powąchania Jakubowi, ten wciągnął w siebie woń, a że nie była jeszcze odżegnana, chodzi teraz jak otruty. Przyszło mi do głowy, żeście jeno z wierzchu kobiałkę odżegnali, a tam, od spodu

 Żeby cię, psi synu, z twymi jagodami! przerwał przestraszony dozorca.

I rzucił kobiałką w dowcipnisia, a sam przeżegnawszy się uchodził śpiesznie.

Ten uchwycił zręcznie kobiałkę. Nieco jagód z niej wyleciało, a knecht usunąwszy się we wnękę ściany, wsypywał do ust resztę pozostałych, mlaskając językiem.

Teraz i Biber był markotny. Zapomniał nawet fukać i gderać, szeptał jeno coś pod nosem, spluwał, bo zdawało mu się, że go pali we wnętrzu. Aż Fals zbliżył się do niego z pokorną miną i mówił:

 Nie bójcie się, ojcze, nie zjedliście nic szkodliwego, bo oto dopiero na dnie pod jagodami były dwa czarne robaki, którem zgniótł na krzyż, odmawiając jak wy in nomine Resztę z kobiałki wrzuciłem do dołu, by nieczystości nieczystą siłę strawiły.

Biber zamierzył się na sprawcę jego umartwienia, ale wtem ukazał się jeden z urzędników Zakonu i rozkazującym głosem zawołał:

 Sekretarz wielkiego mistrza kazał się dozorcy dziesiątego podwórca w tej chwili stawić!

Sala i Sienicha

Kobiety podniosły się z ziemi, zataczały się jakby z wielkiego lęku i razów, jakie otrzymały, sił do dalszej podróży nie miały. Oczy im wszakże błyszczały, a obejmując jedna drugą, rzekomo dla podparcia się wzajem, czuły, że im serce gwałtownie dygocze. Gdy zaś odeszły od wałów ze dwie staje12, Sala nie mogła powstrzymać swojej radości.

 Widzicie, babo, widzicie, chcieliście już uciekać, a tak nam się udało, jak nigdy!

 Bałam się o ciebie, dziecino, o ciebie Byleby jeszcze za trzy dni można zasięgnąć języka, a naszym jak najprędzej dać wiedzenie dorzuciła.

 Ach, ten Kuba, ten Kuba, jak on pociesznie udawał, że wali mnie pięścią, a szeptał: Bądź spokojna, Salo, baczę na wszystko, co się dzieje w Zakonie, a choćbym miał życie położyć, dam wam o wszystkim wiedzenie.

 Bóg znać posłał go między te wilki, aby służył narodowi westchnęła stara.

 Twoja to zasługa, babo ozwała się miękkim głosem dziewczyna odkąd nam go zabrali, ty czuwasz nad nim i nie dałaś mu się zniemczyć.

 On dałby się zniemczyć, on?

 Gdybyś nad nim nie czuwała, kto wie, co by się stało, toć przecie nie miał lat ośmiu, kiedy nam go zabrano. Coś ty użyła, jakich fortelów, by nie zapomniał mowy, a udawał, że jej zapomniał i Niemcom się zaprzedał. Coś ty użyła, wiesz tylko ty i sam Bóg na niebie ciągnęła dalej Sala, przyciskając ramię baby z serdecznym uczuciem.

 Wszystko mi miłe, żem mojego Kubusia nie tylko od zniemczenia uchroniła, ale i jako węża wyhodowała, a przydatnym dla narodu uczyniła mówiła stara jakby do siebie.

Sala przycisnęła znów jej ramię i rzekła:

 Jak przez mgłę pamiętam jeno onę chwilę, boćem lat pięciu nie miała, kiedy ojca Krzyżacy zabili, że bronił zamku i nie chciał powiedzieć, jaką drogą poszli Jagiełłowi rycerze, Kubę krzyczącego wniebogłosy zabrali, a matce grozili, że ją ubiją westchnęła dziewczyna.

 O, pamiętam to dobrze, jakeś ty się za nimi powlokła, jakeś im nadskakiwała, a w domu potem mówiono, żeś Krzyżaków służka i że ich na nas naprowadzać będziesz.

 Cicho, cicho, nie wspominaj tych chwil strasznych! zawołała drżącym głosem stara.

 Pozwól, pozwól, babo, tak mam dziś serce wezbrane, że muszę wszystko wygadać mówiła Sala. Jeno matka kochana zawsze powtarzała: Sienicha swoich nie zdradzi, a że udawała służkę Krzyżaków, znać miała w tym myśl jakąś. I jakby przeczuwając, żeś za Kubusiem poszła, mniej swego jedynaka płakała.

 Wiem to wszystko, wiem przerwała stara. A też i to, że prócz Kubusia było tam moc dzieci. Krzyżacy, słysząc moją niemiecką mowę, przychylność udawaną, słysząc wymysły na Polaków i Litwę, a też obietnice, że dzieci na wierne sługi Zakonu wychowam, mojej pieczy te niebożęta powierzyli. Nie ze wszystkimi się tak udało, jak z Kubusiem, nie wszystkim też mogłam ufać, zawszeć przez dziesięć lat coś się tam zrobiło mówiła dalej jakby do siebie.

 Dziesięć lat. Ale coś ty tam przez te lata wycierpiała! przerwała dziewczyna.

 Największą męką było dla mnie, żem słyszała ciągle pogróżki i wymysły dla Polski i Litwy. Największym też trudem było powstrzymywanie się, żeby nie wybuchnąć, a krew burzącą się w żyłach przymileniem się i przyświadczaniem powstrzymywać.

Sala z miłością przycisnęła się do jej ramienia.

 Największym też bólem było widzieć zabieranie spod mej opieki dzieci, które psy gończe pędziły, aby im ukryte wśród lasów chaty wskazywały. Spomiędzy tych zabieranych najwięcej było litewskich dzieci, z nimi mogłam się porozumieć, boć mi zostało nieco tej mowy w pamięci. A te biedactwa, poczuwszy dym z ojczystej chaty, pędziły w oczerety i zarośla, naprowadzając na własnych ojców strasznego wroga.

Kobieta, znękana strasznym wspomnieniem, zamilkła, a z piersi jej wydarło się głębokie westchnienie. Westchnęła i Sala, a potem rzekła:

 Aż oto przed rokiem zjawiłaś się znów w naszym dworze, przyniosłaś wieść umierającej matce o ukochanym jej synu. A ona cię błogosławiła i oddała twojej opiece i mnie, i jego dodała.

I znów obie zamilkły.

 Aż oto, gdyś chciała odchodzić, uczepiłam się twej dłoni, a tyś pozwoliła, żebym poszła za tobą, aby ból serdeczny po matce utulić, brata obaczyć, a podpatrywać wrogów i o ich zamiarach swoim donosić

 Pozwoliłam, a teraz ciągle to sobie wyrzucam! odrzekła Sienicha.

 Uspokój się. Przecież opiekun mój a krewniak matki, Jaśko z Tarnowa, pobłogosławił mi i rzekł: Wszechmocny i wątłej dziewce doda siły, jeżeli dobrej sprawie chce służyć.

Назад Дальше