Teraz po przebudzeniu się wczorajszy wieczór wyrósł Zypciowi ponad niego samego jak złowrogi nierówny, czarny miraż, piętrząc się z drugiej strony dawnego, sennego życia, wylewając się w zdeformowanych kształtach do tej jego połowy, czy w ogóle części, która zaczynała się właśnie na tle najdziwniejszych przemian dziejowych, porównywalnych jedynie z samym początkiem rewolucji rosyjskiej. Tamto było declanchement teraz naprawdę ludzkość przewalała się na drugą stronę swej historii. Upadek Rzymu, Rewolucja Francuska zdawały się dziecinnymi igraszkami wobec tego, co miało nastąpić teraz. Teraz ta właśnie chwilka, która ucieka i nie wróci ta chwilka wyciśnięta asymptotycznie przez pokrywające się ogonami i głowami skończone w czasie zdarzenia metodą Whiteheada. Teraźniejszość jest jak rana chyba żeby zapełnić ją rozkoszą, to może tak mówiła z niewinnym uśmieszkiem księżna Ticonderoga, chrupiąc migdałowe ciasteczko, to samo w istocie swej, co on poczucie tego samego smaku, idei tego smaku rozłożonego na dwie zwierzęce mordy [miał wczoraj wrażenie, że wszyscy są poprzebieranymi bydlętami, co dalekie od prawdy nie było,] skondensowało w nim poczucie teraźniejszości, jednoczesności i tożsamości, od której wszystko zdawało się pękać. Nic nie mieściło się w sobie. Ale czemu dopiero teraz? Och jakież to nudne temu, że właśnie pewne gruczoły siknęły wydzieliną w wewnętrzny miąższ organizmu, zamiast puszczać to zwykłymi kanałami. Czyżbym zawdzięczał to oczom tego starego pudła pomyślał o księżnej Irinie, wiedząc, że popełnia straszną niesprawiedliwość, że niedługo przyjdzie mu się kajać (tak, kajać jakże nie cierpiał tego słowa!) przed swoją dla niej miłością, że będzie jej to mówił to właśnie jej! (wstrząsnął się z poczucia obrzydliwej, zwierzęcej, z lekka niepachnącej poufałości, do której przyjść kiedyś musi), to właśnie, z tym okrucieństwem młodości, które burzy ostatnie resztki wysychających soków w trupieszejących pół-starcach i staruszkach. Oczywiście nie rozumiał całego swojego wstrętnego uroku: on Valentino-obraznoje suszczestwo jak nazwała go wczoraj księżna, za co się tak strasznie na nią oburzył on, z krótkim, tak prostym, że aż prawie zadartym, małym, mięsistym, rozdwojonym, a nic nie rozplaskanym przy tym nosie, o twardo zarysowanych, esofloresowato wywiniętych, ale przy tym nic nie murzyńskich, ciemno-krwawych wargach nie był bardzo wysoki (jakie 185 cm), ale cudownie proporcjonalnie zbudowany, zawierał w sobie potencjalnie całe morze cierpień nieznanych mu obecnie bab. I nieświadomie cieszyły się już tym wszystkie komórki jego zdrowego jak byczy jęzor ciała. Dusza unosiła się nad tym olimpijskim igrzyskiem komórek (innego słowa na to nie było) z lekka koślawa, anemiczna, troszkę nawet potworkowata, a nade wszystko nierozwinięta zupełnie nic o niej nie można było powiedzieć chyba może jakiś psychiatra i to dobry może taki Bechmetiew? Ale coraz mniej było na szczęście różniczek społecznych tego typu i nawet scałkowanie ich wszystkich w danym miejscu i czasie nie wpłynęłoby już na wypadkową biegu wypadków. A więc znowu: jeszcze wczoraj spał w tamtym dawnym szkolnym życiu, jeszcze nawet na tym wieczorku, gdzie jak mu się zdawało, reprezentował bądź co