Australczyk - Eliza Orzeszkowa 2 стр.


Przywiązań nie miał tu żadnych, lecz wiele przyzwyczajeń i mnóstwo upodobań jeszcze nienasyconych; przytem zatracił pojęcie o możliwości dla siebie innej formy życia, niż ta, którą poczytywał za bardzo wysoką, i której uznawał się godnym. Drogę torowały przed nim wróżki dobroczynne, których widocznie był ulubieńcem. Starania baronowej uwieńczył skutek najpomyślniejszy, o jakim tylko zamarzyć było podobna.

Od czasu tego pięć lat minęło w pomyślności stałej i zupełnej; Roman Darnowski przecież nie czuł się zadowolonym. Owszem, od zadowolenia dzieliła go przestrzeń daleko znaczniejsza, niż przed laty kilku, niż u pierwszego początku drogi, utorowanej mu przez dobre wróżki.

Wieczór zimowy kończył się już w naturze, ale w świecie rozpoczynał się zaledwie, gdy przed opuszczeniem kawalerskiego mieszkanka swego, po raz ostatni stanął przed zwierciadłem. W mieszkanku małem, ale wykwintnie urządzonem, zwierciadło, oświetlone dwiema lampami, odbiło zgrabną postać młodzieńczą i twarz, której rysy ściągłe i prawidłowe ocieniała gęstwina włosów ciemnych, a oświecały duże, szafirowe oczy. Może zachmurzały raczej, niż oświecały, bo wyraz ich był trochę posępnym. Na czole śniadawem leżała siateczka cieniutka, jakby z najcieńszych możliwie włosków upleciona. Były to pierwsze zarysy zmarszczek, na lat 29 nieco przedwczesnych. Usta, pod ciemnym wąsem zawsze ponsowe i kształtne, nie uśmiechały się wesoło. Wprawdzie nie kurczyły się z bólu, albo żałości, ale się też nie uśmiechały. Były trochę apatyczne, trochę kapryśnie skrzywione. We fraku i białym krawacie, leniwie wkładał na ręce białe rękawiczki.

Musi iść na wieczór do baronowej. Nie chce mu się, ale pójdzie. Dziś szczególniej, gdy doświadcza spleenu nieznośnego, który od pewnego czasu napada go coraz częściej, wolałby o wiele pozostać w domu i czytać tę zajmującą książkę, której białe karty świecą na biurku, pomiędzy fraszkami z bronzu i malachitu. Tak rzadko teraz zdarza się mu natrafić na książkę prawdziwie zajmującą, a ta jest właśnie taką. Nowa teorja naukowa, nowe poglądy na istotę człowieka fizyczną i psychiczną. To zaciekawia i budzi nadzieję, już w nim omdlałą, że może istnieć na świecie coś świeższego, głębszego i rozumniejszego nad to, co istnieje. Od dość dawna, wtedy tylko czuje spokój i zadowolenie zupełne, choć chwilowe, gdy w ciszy i samotności czyta, rozważa, myśli. Tylko, że im więcej myśli, tem więcej samo dno rzeczy wydaje mu się oddalonem i niedosięgłem. Zwykły to objaw w człowieku, który wiele uczył się, doświadczał i spostrzegał. Zwykły i smutny, bo płytkość i krótkość wszechrzeczy ludzkich, gdy tylko jest poznaną, sączy w serce smutek i zniechęcenie, które pod nawałem zajęć i wrażeń milkną często, lecz tylko dlatego, aby przy lada sposobności odezwać się z siłą wzmożoną. Mniejsza z tem zresztą! Wolałby jednak pozostać w domu i czytać tę książkę, niżeli iść na wieczór do baronowej, gdzie nie znajdzie najpewniej nic nowego, ani szczególnie przyjemnego. Wszystko i wszystkich tam zna jak swoje pięć palców, nawet lepiej, bo o anatomji palców ma dość słabe wyobrażenie, zaś tam, wszystko i wszystkich poznał do głębi. Jeżeli już zresztą wyjść z domu, i iść gdziekolwiek, to z większą ochotą poszedłby do tej sali, w której od dwóch miesięcy śpiewa ta szalona Irma. Płomień, wulkan nie kobieta, harfa ze strun, wprawionych w taniec szalony przez namiętności, nie znające pokoju, ni granic. Śliczna przytem. Filuterna, zgrabna, wabna, jak sto szatanów. Dobra zresztą dziewczyna. No, dobra to zawiele dla tej bestyjki, ale przynajmniej szczera. Wogóle, światek, do którego należy Irma, wydaje mu się lepszym i nawet przyjemniejszym od wielkiego świata, przez to, że jest szczerym. Tu przynajmniej wiadomo, co o kim trzymać, bo każdy przedstawia się jasno i otwarcie takim, jakim jest i tem, czem jest, przyczem wesołości nie tłumi i przyjemności nie tamuje żaden woal. Tam, za woalami, pchu! to samo, albo nic wcale oprócz nudy. Tylko woale piękne, lub świetne, i ten szczęśliwy, kto jest zamało bystrym, albo nie dość przybliżonym, aby dostrzedz, co za niemi. Niedawno czytał traktat Carlylea o znaczeniu sukien moralnem i towarzyskiem. Z książką tą spędził parę wieczorów bardzo przyjemnych. Czytając ją, myślał i teraz myśli, że autor jej był wynalazcą bardzo dowcipnym.

