A twoi bracia?
Rozmaicie. Z dwoma widuję się niekiedy, w przelocie, i rad z nich jestem. Dobrze się sprawiają, karjery robią niezbyt świetne wprawdzie, ale na ich zdolności wcale niezłe. Jednego zresztą sam wywindowałem na jaką taką górę; ale z Kaziem pamiętasz Kazia?
Wyśmienicie rówieśnik mój! Ty, Marceli, byłeś już dla mnie powagą, tamci dwaj dzieciakami, z Kaziem żyliśmy za pan brat w domu i w szkole
Otóż to! Widzisz, jak to bywa! Taki zdolny, miły chłopak i źle z nim jest, ale to bardzo źle! Pośliznęła się mu noga! Awantura fatalna, powiadam ci, że fatalna
Gdzież jest teraz?
W Kaniówce Dziesięć lat był w Berlinie, a teraz jest w Kaniówce. Pewien tam dom bankowy krach zrobił i on z nim Ale to się da naprawić to się musi naprawić. Mama uwiadomiła mię o wszystkiem, pisałem, aby do mnie przyjeżdżał. Już ja to na siebie biorę wszystko naprawię i wykieruję go na człowieka
Uważam, że nie zerwałeś stosunków z rodziną!
Pocóż miałbym je zrywać? Ale, co prawda, są one cieniutkie jak włoski. Kiedy się ludzie z sobą nie widują Myślę czasem, że możebym już mamy nawet nie poznał! Bo co sióstr, to najpewniej jedna postarzała, druga wyrosła, trzecia podrosła bezemnie Co robić? Na to życie! A ty tam masz jeszcze kogo?
Rodziców nie mam oddawna, rodzeństwa nie miałem nigdy!
Aha! więc z dawnem życiem aus! Tak najlepiej. Im mniej rozmaitych węzłów łączy człowieka z innymi ludźmi, tem on jest swobodniejszy i z tem szerszym rozmachem może żyć i pracować
Z taką zasadą ożeniłeś się?
A, no! Czy ja wiem Zasady to jedno, a ułomność człowiecza to drugie. Zakochałem się.
Dużo wziąłeś?
Posagu? Ani szeląga. Guwernantką była, zkądciś tam, z naszych stron sprowadzoną Biedniusieńkie to było, smutne, dobre, ciche, milutkie Tam, gdzie była, siedziałem przez całą zimę dla interesów Patrzyłem na nią, patrzyłem i raz, dwa, trzy, ożeniłem się. Ot i cała historja! A teraz, przez dwa lata, byłem z nią wszystkiego razem może ze sześć tygodni Syna to jeszcze wcale nie znam
Syna już masz!
Zaśmiał się tak szeroko, że z za bujnego wąsa ukazał się szereg zębów zdrowych, silnych, białych, jak kość słoniowa.
Mam! odpowiedział.
I śmiejąc się jeszcze, mówił:
To mój niepoznawalny bo od roku już dążę do poznania go i dopiąć tego nie mogę. Teraz miałem już wprost tam pojechać, aż tu, traf! przynoszą mi jak na półmisku interes, bardzo świetny dwa domy za bezcen i z wielką przyszłością! Takiej afery opuścić niepodobna, to rzecz kapitalna Znowu więc sentymenty na stronę! Co robić? Na to życie!
Gładził dłonią brodę, zamyślił się i machinalnie powtórzył parę razy:
Życie życie
Wzrok jego już zaczynał cofać się wgłąb mózgu, gdzie przewijało się mnóstwo myśli obcych temu, co go otaczało. Z roztargnieniem, które było połowiczną obecnością na miejscu, na którem stał i rozmawiał, a połowiczną w tych, gdzie wznosiły się domy, które kupował, mówił jeszcze:
Tułacze życie i niech djabli wezmą jakie kłopotliwe! Mam w głowie furę pomysłów, na plecach furę zajęć Trzeba siebie tęgo w garści trzymać, aby nie oszaleć, na szczęście nerwy mam żelazne Ogniska rodzinnego nie znam już i zapomniałem jak wygląda spokojność, albo swoboda Gdzie tam! ani jednego dnia swobodnego, takiego, któryby całkowicie do mnie należał! No, kiedyś się to przecie skończy
Kiedy? zagadnął Roman.
