Chłopi, Część pierwsza Jesień - Reymont Stanisław Władysław 7 стр.


 Cygan, jucha, możem cię jeszcze pierzyną przyodział i mówił: Śpij se, Jewuś, śpij!

Izba zatrzęsła się śmiechem.

 Abo nie, co? Abośta nie skamłali, jako ten pies przed drzwiami, abośta mało obiecowali, co?

 Loboga, ludzie, że to pierun nie zabije taką pokrakę? zakrzyknął zdumiony.

 Wielmożny sądzie, cały świat wiedział, jak to było, całe Lipce mogą przyświadczyć, co prawdę mówię. Służyłam u nich, to mi cięgiem spokoju nie dawał. O biedna ja sierota, biedna! O dola moja nieszczęśliwa! Abo tom się mogła obronić przed tylim chłopem? Krzyczałam, to mę sprał i zrobił, co chciał A gdzież ja się podzieję z tym dzieciąteczkiem, gdzie? Świadki powiedzą i przyświadczą! wołała wśród płaczu i krzyków.

Ale świadkowie w rzeczywistości nic nie zeznali prócz plotek i domysłów, więc znowu jęła dowodzić i przekonywać, aż w końcu jako ostatni dowód rozpowiła dziecko i położyła je przed sędziami; dziecko wierzgało nagimi nóżkami i krzyczało wniebogłosy.

 Wielmożny sąd sam obaczy, czyje ono; o, ten ci sam nos kiej kartofel, te same bure ślepie i kaprawe Kropla w kroplę nikt jenszy, jeno Boryna! wołała.

Ale już i sąd nie mógł powstrzymać się od śmiechu, a naród aż huczał z uciechy, przyglądali się dziecku, to Borynie i raz wraz ktoś powiedział:

 To ci pannica, kiej ten pies odarty ze skóry!

 Boryna wdowiec, ożeniłby się z nią, a chłopak zdałby się do pasionki

 Lenieje ci ona kiej krowa na zwiesnę.

 A urodna! jeno grochowinami przytrząść i w proso wsadzić wszystkie gapy56 uciekną

 Już i tak psy uciekają, kiej Jewusia bez wieś idzie!

 A gębusię ci ma kiej pomyjami wymalowaną

 Bo gospodarna, raz w rok się myje, coby na mydło nie wydawać

 Żydom w piecach pali, czasu nie ma, to i nie dziwota!

Dogadywali coraz złośliwiej i okrutniej, a ona zmilkła i nieprzytomnymi oczami psa zgonionego patrzyła po ludziach i ważyła coś w sobie

 Cichojta! To grzych tak się naśmiewać nad biedotą! krzyknęła Dominikowa tak mocno, aż pomilkli, i jaki taki drapał się po łbie ze wstydu.

Sprawa skończyła się na niczym.

Boryna poczuł niezmierną ulgę, bo chociaż nie był winien, ale zawżdy bojał się ludzkiego obmówiska, no i tego, że przysądzić mogą, by płacił bo prawo juści jest ci takie, że nikiej nie wiada, kogo za łeb chyci, winowatego czy sprawiedliwego. Bywało już tak nie raz, nie dwa, nie dziesięć bywało.

Wyszedł zaraz ze sądu i czekając na Dominikową, jął medytować i rozważać w sobie całą tę sprawę. Nie mógł zrozumieć, po co i dlaczego skarżyła.

 Ni, to nie jej rozum i głowa, to jenszy, ktoś drugi przez nią sięga, ale kto?

Poszli z Dominikową i z Szymkiem do karczmy napić się i przegryźć coś niecoś, bo było już dobrze po południu, i chociaż mu Dominikowa napomykała z lekka, że cała ta Jewczyna sprawa to musi być robota kowala, zięcia jego, nie mógł uwierzyć.

 Co by mu z tego przyszło?

 Tyla, żeby was pokłyźnić a podać na pośmiewisko i umartwienie. Drugi człowiek jest taki, że z jenszego la samej uciechy pasy by darł.

 Dziwno mi tej zawziętości Jewczynej! Bom nie ukrzywdził w niczym, a jeszczem za chrzest tego jej bękarta dał dobrodziejowi worek owsa

 Służy ona u młynarza, a ten w kompanii z kowalem chodzi miarkujecie?!

 Miarkuję, ino że nic rozeznać nie mogę! Napijwa się jeszcze!

 Bóg zapłać, pijcie przódzi, Macieju!

Napili się raz i drugi, zjedli drugi funt kiełbasy z półbochenkiem chleba, stary kupił rządek bułek dla Józi i zabierali się do powrotu.