Niewielu ludzi domyśla się, jak ogromną rolę odgrywa w ludzkości rzecz z pozoru tak pospolita, jak suknia. Trzeba tylko zrozumieć ten wyraz w całej jego ogromnej rozciągłości. Wszystko zależy od sukni. Baronowa Lamoni i Irma, szansonistka, tylko dlatego zajmują w świecie stanowiska zupełnie odmienne, że trafy urodzenia i losu przyodziały je w suknie odmienne. Same w sobie, niezależnie od swoich sukien, są zjawiskami jednej natury, tylko Irma jest zabawniejszą, bo szczerszą. Niegdyś, byłby oburzył się na porównanie takie, ale teraz, ba, ba! wie dobrze, jak wyglądają farbowane lisy. Gdybyż nie wiedział? Może wiele dałby za to, aby nie wiedzieć! ale wie i na to rady niema.

Usiadł na otomanie, stojącej w rogu malutkiego saloniku i, gryząc w zębach zgasłe cygaro, myślał, że to jego mieszkanie, zupełnie jak ten świat, w którym życie mu upływa, pełne liczmanów, które udają dukaty. Na pierwsze spojrzenie wszystko tu barwne, puszyste, błyszczące, kosztowne, ale w rzeczywistości tandeta i tanizna, udające wykwint i kosztowność. Bardzo zręcznie zastosowanym tu został wynalazek świecących lichot. Pierwszą przyczyną powstania w świecie tego wynalazku, było połączenie środków bardzo miernych z wielkiemi wymaganiami pewnych środowisk i upodobań. Gdzie szanowanem i lubionem może być tylko bogactwo, tam każdy przywdziewa suknię, utkaną choćby z jego pozorów.

On uczynił tak, jak w jego środowisku czynią wszyscy. Gdyby chciał być pod tym względem oryginalnym, musiałby z góry wyrzec się wszystkiego, co stanowi powodzenie. Przytem, brak estetyki w otoczeniu, choćby takiej, liczmanowej, byłby dla niego dotkliwym; lubi rzeczy piękne, a w ich braku, takie choćby, które zręcznie udają piękność. Prawdę mówiąc, na tych bronzowych lichtarzach, przyciskach, ramach, które świecą jak złoto, tyle jest złota, że za jego cenę ostatni nawet biedak nie utrzymałby długo nędznego życia. Tkanina okrywająca otomanę na której siedzi, zdala podobna do puszystego pluszu, jest pajęczyną, której nietrwałość i szorstkość przykrywa trochę jedwabiu. Malachitowe cacka, przyozdabiające biurko, mają pełno szczerb i uszkodzeń, które, tylko dzięki zręczności ustawienia, są prawie niewidzialnemi. Piękne zwierciadła z konsolą i lampami porcelanowemi nabył wypadkiem Ach, te wypadki, wyprzedaże, anonse dziennikarskie, którym zawdzięczał znaczną część elegancji, napełniającej to mieszkanie, zbrzydły mu do stopnia wstrętu i ohydy! Bo w gruncie rzeczy jest to komedja, którą odgrywa przed ludźmi i przed samym sobą. Ale inaczej niepodobna. Wynagrodzenie, które za swoją pracę otrzymuje, jakkolwiek w stosunku do wieku i zasług jego bardzo znaczne, jest w porównaniu z jego potrzebami bardzo mizernem. Potrzeby te, z powodu środowiska, w którem żyje, i upodobań, które nabył, są tak wielkiemi, że środki posiadane żadnym sposobem zadowolnić ich nie mogą w zupełności, jeżeli zaś w części zadawalniają, to tylko dzięki staraniom, zabiegom, wypadkom, wyprzedażom liczmanom, ukazywanym jako dukaty, słowem komedji nudnej i której się wstydzi. Cóż więc dziwnego, że od lat paru doświadcza niekiedy ataków zniechęcenia rozczarowania, smutków gryzących i posępnych. Z przyczyn ich nie zdawał sobie dotąd sprawy dokładnej, ale główna leży na wierzchu. Może jedyna. Bo czegóż więcej mu niedostaje? Gdyby posiadał większą swobodę i szerokość życia, których użyczyć mogą większe środki materjalne, byłby znowu, jak dawniej, wesołym i z losu swego zupełnie zadowolonym. Pragnie także mieć większe upewnienie co do przyszłości. Od lat pięciu przebywa na jednem miejscu. To zadługo. Pomimo, że w pracy biurowej nie znajduje nic wcale ponętnego, że owszem, wydaje mu się ona suchą, nudną i prawie nic z siebie nie wydającą, usiłuje być urzędnikiem wzorowym, pochlebia sobie, że jest takim i wie, że za takiego poczytują go zwierzchnicy. Jednak ani o krok nie posunął się jeszcze naprzód. Trwa to zadługo i niepokoić go zaczyna. Może być bardzo, że jeszcze przez całe lata przyjdzie mu biedę klepać, bo trzeba to sobie powiedzieć bez ogródek, że takie życie, jakie teraz prowadzi, jest klepaniem biedy, odrobinę pozłoconej, jak te lichtarze powleczone warstewką pozłoty, jednak biedy. Teraz np. ta Irma działa na niego jak szampan i gdyby miał środki znaczniejsze Ta sama historja, co w roku zeszłym z Aurorą, woltyżerką cyrkową, którą mu odbił brzydal ospowaty i garbaty, ale miljoner