bądź, zupełnie mimo woli, całą piwną potęgę baronów Kapenów de Vahàz, obecnie Ludzimierskieh a dziś? Sam nie lubił piwa, a poczucie siebie samego jako pasożyta na życiach nieszczęsnych (tak po prostu) robotników, nawet tonących w takiej sztucznej polskiej na amerykański sposób prosperity i udoskonalonych w swej mechanizacji do absurdu, ciężkie było aż do bólu. Jedyną ekspiacją byłoby oddanie się jakiejś pracy nic z tym wszystkim wspólnego nie mającej. Już wybrał literaturę, jako zawierającą w sobie całość życia, a tu trach! ojca trafił szlag. Teraz przekonał się, że wcale nie kochał tego osławionego wielkiego piwowara (króla słodu jak go nazywano) to jest w porównaniu oczywiście do bolesnej i aż do obrzmienia nudnej miłości do matki. Nie żyć męką (choćby nieświadomą) zapracowanych czort wie po co w ten sposób pseudo-ludzkich półbydląt nie będzie. [Ach jakże łatwo byłoby zrobić z nich świetliste duchy! Ale trzeba na to idei no i pewnego obcięcia tych odpadków dawnej giełdy, które błąkały się jeszcze aż brudne i śmierdzące od interesów po zakamarkach nędzy polskiego ducha, tego przez wielkie D (mimo że o nim tyle gadano)]. Co najwyżej może dostawać jakiś procent (mały kompromis już) matka też i siostra (maska kompromisu). Dobrze jest za wszelką cenę uniknąć sprzeczności ze sobą samym po przebudzeniu się. Ale dziś postanowienie to nabrało innej wagi objęło śpiącą przeszłość, zbudziło w niej echa niebyłych wyrzutów, zachwiało pewne stałe punkty jak: dom, rodzina, matka, i osobno od domu piętnastoletnia siostra (której dotąd prawie nie zauważał), lniano-włosa Lilian. Między innymi cała szkolna nauka rozwiała się, jak gdyby nie była szkolną, porządną, jedyną prawdziwą nauką, tylko bzdurą, która mogła być taką lub inną, albo nie być nawet wcale. Już zaraz trochę cierpliwości, a zacznie się życie: świństwa, wypadki, ciekawe przeżycia i pornografia. Ach dosyć na czym-że u diabła polegała ta zmiana. Niepokój w dolnej części brzucha, budzący się w związku ze spojrzeniem wszechwiedzących, podobnych do turkusowych gałek w świńskiej oprawie, oczu księżnej (Genezyp miał oczy orzechowe wspaniały kontrast) lekkie upokorzenie na ten temat on miał być funkcją takich głupstw! Do dziwności niższego stopnia w porównaniu z minioną chwilą należały wspomnienia tego wieczora, teraz dopiero układające się w jakąś pozornie przynajmniej zrozumiałą łamigłówkę. Jak w jakimś przyśpieszonym kinie mignęły mu obrazy i w postaci ciemnych, przelatujących jak pociski przez gąszcz znaczeniowej sfery, piguł, przesunęły się też rozmowy. O jakże inaczej pojmował ich sens w tej chwili.
Wieczór u księżnej Ticonderoga
Niebieskooki sęp na ogromnej kanapie i rączka dziwnie miękka, jakby nieprzyzwoita w swej miękkości (gdyby ona, tak jak Toldzio kiedyś w lesie próbował w te dni niezapomniane mignęło coś niejasno. Ach, więc to tędy płynie). Aż do bólu wstydliwa i bezwstydna rączka, wszechwiedząca, jak i oczy. Czego bo się ona w życiu już nie dotykała a co jeszcze było przed nią w tej sferze. Już mówił:
Właśnie zdałem przyśpieszoną maturę. Czekam na przyszłość, jak na pociąg na małej stacyjce. Może będzie to zagraniczny ekspres, a może zwykły osobowy gruchot, który skręci na jakąś lokalną linię małych zagmatwań.