Czy ja wiem! jak postarzeję! Powrócę wtedy do Kaniówki która już jest prawie zupełnie moją, bo dwóch braci spłaciłem Ale to na starość Spokojność, swobodę, gniazdo rodzinne, życie rodzinne, na koniec życia pour la bonne bouche. Tymczasem, trzeba pracować, trzeba pracować
Aby do dziesięciu dobić? prawda?
Zaśmiał się.
A no! zapewne, czemużby nie? jeżeli tylko można Na tem świat teraz stoi
Spodziewam się, że mię odwiedzisz
Zmieszał się, pomyślał trochę.
Wątpię, chciałbym bardzo, ale wątpię. Nie wyobrazisz sobie nawet, ile mam do czynienia. Tydzień już tu bawię, a jeszcze nie zrobiłem połowy tego, co trzeba. Wizyt oddaję mnóstwo, ale takich tylko, które są potrzebne, rozumiesz? dla interesów. U baronowej bywam, bo krewna blizka i baron jest mi potrzebnym
Wzgląd drugi ważniejszy zapewne od pierwszego uśmiechnął się znowu Roman.
Domunt jakby obudził się ze snu.
Ale nie! Proszę cię, nie bierzże mię znowu za takiego już materjalistę Owszem, owszem, chciałbym nieraz bardzo, ale czasu nie mam Do ciebie, naprzykład, wpadłbym z rozkoszą, choć na chwilę a gdybyśmy tak zeszli się na cały wieczór, we dwóch o dawnych czasach, o Kaniówce, o różnych tam rzeczach naszych, pogawędzić dobrzeby było, co? Może i ukradnę kiedy parę godzin! Ale nie, nie, nie będę mógł, z pewnością nie będę mógł Czasu zabraknie Żałuję bardzo, ale czasu mi zabraknie Co robić? Na to życie!
Co robić! powtórzył Roman któżby się spodziewał, że ty także, Marceli, wyraz ten powtarzać musisz
Zadziwił się bardzo.
A toż czemu, mój drogi! Więcej niż ktokolwiek, wierzaj mi, więcej niż ktokolwiek inny powtarzać go muszę! Niewolnikiem jestem Do ciężkiej taczki zaprzężonym Gdyby mi się udało choć jeden cały tydzień z żoną spędzić, mego niepoznawalnego poznać i uścisnąć rad byłbym potem znowu marsz na drugi koniec świata.. Ahaswerus!
Argonauta! poprawił Roman.
Domunt głowę podniósł.
A no tak, jeżeli chcesz, Argonauta! Czyż kiedykolwiek ludzie robili co innego, oprócz pływania po runa złote? Wszystko do tego dąży, mój kochany, wszystko! Runa złote pod postaciami rozmaitemi! Ztąd królestwa, wojny, wielkie miasta, odkrycia, wynalazki
Miłość z lekką ironją wtrącił Roman.
Naturalnie, o tyle cenna, o ile rozkoszy dostarcza Potęga, rozkosz dwie osie świata potrzeba jej światu coraz więcej, coraz więcej, coraz więcej Dziś więcej, niż kiedykolwiek, i do tego przystosować się trzeba koniecznie, bo inaczej krach! Trudno czasem, ciężko, głowa pęka ale trzeba Na to życie!
W salonach zapanował ruch wielki. Powstawano z miejsc i łączono się w pary, które łańcuchem długim, krętym, szeleszczącym jedwabiami, szemrzącym rozmowami, skierowywał się ku ogromnej, naoścież otwartej sali jadalnej. Wkrótce Domunt i Roman, ze zwieszonemi u ich ramion istotami strojnemi i świetnemi, zajęli miejsca w tym łańcuchu, dość daleko od siebie, bo Domunt, już prawie miljoner, znajdował się bliżej początku, Darnowski, jeszcze skromny urzędnik, bliżej końca.
W parę godzin później wielki apartament baronowej był już pustym i prawie zupełnie ciemnym. Do saloniku z parawanikiem chińskim i lampą, palącą się pomiędzy palmami, lokaj wniósł na tacy dwie filiżanki mocnej herbaty i postawiwszy je na stole, odszedł, cicho stąpając po kobiercu.