Nagle porwał się z otomany i parę razy przebiegł szybko salonik.

 Pfu! o czem ja myślę i nad czem biadam! Jeszcze trochę, a nabiorę do siebie obrzydzenia takiego, że chyba w łeb sobie palnę, aby przynajmniej z jednej poczwary świat oczyścić!

Istotnie uczuł do siebie obrzydzenie, złagodzone wkrótce rozwagą, że jednak w trwodze i trosce o przyszłość nie chodziło mu naprawdę o Aurorę lub Irmę, ale o kawałek, o pewny kawałek chleba, i tyle przynajmniej suty, aby nie potrzebował liczyć się, jak sknera, z każdym przełkniętym kąskiem. Gdyby w karjerze posunął się naprzód i posiadł egzystencję szerszą, swobodniejszą, pozbyłby się najpewniej smutków i nieukontentowań, które go teraz napadają, jak babskie spazmy. Ożeniłby się zapewne i życie wypełnione uczuciami rodzinnemi, ujęte w karby obowiązków, przyniosłoby mu sumę zadowolenia, zupełnie wystarczającą. Myśl o ożenieniu przychodziła mu do głowy nie po raz pierwszy. Uczuwał potrzebę przywiązania się do kogoś i posiadania obok siebie istoty miłej i przywiązanej. W samotności i w świecie bywało mu coraz częściej zimno i pusto. Mętnie wyrozumiewał, że chłód pochodził z serca, które, lubiąc mnóstwo rzeczy, nie kochało nic i nikogo. Niewiele zastanawiał się nad tem, lecz nierzadko, choć przelotnie myślał, że musi przecież mieć kiedyś kogoś kochanego, kochającego, prawdziwie blizkiego, swego. Ale były dwie przeszkody. Najprzód, sprzeciwiały się temu stanowczo warunki materjalne, dla niego jednego nawet niewystarczające. Następnie, w wyobraźni jego, kędyś u jej szczytu, jakby pod jej niebem, unosił się typ kobiety, który mógłby obudzić w nim tkliwość i ufność, których pokłady nienaruszone leżały na dnie jego serca, wzruszanego często, lecz płytko i nietrwale. Nie określał przed sobą tego typu w rysach jasnych i stałych; ale wiedział, że musiało to być coś dziewiczego i słodkiego, rozumnego i prawego, coś z licem, jakby wyśnionem niegdyś, bladawem, wrażliwem, z parą oczu dobrych, czasem gorejących, a czasem łzą oszklonych. Kobiety, któraby taki typ urzeczywistniała, nie było w otoczeniu jego. Raz tylko, niegdyś, przyśniła mu się i potem nigdy już takiej nie spotkał. Nic to: gdyby tylko polepszył się los jego, gdyby warunki życia stały się szerszemi, a przyszłość pewniejszą, rozejrzałby się po świecie, możeby znalazł taką i stał się szczęśliwym. Bo co teraz, to czuje się tak znudzonym, stęsknionym, a często i niespokojnym, jakby mu brakowało czegoś, co jest dla człowieka najważniejszem, najkonieczniejszem