 Siadajcie, Dominikowa, ze mną, ckno samemu, pogwarzym

 A dobrze, ino skoczę jeszcze do klasztoru zmówić pacierz.

Poszła, ale w dobre dwa pacierze już była z powrotem, i zaraz pojechali.

Szymek wlókł się za nimi wolno, bo w jedną szkapę i piachy były srogie, ale rozebrało go nieco, że to nie był zwyczajny picia i oszołomiony sądem, to się ino kiwał sennie w półkoszkach i raz wraz przecykając57 zdzierał czapkę ze łba, żegnał się nabożnie i wpatrzony nieprzytomnie w ogon szkapy, jakoby w dziedzicową twarz na sądzie, mamrotał: Świnia matczyna, białna cała, a ino kiele ogona czarną łatę miała

Słońce się już było przetaczało ku zachodowi, gdy wjechali w las.

Mało wiele pogadywali, choć siedzieli w podle siebie na przednim siedzeniu.

Czasem któreś zagadnęło jakimś słowem, że to nieobycznie siedzieć jak te mruki, ale ino tyla tego było, żeby śpik nie morzył i język nie zasechł

Boryna poganiał źróbkę, bo wolniła, że to już do pół boków spotniała z umęczenia i gorąca, czasem pogwizdał a milczał, i coś żuł, coś ważył w sobie, coś kalkulował i często a niewidnie poglądał na starą, na jej suchą kieby z blichowanego wosku twarz, całą w podłużnych bruzdach zastygłą poruszała bezzębnymi wargami, jakby się modliła po cichu; czasem pociągała czerwoną zapaskę barzej na czoło, bo słońce świeciło prosto w oczy, i siedziała nieruchomo, ino jej bure oczy gorzały.

 Wykopaliście ta już, co? zagadnął wreszcie.

 A juści. Obrodziły latoś niezgorzej.

 Przychować będzie wama łacniej.

 Wsadziłam też wieprzka do karmika, bo w zapusty może się zdać

 Pewnie, pewnie mówiły, że Walek Rafałów przysyłał z wódką?

 Nie on jeden, nie ale po próżnicy ino grosz tracą nie la takich Jaguś moja, nie.

Podniosła głowę i jastrzębimi oczami wpiła się w niego, ale Boryna, że człek był w latach, nie wicher żaden, to twarz pokazał zimną i spokojną nie do rozeznania. Długo nie rzekli ni słowa, jakby się tą niemotą mocując ze sobą.

Borynie nijako było zaczynać pierwszemu, bo jakże, w latach już był i gospodarz na całe Lipce pierwszy; no i mógł to zasię tak prosto rzec, co mu się Jaguś udała? Honor przeciech swój miał i pomyślenie ale że krwie gorącej był z przyrodzenia, to aże go złość porywała, że musi tak baczyć na siebie, tak kołować a zabiegać.

Dominikowa przezierała go coś niecoś i miarkowała zasię, co go tak markoci i rozbiera, ale ni słówkiem nie pomogła, ino raz wraz poglądała nań, to w ten świat i te dalekości niebieskie, aż i rzekła niechcący:

 Gorąc ci taki, kieby we żniwa.

 Rzekliście.

Jakoż i tak było, bo drogę otaczały potężne ściany boru, że żaden wiater ni przewiew nijaki nie przedzierał się z pól, a słońce wisiało prosto nad głowami i tak dogrzewało, że rozprażone drzewa stały bez ruchu i omdlałe czuby pochylały nad drogą, i tylko raz wraz puszczały bursztynowe igliwo, co kołujący spływało na drogę. Grzybny zapach bajorów i liścia dębowego aż wiercił w nozdrzach.

 Wiecie, dziwno to mnie, a i drugim, że taki gospodarz, co to i pomyślenie nie bele jakie ma, i grontu tela, i posłuch u narodu kiej wy na ten przykład, a do urzędu ambitu nie macie

 Utrafiliście, że ambitu nijakiego nie mam. Co mi po tym? Sołtysem byłem bez trzy roki, tom dopłacił gotowym groszem. A com namarnował siebie i konisków! com się nakłyźnił i nabiegał, że i ten pies polowy nie więcej A upadek w gospodarstwie był i marnacja, że jaże mi moja nie dała dobrego słowa

 Miała i ona swój rozum. Urzędnikiem być zawżdy to i honor jest, i profit.

 Miała i ona swój rozum. Urzędnikiem być zawżdy to i honor jest, i profit.