Może napijesz się herbaty, Romanie; po takiem zmęczeniu, to orzeźwia Czuję się bardzo zmęczoną. Jestem nadzwyczajnie rada z dzisiejszego wieczoru, udał mi się, jak może nigdy ale czuję się bardzo zmęczoną Czy widziałeś, jak przy wieczerzy podziwiano moje kosze poziomek i czereśni w tej porze je mieć, to nie łatwo! Księżna powiedziała mi dziś, że nikt nie ma takich pięknych kwiatów, jak moje; szczególniej passi-flora wprawiła ją w zdumienie Ale czuję się zmęczoną i wiesz co? teraz, gdy wszystko już minęło, udało się, dzięki Bogu, ucichło, znowu mi płakać chce się Niema już mego biedaka! Mogę rozrywać się i bawić, jak mi się podoba, nie wskrzesi to go ani na chwilę! Biedny, kochany, dobry mój kakadu, nie wstanie no już nigdy, nie przemówi! Chodź, zobacz, popatrz trochę na tego nieboszczyczka mego!
Poprowadziła go do stojącej na marmurowym postumencie trumienki szklanej, w której, pod wieczkiem przezroczystem i w bronz oprawnem, na białych atłasach i koronkach leżała papużka nieżywa, z czerwonemi skrzydłami, z szarym czubem nad głową, z garbatym dziobem, żałośnie opadłym na pierś puszystą.
Zabalsamowany szepnęła baronowa. Kiedym wróciła, żył i był zdrów zupełnie; podskakiwał, podlatywał, gawędził ze mną nieustannie, jakby nie posiadał się z radości, że zobaczył mię po niewidzeniu długiem. I tak było najpewniej, bo był ogromnie, szalenie przywiązanym do mnie. Nazajutrz, nagle, nie wiedzieć od czego zachorował i w kilka godzin w kilka godzin
Nie mogła dłużej powstrzymać się, a przyłożywszy chustkę do oczu zwilżonych, zaraz szeptała dalej:
Ty go nigdy bardzo nie lubiłeś i zblizka nie znałeś! Gdybyś wiedział, jakie to było miłe, rozumne, przywiązane stworzonko. Nadewszystko przywiązane! Biedny, dobry mój kakadu! Sześć lat go miałam, ileż godzin spędziliśmy we dwoje tylko, w tym samym pokoju. Bawił mię i pocieszał! Gdy umarł, powiedziałam sobie zaraz, że pozostanie tu na zawsze, kazałam go zabalsamować, zrobić tę trumienkę i niech sobie śpi tutaj, pod mojem okiem, a w testamencie napiszę muszę przecież kiedykolwiek napisać testament aby go razem ze mną ze mną
Znowu łzy, cisnące się do oczu, mowę jej przerwały. Z chustką przy oczach, umilkła.
Roman spoglądał to na zwłoki papużki, nieruchomo spoczywające pod szklanem wieczkiem, na białym atłasie; to na kobietę trochę otyłą, w białej mantyli, zarzuconej na gors obnażony, z ogromnym trenem aksamitnym, który leżał za nią, na wzorach kobierca, z pękiem piórek strusich we włosach bardzo jasnych i szmatką batystu przy oczach. Śmiać mu się chciało i litość go brała. Z uśmiechem powściąganym, ale tonem pocieszającym, mówić zaczął:
Ale jakże można! jak można tak bardzo martwić się z powodu tak błahego! Stworzonko było przypuśćmy bardzo miłe ależ czy podobna, aby strata jego przyprawiać mogła o taki smutek o łzy
Nie mógł dłużej mówić, bo czuł, że się roześmieje i że wobec kobiety płaczącej byłoby to nieprzyzwoitem, albo nawet i niedobrem. Ona jednak w dźwięku głosu dosłyszała śmiech tłumiony i odejmując chustkę od oczu, spojrzała na niego wzrokiem oschłym nagle i błyszczącym.
Smiejesz się! Masz mię za warjatkę! Nie rozumiesz, jak można tak pokochać papużkę, aby po niej gryźć się i płakać! Zapewne! Dobrze ci to mówić, kiedy jesteś sam szczęśliwy i masz jeszcze wszystko przed sobą! Ja, cóż? Co ja mam? jakie moje życie? Co mię czeka?