Oczy jej, jak oczy sowy, obracały się, a twarz była nieruchoma. Czuć było w niej cały żal za beznadziejnie uciekającym życiem pod takim tytułem walca wykonał przed chwilą wyfraczony, brodaty, długowłosy, z lekka garbaty i jak garbus zbudowany, długopalczasty, kulawy (z powodu na wpół uschniętej nogi), Putrycydes Tengier, lat czterdziestu dwóch, genialny, oczywiście nieuznany oficjalnie kompozytor.
Panie Putrysiu niech pan gra dalej. W muzykę zawiniętą chcę oglądać duszę tego chłopca. Cudny jest tak, że aż wstrętny w tym swoim wewnętrznym zaniedbaniu mówiła księżna tak nieprzyjemnie, że Genezyp o mało jej w twarz nie uderzył. Ach, gdybym to zrobił odwagi nie mam zaskowyczał w nim dziecinny głosik. Fotele puchły, chłonąc innych gości, którzy zdawali się zanikać i rozpływać we mgle. A był tam ten wielki czciciel Onana, kuzyn Toldzio, już od dwóch lat marnujący się w szkole dla młodych dyplomatycznych głuptasiów. Był sam Ticonderoga, od środka zgrzybiały, ale zewnętrznie zawiesisty i zwalisty starzec i mnóstwo dam z sąsiedztwa z córkami i synkami, i jacyś wiecznie podejrzani i niepojęci w istocie swej bankierzy i byznesmani jeden prawdziwy król giełdy w dawnym stylu, obecnie unikat tego typu, na wątrobowych wywczasach. Używać musiał krajowych źródeł, a tam w prawdziwych tarzali się bolszewiccy dygnitarze całego świata! Żaden bowiem większościowy Polak nie miał prawa wjazdu do wszechświatowej cultural reality mógł żyć złudzeniami, ale tylko u siebie. Była też pewna sierota, daleka kuzynka pani domu, Eliza Bałachońska, podobno nawet jakaś tam księżniczka. Było to pozornie bardzo niepozorne stworzenie jakieś blond-loczki, jakieś zwrócone do środka oczka i rumieniec koloru jesiennej zorzy. Tylko usta, usta Genezyp nie mógł jej nawet zauważyć istotnie swymi narządami poznania życia w ich obecnym stadium rozwoju. A jednak coś w nim drgnęło tam, w tym ośrodku przeczuć, w którym kłębiła się potencjalnie przyszłość, ciemna, może okropna. Oto jest żona dla mnie rzekł w nim ten głos proroczy, którego tak bał się, prawie nienawidził. A tam tymczasem, w gronie trochę przerażonych i ubawionych kobiet, młody (27 lat) Sturfan Abnol, powieściopisarz, krzyczał prawie na tle dzikiej muzyki podpitego z lekka Tengiera.
Wieczór u księżnej Ticonderoga
Niebieskooki sęp na ogromnej kanapie i rączka dziwnie miękka, jakby nieprzyzwoita w swej miękkości (gdyby ona, tak jak Toldzio kiedyś w lesie próbował w te dni niezapomniane mignęło coś niejasno. Ach, więc to tędy płynie). Aż do bólu wstydliwa i bezwstydna rączka, wszechwiedząca, jak i oczy. Czego bo się ona w życiu już nie dotykała a co jeszcze było przed nią w tej sferze. Już mówił:
Właśnie zdałem przyśpieszoną maturę. Czekam na przyszłość, jak na pociąg na małej stacyjce. Może będzie to zagraniczny ekspres, a może zwykły osobowy gruchot, który skręci na jakąś lokalną linię małych zagmatwań.
Oczy jej, jak oczy sowy, obracały się, a twarz była nieruchoma. Czuć było w niej cały żal za beznadziejnie uciekającym życiem pod takim tytułem walca wykonał przed chwilą wyfraczony, brodaty, długowłosy, z lekka garbaty i jak garbus zbudowany, długopalczasty, kulawy (z powodu na wpół uschniętej nogi), Putrycydes Tengier, lat czterdziestu dwóch, genialny, oczywiście nieuznany oficjalnie kompozytor.