 Bóg zapłać. Strażnikowi się kłaniaj, pisarza obłapiaj za nogi i bele ciaracha, co z urzędu też Wielgi mi honor! Nie płacą podatków, most się popsowa, wścieknie się pies, który weźmie kłonicą po łbie kto winowaty? Sołtys winowaty, do śtrafu sołtysa ciągają! Hale, jest profit. Dosyć ja pisarzowi i do powiatu nanosił i kur, i jajków, i gąskę niektórą

 Prawdę mówicie, ale Pietrkowi wójtostwo do grdyki nie wraca, nie; grontu już dokupił i stodółkę dostawił, i konie ma kiej te hamany!

 Juści, ino nie wiada, co mu z tego ostanie, kiej się urząd skończy

 Myślicie

 Oczy swoje mam i miarkuję se zdziebko

 Dufny ci on w siebie i z dobrodziejem58 koty drze.

 A że mu się darzy, to ino bez kobietę; on se wójtuje, a ona w garści wszyćko dzierży.

Milczeli znowu z pacierz dobry.

 A wy to nie poślecie z wódką do której? zapytała ostrożnie.

 I nie bierą mę już ciągotki do kobiet, za starym

 Nie powiadajcie po próżnicy! Ino ten stary, co się ruchać nie może, łyżki sam do gęby nie doniesie i na przypiecku se dochodzi Widziałam, kiejście worek żyta nieśli.

 Juści, żem w sobie krzepki jeszcze, ale która by ta poszła za mnie?

 Któren nie probant, co wie? Obaczycie!

 Starym, dzieci dorastają a pierwszej z brzegu nie wezmę

 Zróbcie ino zapis, a i co najpierwsze się wama nie sprzeciwią

 La zapisu! Kiej te świnie! Za tę morgę to i młódka najczystsza a pójdzie choćby za dziada spod kościoła

 A chłopy to za wianem nie patrzą, co?

Nie odrzekł już, jeno skropił batem źrebicę, że ruszyła z miejsca galopem.

Milczeli długo.

Dopiero gdy wyjechali z lasu na pola, między przydrożne topole, Boryna, który cały ten czas burzył się w sobie i przegryzał, wybuchnął:

 Na psy takie urządzenie we świecie! Za wszystko płać, choćby i za to dobre słowo! Źle jest, że i gorzej być nie było. Już nawet dzieci na ojców nastają, posłuchu nie ma nijakiego, a wszystkie się żrą ze sobą kiej psy.

 Bo głupie, nie baczą, że wszystkich jednako ta święta ziemia pokryje.

 Leda jeden abo drugi od ziemi odrósł, a już do ojców z pyskiem, coby mu jego część dawali. Ze starszych się ino prześmiewają! Ścierwy, we wsi im ciasno, porządki stare im złe, ubieru nawet wstydzą się niektórzy!

 To wszystko bez to, że Boga się nie boją

 Bez to i nie bez to, a źle jest.

 Nie idzie na lepsze, nie.

 Ma iść, kto ich ta zniewoli?

 Kara boska! Bo przyjdzie ta godzina sądu Panajezusowego, przyjdzie.

 Ale co się przódzi narodu namarnuje, tego nikt nie odbierze.

 Czasy takie, że lepiej, coby mór przyszedł.

 Czasy! Juści, ale i ludzie są winne. A kowal to co? A wójt? Z dobrodziejem się drą, ludzi buntują a tumanią, a głupie wierzą.

 Ten kowal to moja trucizna, chociaż i zięć też

I tak se już społecznie wyrzekali na ten świat, poglądając na wieś, co była już coraz bliżej widna, przez topole.

Pod smętarzem czerwienił się już z dala rząd kobiet pochylonych i zasnutych delikatną mgłą dymów, a wkrótce i głuchy, monotonny trzepot miądlic jął raz wraz dopływać z powiewem, co się był podnosił z nizinnych łąk.

 Dobry czas na miądlenie. Zlezę przy nich, bo jest tam i Jaguś moja.

 Nic mi z drogi, to was podwiezę

 Dobrzyście, Macieju, że jaże mi dziwno uśmiechnęła się chytrze.

Skręcił z topolowej na polną dróżkę, co biegła do smętarnich wrótni, i podwiózł pod smętarz, gdzie pod kamiennym szarym płotem, w cieniu brzóz, klonów i tych krzyżów, co się z mogiłek pochylały ku polom, kilkanaście kobiet miądlilo zawzięcie suchy len, aż mgła pyłów wisiała nad nimi i długie włókna czepiały się żółtych listków brzóz i wisiały u czarnych ramion krzyżów; w podle, na prętach rozpiętych, nad dołami, w których paliły się ognie, przesuszano len mokrawy jeszcze.