Szybko postąpiła kilka kroków, usiadła na jednym z ulubionych foteli, wzięła ze stołu filiżankę herbaty, a drugą Romanowi podała:
Usiądź przy mnie i napij się herbaty Mam podniebienie spieczone i gardło wyschłe od gorąca i mówienia Wcale niepotrzebnie dziwisz się, że ja tak bardzo żałuję mojego kakadu i gdybyś kiedykolwiek zastanowił się nad mojem życiem, zrozumiałbyś pewno, że to nie jest żaden idjotyzm Ale któż, choćby i najlepszy, zastanowi się kiedy nad czyjem życiem, zajrzy do czyjego serca? gdzie tam! Każdy dla siebie tylko żyje, już ja to wiem bardzo dobrze. I ty tak samo. Choć nieraz widziałeś i słyszałeś różne rzeczy, choć i sama ci o nich mówiłam, masz mię za kobietę szczęśliwą, prawda? Naturalnie, jestem bogatą, na stanowisku, mam wygody, zbytki, stosunki czegóż więcej potrzeba? Otóż widzisz, potrzeba, potrzeba
Porywczym ruchem postawiła na stole filiżankę w połowie wypróżnioną i splatając na kolanach ręce drobne, pełne pierścieni, od ciasnych rękawiczek i gorąca zaczerwienione, mówiła prędko, prawie gorączkowo, że przecież Roman wie bardzo dobrze, jakiem jest jej życie domowe, ile musi znosić i jak nie ma żadnej pociechy od męża, ani od dzieci. Baron zaniedbuje ją od niepamiętnych już czasów, a czyni to nietylko dla dyplomacji, którą wszyscy poczytują za jego jedyną pasję. Myli się każdy, kto myśli, że metresy barona są dla niej tajemnicą. Miał je, ma i mieć będzie, wie o tem dobrze i nie byłoby to dla niej udręczeniem żadnem, gdyby nie sprawiało upokorzenia. Upokarza to ją, ale i o to mniejsza! Z baronem od bardzo dawna zamieniają sześć słów na dzień i ani on, ani ona nie doświadczają do rozmów obszerniejszych ochoty najmniejszej. To bardzo dobrze to nawet daleko lepiej, niż gdyby ją, broń Boże, amorami swemi, albo towarzystwem swojem prześladował. Ale trzeba czegoś wzamian? Nieprawdaż? trzeba koniecznie czegoś wzamian
Świat, zabawy, hołdy, znaczenie spróbował wtrącić Roman, ale ona zamachała szmatką batystu, jakby od much się opędzała.
Pewno, naturalnie, jakże inaczej! Bez tego to już chyba wprost do rzeki, albo paczkę zapałek w herbacie wypić! To tylko jeszcze daje możność życia, ale są chwile, godziny, dnie, w których nie wystarcza. Dzieci! Aha! Miła pociecha! Znasz dobrze Brunona i Marję, cóż? pomijam charaktery pasje i nałogi niepomiarkowane Romana, interesowność i lekkomyślność Marji, ale czy oni mię szanują? czy oni mię kochają? Powiedz sam, Romanie, znasz ich, wiesz o wszystkiem, powiedz sam, czy oni mię choć trochę szanują i kochają? czy choć trochę
Rączki silnie splecione, czerwone, pierścionkami połyskujące wyciągała przed siebie i oczy, które znowu łzami nabiegły, wlepiała w Romana z wyrazem zapytania naglącego. Spuścił powieki, milczał. Wobec oczywistości, jak dzień jasnej, kłamać nie śmiał. Tak, były to dzieci nie kochające i nie szanujące matki. Może tam zresztą kochały i szanowały cokolwiek na świecie, ale że nie matkę, to nie ulegało wątpliwości. Wiedział, że tak było i dlaczego tak było. Nie mógł przecież mówić jej tego; milczał.
A widzisz, widzisz, nie zaprzeczasz, milczysz, wiesz dobrze, że jestem matką najnieszczęśliwszą i że z dzieci nie mam pociechy żadnej Zresztą, prawie ich nie widuję. Marja z mężem w Paryżu, Bruno ach, Bruno, nawet na moje wieczory przychodzić nie chce, bo mu weselej w klubie i przyjemniej z tą baletnicą, z którą popisuje się przed całym światem, nawet w obecności mojej. Cóż tedy pozostaje
Zawsze to samo wtrącił Roman pozycja, przyjemności towarzyskie, zadowolenia takie, jak, naprzykład, z wieczoru dzisiejszego
Nieruchomy wzrok wlepiając w kobierzec, głową wstrząsnęła.