Panie Putrysiu niech pan gra dalej. W muzykę zawiniętą chcę oglądać duszę tego chłopca. Cudny jest tak, że aż wstrętny w tym swoim wewnętrznym zaniedbaniu mówiła księżna tak nieprzyjemnie, że Genezyp o mało jej w twarz nie uderzył. Ach, gdybym to zrobił odwagi nie mam zaskowyczał w nim dziecinny głosik. Fotele puchły, chłonąc innych gości, którzy zdawali się zanikać i rozpływać we mgle. A był tam ten wielki czciciel Onana, kuzyn Toldzio, już od dwóch lat marnujący się w szkole dla młodych dyplomatycznych głuptasiów. Był sam Ticonderoga, od środka zgrzybiały, ale zewnętrznie zawiesisty i zwalisty starzec i mnóstwo dam z sąsiedztwa z córkami i synkami, i jacyś wiecznie podejrzani i niepojęci w istocie swej bankierzy i byznesmani jeden prawdziwy król giełdy w dawnym stylu, obecnie unikat tego typu, na wątrobowych wywczasach. Używać musiał krajowych źródeł, a tam w prawdziwych tarzali się bolszewiccy dygnitarze całego świata! Żaden bowiem większościowy Polak nie miał prawa wjazdu do wszechświatowej cultural reality mógł żyć złudzeniami, ale tylko u siebie. Była też pewna sierota, daleka kuzynka pani domu, Eliza Bałachońska, podobno nawet jakaś tam księżniczka. Było to pozornie bardzo niepozorne stworzenie jakieś blond-loczki, jakieś zwrócone do środka oczka i rumieniec koloru jesiennej zorzy. Tylko usta, usta Genezyp nie mógł jej nawet zauważyć istotnie swymi narządami poznania życia w ich obecnym stadium rozwoju. A jednak coś w nim drgnęło tam, w tym ośrodku przeczuć, w którym kłębiła się potencjalnie przyszłość, ciemna, może okropna. Oto jest żona dla mnie rzekł w nim ten głos proroczy, którego tak bał się, prawie nienawidził. A tam tymczasem, w gronie trochę przerażonych i ubawionych kobiet, młody (27 lat) Sturfan Abnol, powieściopisarz, krzyczał prawie na tle dzikiej muzyki podpitego z lekka Tengiera.
ja mam się popisywać z moją znajomością życia przed tą publicznością, którą pogardzam, do której obrzydzenie czuję, jak do robaków w zgniłym serze? Przed tą ohydną gawiedzią ogłupioną przez kino, dancing, sport, radio i kolejowe biblioteki? Ja mam dla ich zabawy pisać takie właśnie kolejowe romanse, żeby żyć? A niedoczekanie ich (czuło się wyraźnie, że ledwo się wstrzymywał, aby nie zakląć ohydnie słowo skurwysyny wisiało w powietrzu), tego plemienia prostytutów i platytudów! Zachłystywał się pianą wściekłości i oburzenia.
Informacja: Specjalnością księżnej byli niedoceniani artyści, których nawet częstokroć materialnie wspomagała, jednak nigdy o wiele powyżej tzw. punktu nie-zdechnięcia-z-głodu. Przestaliby być bowiem w takim razie niedocenionymi. A znanych ludzi tej sfery i uznanych cierpieć wprost nie mogła, uważając ich nie wiadomo czemu za żywą obrazę najistotniejszych jej uczuć rodowych. Lubiła sztukę, ale nie mogła znieść jej rozpanoszenia się, jak mówiła. Dziwne było to zdanie na tle zupełnego prawie zaniku artystycznej twórczości w ogóle. Może u nas właśnie coś tam tlało jeszcze, na tle nienormalnych, sztucznych stosunków społecznych, ale w ogóle pożal się Boże!