Miądlice ostro kłapały, aż cały rząd kobiet pochylał się ciągle w krótkich a prędkich drganiach, i tylko coraz któraś się prostowała, roztrzepywała przygarść lnu z ostatnich paździerzy, zwijała ją w kukłę libo w chochoła i rzucała na rozpostartą płachtę przed siebie.

Słońce, że się już było przetoczyło nad lasy, świeciło im prosto w twarze, ale nic to robota, śmiechy, wesołe słowa nie ustawały ani na to oczymgnienie.

 Szczęść Boże na robotę! zawołał Boryna do Jagny, która miądliła z kraja zarno; w koszuli była ino a w czerwonym wełniaku i w chustce na głowie od kurzu.

 Bóg zapłać! odrzuciła wesoło i modre, ogromne oczy podniosła na niego, i uśmiech przeleciał przez jej urodną, opaloną twarz.

 Suchy, córuchno, co? pytała stara, obmacując obmiądlone garście.

 Suchy kiej pieprz, jaże się łamie Znowu spojrzała na starego z uśmiechem, aż ciarki przeszły po nim, że świsnął batem i odjechał, ale raz wraz się obracał za nią, choć już widna nie była, bo mu jak żywa stała w oczach

 Dzieucha kiej łania W sam raz rozmyślał.

IV

Była niedziela cichy, opajęczony, przesłoneczniony dzień wrześniowy.

Na ściernisku, tuż za stodołami, pasł się dzisiaj cały inwentarz Borynowy, a pod brogiem59 wysokim i pękatym, okrążonym zieloną szczotką żyta, wykruszonego przy układaniu, leżał Kuba, dawał baczenie na inwentarz i uczył pacierza Witka często pokrzykiwał na niego albo i zasie szturchał biczyskiem, bo chłopak mylił się i latał oczami po sadach.

 Bacz, coć rzekłem, bo to pacierz upominał poważnie.

 Dyć baczę, Kuba, baczę.

 To czegój ślepiasz po sadach?

 Widzi mi się, co są jeszcze jabłka u Kłębów

 Zjadłbyś! A sadziłeś je to, co? Powtórz Wierzę.

 Wyście też nie wywiedli kuropatwów, a wzieniście całe stado.

 Głupiś! Jabłka są Kłębowe, a ptaszki Panajezusowe, rozumiesz!

 Aleście je wzieni z dziedzicowego pola

 I pole jest Panajezusowe. Hale, jaki mądrala, powtórz Wierzę.

Powtarzał prędko, bo go już kolana bolały od klęczenia, ale nie ścierpiał

 Widzi mi się, co źróbka idzie w Michałową koniczynę! krzyknął gotowy do biegnięcia.

 Nie bój się o źróbkę, a patrz pacierza

Kończył wreszcie, ale już nie mógł wytrzymać, przysiadał na piętach, wykręcał się na wszystkie strony, a zoczywszy bandę wróbli na śliwkach, śmignął w nie grudką ziemi i spiesznie bił się w piersi.

 A ochfiarowanie to zjadłeś kiej ulęgałkę, co?

Powiedział ochfiarowanie i z wielką ulgą wziął się do śpiącego Łapy i jął z nim baraszkować.

 Ale, gził się cięgiem będzie, kiej ten cielak głupi.

 Poniesiecie dobrodziejowi ptaszki?

 Poniesę

 Spieklibym w polu.

 Spiecz se ziemniaków. Co mu się zachciewa!

 Idą już do kościoła! zawołał Witek, spostrzegając przez płoty i drzewa migające czerwone zapaski na drodze.

Słońce przygrzewało niezgorzej, że wszystkie okna i drzwi chałup powywierano na przestrzał; gdzieniegdzie, pod przyzbami, myto się jeszcze, gdzie znowu czesano i zapletano warkocze, gdzie wytrzepywano świąteczne szmaty, zmięte całotygodniowym leżeniem w skrzyniach, gdzie już wychodzono na drogę, że raz wraz niby maki czerwone, niby georginie żółte, co dokwitały pod ścianami, libo te nagietki i nasturcje tak szły kobiety strojne, szły dziewczyny, szli parobcy, szły dzieci, szli gospodarze w białych kapotach, podobni do ogromnych żytnich snopów, a wszyscy dążyli wolno ku kościołowi drogami nad stawem, któren niby misa złota odbijał w sobie słońce, aż oczy raziło.

Назад Дальше