Z tem wszystkiem godzina już późna i do baronowej na wieczór jechać musi. Nie widział jej od paru miesięcy. Odbywała wycieczkę w strony rodzinne swoje i jego, gdzie miała do załatwienia jakąś sprawę majątkową: odbierała jakiś spadek, sprzedawała jakiś folwark, czy coś podobnego. Niewiele obchodziła go przyczyna, dla której puściła się w tę dość daleką podróż i nie dowiadywał się o niej bardzo. Odkąd wróciła, nie widział jej jeszcze. Był u niej parę razy, ale w domu nie zastał: oddawała wizyty powitalne, krzątała się około urządzania dzisiejszego wieczoru, wynagradzała sobie żałosną stratę czasu, poniesioną przez dwumiesięczną nieobecność w stolicy. Śmiech go brał na myśl o tem, co ta kobieta robić mogła na wsi przez całe dwa miesiące! Toż to musiały być desperacje i nudy śmiertelne! Wczoraj otrzymał od niej bilecik zapraszający z przypiskiem, który go zaciekawił. Mam dla ciebie nowinę bardzo ważną i pomyślną; ale nie dowiesz się o niej gdzieindziej, jak tylko w moim małym saloniku, na kozetce, którą znasz, za parawanikiem chińskim, który lubisz. No, spodziewam się, że mi podziękujesz, bo nowina piękna. Już niedługo, a będziesz mógł mieć sam tyle parawaników chińskich, ile tylko dusza zażąda! Przebiegłszy oczyma ten dopisek, zrazu machnął ręką i pomyślał: pewno jakieś głupstwo! Bo jej ważne nowiny zawsze były w tym rodzaju: wiesz? urządzamy kulig o dziesięć wiorst za miasto, albo: w operze śpiewać będzie ten sławny Tromtadroni! albo: ta M., czy N. zakochała się w tobie, aż głowa jej się kręci! A jego, te kuligi, Tromtadrony i kręcenie się głowy M. albo N. obchodziły najczęściej tyle, ile śniegi zeszłorocznej zimy. Jednak tym razem było chyba coś innego, bo cóż znaczy oznajmienie, że będzie mógł wkrótce posiadać tyle parawaników chińskich, ile tylko zażąda. Parsknął śmiechem. Ogromnie komicznem wydało mu się wyobrażenie o duszy, żądającej parawaników chińskich. Alboż to dusze żądają rzeczy w tym rodzaju? Zresztą, co prawda, są i takie, bardzo zabawne i może najszczęśliwsze.

Zadzwonił. Chłopakowi niedorosłemu, który wbiegł na odgłos dzwonka, rozkazał futro sobie podać i drzwi mieszkania na klucz zamknąć. Nie miał lokaja; pomimo pensji znacznej, nie był w stanie go opłacać. Usługiwał mu na zapotrzebowanie syn stróża tej kamienicy pokaźnej, ozdobnej, przy jednej z ulic głównych stojącej, w której znajdowało się jego mieszkanie, także pokaźne, ozdobne, choć przez niego samego silnie krytykowane.

Na schodach baronowej szerokich, rzęsiście oświetlonych, dywanami wysłanych, zobaczył dwie kobiety, które, wyprzedzając go nieco, w białych okryciach wstępowały po stopniach schodów, powoli, równo, jakby po strudze światła płynęły w górę. Poznał je zaraz, poskoczył i prawie w mgnieniu oka obok nich się znalazł. Natychmiast też rozpoczęła się rozmowa żywa i wesoła, której słówka, uśmiechy, spojrzenia, nasuwały przypuszczenie kręcenia się głowy. I naprawdę, wysoka brunetka z rysami trochę ptasiemi i gwiazdą brylantową w czarnych jak noc włosach, była tą M., o której niedawno baronowa oznajmiała krewnemu nowinę wielką: wiesz? M. kocha się w tobie, aż jej się głowa kręci! Patrząc w tej chwili na Romana, można było zrozumieć to kręcenie się za sprawą jego głowy tej i innych. Smutki, tęsknoty, niepokoje, rozmyślania, zamknął na klucz w mieszkaniu opuszczonem i nie był teraz niczem innem, jak ładnym, wytwornym chłopcem, uradowanym z miłego spotkania, rumianemi usty uśmiechającym się do czarnych oczu, które z upodobaniem patrzyły na niego z pod brylantowej gwiazdy. Było to zupełnie szczere. Bardzo widoczna sympatja kobiety powabnej i zajmującej w świecie stanowisko dość wysokie, sprawiała mu przyjemność podwójną. Lubił patrzeć w jej czarne, ogniste oczy i lubił, gdy widziano, że ona mu pozwala patrzeć w nie inaczej, niż wszystkim innym. Zrobiło się mu wesoło i przyjemnie. U samych drzwi baronowej właścicielka czarnych oczu i brylantowej gwiazdy, jakby nagle przypominając sobie o czemś, żywo przemówiła.