Nie nie będę ich błaznem piał dalej zapieniony Sturfan. Zachliobywałsia i pluł jadem. Będę pisał powieści, kiedy już w sztuce, prawdziwej sztuce nic do zrobienia nie ma ale powieści me-ta-fi-zy-czne! Rozumiecie? Dosyć już tego parszywego znawstwa życia zostawiam to wyprutym z talentu podglądaczom miernoty i odtwarzającym ją z lubością. Bo czemu to właśnie robią? Bo nie mogą nikogo wyobrazić sobie ponad siebie samych. Nie mogliby stworzyć typów wyższych i zdobyć się wobec nich na ten, tak zwany przez krytycznych pasożytów, pogodny, ten pseudo-grecki uśmiech pobłażania z wysokości niedosiężnej twierdzenia, że wszyscy są świnie i ja też, i przebaczam to im i sobie też. Do cholery już raz z tą całą Grecją i tym odgrzewaniem pseudo-klasycznych rzygowin. A nie! To to się u nich, tych krytykonów, tych tasiemców i trychin w ciele konającej sztuki, nazywa obiektywizmem i oni śmią przy tym wspominać Flauberta! Nie tu ten pseudo-obiektywny, to jest świńsko-uśmiechnięty, ogólną pospolitością zbabrany autor wałęsa się sam osobiście między stworzonymi ha to się nazywa twórczością: to podpatrywanie przez dziurkę od klucza tych, których podpatrzeć się może wyżsi ludzie, o ile są w ogóle, tak łatwo podpatrzeć się byle komu nie dadzą, więc jakże tu ich opisać? Tak otóż autor wałęsa się jako jeden z całej kompanii, pije z nimi na ty, sam pijany niezdrową manią nikomu niepotrzebnego poniżania się, zwierza się niegodnym nawet siebie swoim bohaterom i to się nazywa obiektywizmem! I to się nazywa społecznie wartościową literaturą ukazuje się wady różnym draniom, tworzy się sztuczne papierowe pozytywne typki, które nie są zdolne przekabacić negatywnego wyniku na płaski zresztą optymizm, opierający się na ślepocie. I taką hołotę chwalą! Zakrztusił się i pozostał chwilkę w pozie pełnej rozpaczy, po czym zaczął pić na nowo.
Po szalonym końcowym bębnieniu zerwał się od zmęczonego Steinway'a spocony, z pomiętym gorsem i rozwichrzonymi a jednak skołtuniałymi włosami, Tengier. Jego oczy płonęły kolorem bleu électrique. Nie panując nad sobą zbliżył się chwiejnym krokiem do księżnej. Genezyp siedział tuż obok już zaczynała się w nim przemiana. Teraz wiedział, kto mu pokaże dalszą drogę życia. Chociaż kto wie, czy nie wolałbym z tamtymi pomyślał niejasno na tle mglistego obrazu zabronionej mu przez ojca, niewyobrażalnej nawet w przybliżeniu oficjalnej rozpusty. Coś się rwało w nim jak kawał płótna tylko pierwsze pociągnięcie było bolesne (czyniły to jakieś łapy zwierzęce w nim samym, zaczynając od tak zwanego dołka, a potem dalej, aż po niższą część brzucha, tam), potem szło to już coraz prędzej z niebezpieczną łatwością. W tej chwili stracił dziewictwo, a nie jutro, jak to potem sobie wyobrażał.
Irina Wsiewołodowna mówił Tengier, nie zwracając na Genezypa żadnej uwagi. Ja muszę wrócić do pani, nie jako pokorny substytut erotyczny z dawnych czasów, tylko jako zdobywca. Niech pani raz puści mnie tam, do tej zamkniętej komnaty raz a potem na zawsze cię zdobędę zobaczysz. Nie pożałujesz tego. Irina Wsiewołodowna jęknął boleśnie.