Wyrazy tłumnie cisnęły się jej do ust, ale wahała się z ich wymówieniem. Skurczyła się jakoś, przygarbiła, w rękach mięła chusteczkę od łez wilgotną. Nakoniec wyszeptała:
Dopóki się jest młodą, wszystko dobrze, za jedną boleść dziesięć pociech, za jedną łzę sto uśmiechów ale ja nie jestem nie jestem no trzeba to sobie raz powiedzieć, nie jestem już pierwszej młodości.
Roman pomyślał, że wszystkie możliwe młodości już dla niej przeminęły; ale patrzył na nią uważnie. Było w niej coś, co go zaciekawiało i niepokoić zaczęło. Przepłynąwszy Rubikon wyznania, że nie jest już pierwszej młodości, zwierzała się dalej, a im dłużej mówiła, tem wyraźniej przed oczyma Romana zachodziła jakaś metamorfoza, stawał się jakiś tajemniczy akt życia, którego znaczenia jeszcze nie mógł zrozumieć dokładnie. Przyznawał w myśli, że uskarżała się nie bez słuszności. Mówiła nawet rzeczy, które jemu samemu nieraz już na myśl przychodziły.
Świat, zabawy, towarzystwo ależto tylko nałóg, jak każdy inny! Ludzie upijają się rzeczami rozmaitemi: winem, narkotykami, hołdami, to już zależy od gustu i możności. Ale wszystko jedno; po każdem upiciu się następuje wytrzeźwienie, a wtedy co? człowiek poznaje swoją nędzę. Bo czyż nie jest nędzą to konieczne przemijanie wszystkiego tego, cobyśmy chcieli rękoma i nogami przy sobie utrzymać? Młodość przemija, ludzie i uczucia przemijają Tak to zdaje się niedawno, niedawno jeszcze przyjechała do stolicy z baronem Lamoni, młodziutka, tryumfująca, poprostu pijana swoim losem, niespodziewanie wielkim jednak, od tego czasu, ileż zmian zaszło w niej i wokoło niej! Pierwsza jej młodość minęła i prawie wszyscy ludzie, którzy ją wtedy otaczali, przeminęli. Gdzież są ci, którym od jednego jej spojrzenia kręciły się głowy, którzy gotowi byli skakać dla niej w ogień i w wodę, z którymi dnie i godziny zlatywały jej, jakby na skrzydłach motylich? Poznikali, jak cienie. Albo niema już ich wcale na świecie, albo są daleko, albo przemienili się na ludzi zupełnie innych niby żyją jeszcze, ale tylko z nazwiska, zaś z uczuć i nawet z wyglądania są zupełnie kim innym. Ma już za sobą cały szereg takich pogasłych twarzy, i radości, które nie wrócą nigdy, a które w latach ostatnich coraz częściej przychodzą jej do pamięci. Dawniej nie myślała o tem, teraz myśli ze zdziwieniem i przerażeniem. Tout passe! to straszne słowo! Wprawdzie napływają wciąż na miejsce dawnych nowe rzeczy, nowi ludzie, ale dla niej przynajmniej, przeminionych zastąpić nie mogą, może dlatego, że są inne, a może dlatego, że ona stała się inną. Dawniej świat ją porywał, teraz ona musi gonić za światem, pracować nad tem, aby nie zostać zupełnie usuniętą z pomiędzy tych, którzy jeszcze żyją, aby choć niekiedy pochwycić jeszcze kawałeczek życia i upić się nim choć na chwilę. To fatyguje bardzo i zostawia po sobie takie medytacje, jak te, które ją teraz ogarnęły. Ogarnęły ją one dziś więcej, niż kiedykolwiek, pod wpływem dwu wypadków: śmierci kakadu i blizkiego wyjazdu Romana. To stworzonko było dla niej prawdziwą pociechą, bo prawdziwie ją kochało. Człowiek potrzebuje widocznie tego, aby go ktokolwiek prawdziwie kochał. W żadnej porze życia niepodobna znajdować się ciągle w świecie i w towarzystwie, a jej teraz zaczyna być o to coraz trudniej. Są więc godziny, nawet dnie samotne. Wtedy trzeba mieć kogoś Tym kimś był dla niej kakadu. A teraz go niema. Przeminął. Do Romana przywiązała, się jak do do