 Wie pan o nowinie?

Pomyślał, że stanowczo był to dla niego dzień nowin. Ona mówiła dalej:

 Od dni paru bawi w naszem mieście p. Marceli Domunt, ten inżenier i aferzysta Pewno dziś będzie u baronowej Był wczoraj z wizytą u mnie Bardzo przyjemny. Podobno Nabab zrobił się z niego

Weszli do przedpokoju. Marceli Domunt! Dawny znajomy i prawie kolega szkolny, choć znacznie od niego starszy. Pamięta go dobrze. Nabab! Czy tak się zbogacił? Prawda! słyszał już coś o tem Ciekawym będzie zobaczyć znowu tego człowieka, tak rozumnego i zręcznego, że w czasie względnie krótkim potrafił stać się Nababem!

Amfilada salonów gorzała od świateł, mieniła się barwami ubrań kobiecych i męzkich, wrzała gwarem głosów przyciszonych, ale licznych. Lokaje roznosili na tacach ogromnych herbatę, z mnóstwem dodatków, które nietylko smak, ale i wzrok nęcić mogły, takie to wszystko było ładne, ładnie ułożone, przyozdobione srebrem, kryształami, karmelem, naśladującym bursztyn. Na sprzętach najrozmaitszych: niższych, wyższych, ciężkich, leciuchnych, okrągłych, powyginanych, siedziały grupy kobiet i mężczyzn większe, mniejsze, podobne do klombów, rozsianych po przestrzeni, kąpiącej się w białem świetle gazowem. Jak słońce w kroplach rosy, stojącej na kwiatach, światło to zapalało mirjady połysków na jedwabiach, w złocie, w brylantach, w oczach. Obnażone ramiona kobiece przybierały w niem pozór marmurów śnieżnych lub blado-różowych. Długie suknie, jak wody o barwach bladawych, falowały po błyszczących kwadratach posadzki, albo po fantastycznych wzorach kobierców. Zwisające od sufitów snopy i gwiazdy płomyków przeglądały się w zwierciadłach, które ich odbicia przesyłały innym, mnożąc je tym sposobem w nieskończoność daleką i olśniewającą. U okien, osłoniętych draperjami ciężkich firanek, na wysokich łodygach strzelały śnieżne kielichy datury; nad gajem hjacyntów dziwne orchidee unosiły się nakształt roju pszczół i motyli, passi-flory pełzały od okna do okna, rozkładając na amarantowych adamaszkach, błękitnych pluszach, swoje liljowo-czerwone gwiazdy. Jaskrawo-złote ramy prowadziły wzrok do pejzaży sielskich, górskich, morskich, do postaci idylistycznych i rycerskich, tu i owdzie ukazujących się na ścianach w świetle obfitem. W jednym z salonów widać było klomb zielonych roślin, przysłaniający białą statuę, dzieło sztuki, wyszłe z pod dłuta znakomitego. Nad stołami wznosiły się wazy sewrskie, japońskie, wspaniałe postumenty lamp z malachitu, z lapis-lazuli, ze starego bronzu. W gwarze rozmów, przypominającym grzmot, nieustannie toczący się w oddaleniu wielkiem, słychać było rytmiczne szelesty zwijanych i rozwijanych wachlarzy, brzęki ostróg, dźwięki srebra, uderzającego zlekka o porcelanę, niekiedy śmiechy głośne, ale krótkie, podobne do rakiet wystrzeliwających z szemrzącego płomienia ogni sztucznych. W ostatnim salonie, daleko zda się, daleko, za morzem światła, gwaru i kwiatów, ktoś grał na fortepianie.

Назад Дальше